Archiwum z Marzec 2011

Chwyt za gardło

sobota, 19 Marzec 2011

Obejrzałem niedawno obszerny fragment filmu „Underworld. Powstanie Lykanów” i zwrócił moją uwagę pewien gest, potężnie nadużywany w hollywoodzkim kinie.

Chwytanie za gardło.

Zadajmy sobie proste pytanie: ile razy w swoim życiu chwyciliśmy za krtań rozmówcę? No wysilmy się, przypomnijmy sobie wszystkie kłótnie, nawet z rękoczynami. Ile razy? Odpowiedź jest prosta (w przypadku znakomitej większości respondentów) – nigdy. Chwytanie za gardło nie ma sensu ani z punktu widzenia taktycznego (przeciwnik ma obie ręce wolne, nogi także, może nam naprawdę zrobić krzywdę), ani merytorycznego, poza tym to jakieś takie agresywne.

Teraz zadajmy drugie pytanie: ile razy udało nam się chwycić kogoś za gardło i unieść w powietrze? Codziennie. Robimy to codziennie każdorazowo z tym samym skutkiem – łamiemy żuchwę interlokutorowi, zrywamy krtań, w związku z czym, tuż przed bolesnym zgonem zgadza się ze wszystkimi naszymi argumentami.

Ja rozumiem, że Darth Vader w „Nowej nadziei” chwycił za szyję rebelianta. Ale to było trzydzieści lat temu. I był bodaj pierwszym wykonującym ten kuriozalny gest. Pomagała mu Moc, a zachowanie usprawiedliwiało przykre dzieciństwo. Ale potem? Gdzie dzisiaj nie spojrzysz, zwłaszcza na tak zwane kino akcji, wszyscy się chytają za gardła. Wolverine, wampiry w Underworldzie, Baltazar w Constantinie (i dostał w łeb za karę) każdy, kto tylko może, łapie za szyję i nie puszcza, dopóki nie wygłosi jakiejś banalnej frazy prosto w wybałuszone oczy trzymanego.

Jest to tak absurdalna kalka, tak schematyczne i głupie zachowanie, że aż wstyd, że ktokolwiek jeszcze je reprodukuje. Robiąc to powoduje, że oglądamy na ekranach bohaterów – chamów, którzy z braku argumentów od razu przechodzą do rękoczynów: nie zgadzasz się ze mnę? Łaps za tętnicę. Nie chcesz powiedzieć? Dusiu dusiu. Obraziłeś mnie? Zaraz cię schwycę! Normalnie człowiek patrzy na jakąś scenę i myśli: oho, zaraz go chwyci za gardło i jeszcze pewnie podniesie (obowiązkowe ujęcie dyndających stóp) i co się dzieje? Jesteśmy prorokami.

Nie pominę kwestii rozkładu sił i samego wysiłku, który trzeba by włożyć w uniesienie kogoś jedną ręką tak niewygodnym chwytem. Gardło jest grube i elastyczne. Nie ma jak go dobrze ująć, to nie ciężarek, palce są więc nadmiernie rozwiedzione. Unosimy delikwenta kciukiem i palcem wskazującym lokującymi się pod łukiem i kątem żuchwy. Używamy przy tym mięśni przedramion, cząstkowo bicepsu i mięśnia naramiennego. Jest to wyjątkowo niefortunne rozłożenie sił. Jeśli jakimś cudem uda nam się podnieść interlokutora, musimy go trzymać na sobie, na własnej piersi i brzuchu, bo inaczej się zwyczajnie przewrócimy. Pomóc nam może ściana za biedakiem, ale tylko w przypadku, gdy będzie pociągnięta farbą olejną (będzie śliska). W przeciwnym wypadku dodatkowe tarcie spowoduje, że zadanie będzie wielokrotnie trudniejsze. Kto z żyjących byłby w stanie realnie podnieść w takim układzie ważącego 70 – 80 kg mężczyznę nie łamiąc mu od razu krtani / nie wbijając się przez skórę do jamy ustnej / nie nadwerężając sobie mięśni przedramion / nie wyłamując stawów palców? Nie wiem. Trzeba by spytać jakiegoś sportowca podnoszącego ciężary.

Tak czy owak, mimo pewnej spektakularności owej czynności, czy nie lepiej opornego rozmówcę zdzielić w brzuch / łeb? Panie i panowie filmowcy: podnoszenie za gardło jest niewygodne, mało wiarygodne i tak często powtarzane, że czas najwyższy zrezygnować z tego gestu scenicznego. No czyż nie?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

O samorealizacji

niedziela, 13 Marzec 2011

Obejrzałem po raz drugi film „Max” Menno Meyjesa. Nie to, żebym lubił ten obraz, obejrzałem go „do śniadania”, w sumie przypadkiem. Opowiada o znajomości Adolfa Hitlera (granego przez Noah’a Taylora), jeszcze przed polityczną karierą, z dealerem sztuki, Maxem Rothmanem (w jego postać wcielił się John Cusack). Nie znam się na historii więc nie wiem, czy opowieść jest prawdziwa. Interesujący jest natomiast jej przekaz psychologiczny, w moim odczuciu, celny.

Hitler przedstawiony jest jako człowiek, który nie wie, w którą iść stronę. Jest biedny, głodny, nie ma nic. Pragnie być uznanym artystą. Drzemie w nim coś wielkiego, szukającego kanału wyrazu. Przyszły przywódca Niemiec jest sprawnym rysownikiem i próbuje zainteresować swoimi pracami Maxa Rothmana, który widzi potencjał, ale twierdzi, że artysta nie dotarł do właściwego dna, jest za mało szczery. Hitler szuka, ale poszukiwań nie ogranicza do materii stricte artystycznej. Próbuje sił w retoryce. Zapewne zazdrości tym, którzy urodzili się z jasną drogą przed sobą, dobrze wpasowaną w możliwości oferowane przez świat: wirtuozom fortepianu, którzy od dzieciństwa marzyli o klawiszach z kości słoniowej i hebanu, mistrzom pędzla, którzy nic, tylko przez całe życie śnili o barwach, czarodziejom pióra, dla których słowo było ostatecznym materiałem twórczym. Hitler w filmie Meyjesa taki nie jest. Próbuje wykuć swoją ścieżkę samodzielnie, po omacku, bo tym szlakiem nikt jeszcze nie podążał. Energię i wściekłość przekuwa na słowa, które, przemówienie za przemówieniem, porywają coraz więcej ludzi. W końcu wraca do rysunku i kreuje przyszłość na białych kartach: budynki tysiącletniej rzeszy, symbole, mundury, wizje futurystyczne, nawet drogi szybkiego ruchu, muzea, miasta. Science fiction. Tworzy świat, swego rodzaju RPG, który fascynuje go jako wizja artystyczna, ale budzi też przeczucie, że może się zrealizować. W ten sposób uzyskuje cel, ośrodek koncentracji wysiłków i energii. Politykę zaczyna traktować jako nowy, awangardowy środek wyrazu artystycznego. Znajduje swój szlak: indywidualny, w miarę stabilny, osobisty. (Krótka dygresja: psychoza też jest taką ścieżką. Ona także stabilizuje cierpiącą osobę, stwarza nową rzeczywistość, w której pacjent osiąga swoiście pojmowaną równowagę.)

Podkreślam jeszcze raz: nie mam pojęcia, czy w istocie tak z Hitlerem było. Jestem jednak przekonany, że historia przedstawiona w filmie „Max” ma wymiar uniwersalny. Podobno Abraham Maslow mówił, że w pewnym wieku w niektórych ludziach rodzi się poczucie winy, napięcie. Jest ono związane z rosnącym przekonaniem, że „nie samorealizuję się”. I, według tego psychologa, staje się ono centralnym uczuciem domagającym się zadośćuczynienia.

Jest kłopot z samorealizacją. Polega na tym, że niemal w każdym przypadku ścieżka jest indywidualna i musi być tworzona od zera. Przypomnijmy Luke’a Skywalkera. Na początku nie miał pojęcia, że może władać Mocą. Obi-wan nakłaniał go, by podążył jej drogą, ale pewnie nie udałoby mu się, gdyby nie śmierć wuja Owena i ciotki Beru. „Jestem twoim ojcem” – oświadczył Darth Vader – „pójdź ze mną i rządźmy razem galaktyką. Zabijesz imperatora, on to przewidział” – nakłaniał lord Sith. Luke nie słuchał. „Zostań na Dagobah, nie leć na Bespin” – doradzali Yoda i Obi-wan – duch. „Dokończ trening. Zabij Vadera”. Luke nie posłuchał. „Nie masz wyboru, musisz przejść na ciemną stronę” – perorował Imperator. Młody Skywalker wiedział lepiej. Nie zabił Imperatora, nie zgładził Vadera, nie władał też razem z nim galaktyką. Odnalazł swoją ścieżkę poznania i samorealizacji wbrew groźbom, prośbom i sugestiom, zarówno wrogów jak i przyjaciół. Droga Luke’a była jak wędrówka przez ciemny las: nie wiedział, w którym kierunku wykonać następny krok, doradzano mu: „idź tu, idź tam”, a on, wsłuchując się w wewnętrzny głos, szedł gdzie indziej. I – co ważne – cel odnalazł. Samorealizację.

Zarówno w Luke’u, jak i w Hitlerze z obrazu Meyjesa tkwi gigantyczna tęsknota. Luke tęskni do przygody, pragnie się wyrwać z Tatooine. Hitler marzy o czymś wielkim, nie potrafi jednak tego czegoś zobrazować. Ostatecznie wiemy, jak potoczyła się historia tego drugiego, i że, niestety, swój cel próbował urzeczywistnić. „Max” zdaje się sugerować, że gdyby doszło do spotkania Adolfa i Rothmana i do wystawy, którą obiecywał, być może znalibyśmy dzisiaj Hitlera z książek o sztuce jako ekscentrycznego i nieobliczalnego artystę, a nie zbrodniarza.

Mam wrażenie, że ludzie, w których tkwi wielka tęsknota, szukają ostatecznie tego samego: nieskończoności. I, może dodajmy: wieczności. Szukają ich w różnych miejscach: rządni popularności w sławie, posiadający nadmiar uczuć opiekuńczych w oczach dziecka, szukający oświecenia w medytacji, jeszcze inni w modlitwie, w miłości, perfekcjonizmie. Czy znajdują? Czy znajdują swoją samorealizację w tych obszarach? Całą? Ostateczną? Czy wiedzą w pewnym momencie swojego życia, czym jest „szczęście”?

Jechałem pewnego dnia rowerem po chotomowskim lesie i zacząłem się zastanawiać, w jakie miejsce zaprowadzi mnie moja osobista tęsknota. Na galę oscarową? Ale przecież, pomyślałem, spotkam tam w przeważającej mierze bufonów. Z kim będę rozmawiał? Z Tomem Cruisem? Pokręciłem z niesmakiem głową. To może na galę noblową? Ale po co? Na świecie głoduje miliard ludzi. Czy mam uczestniczyć w kabotyńskiej imprezie, gdzie nie wiadomo kto twierdzi, że ten a ten zasługuje na trochę pieniędzy i tytuł „noblisty” w dziedzinie tak płynnej jak literatura (bo nauka to jeszcze w miarę rzecz ścisła), a w czasie tej, nomen omen, nobliwej imprezy, umrze kolejna cząstka populacji Ziemi, bo panie w kreacjach i panowie we frakach nie potrafiąc zrobić z tym niczego sensownego udają, że problem nie istnieje? Więc może trafię do jakiegoś laboratorium, w którym szukają ostatecznej prawdy o budowie wszechświata i strukturze psychiki? To by było coś! Ale zaraz przypomniało mi się, że świat profesorów także pełen jest tak zwanego czynnika ludzkiego, gdzie ego, zawiść i zazdrość są nieraz silniejsze od poszukiwań prawdy.

A może nic nie osiągnę i stanę się żałosnym, zgorzkniałym, nienawistnym człowiekiem?

Gdzie?, myślałem (wciąż jadąc leśną ścieżką), gdzie znajdę ukojenie? Jak być „wszędzie?”, jak mieć „wszystko”? Co zrobić z duszami, które podpisują się pod słowami „I want it all”? I raptem świat się skurczył, skupił w jednym punkcie. I, nie powiem, doznałem czegoś na kształt uspokojenia. Zrozumiałem bowiem, że owa nieujarzmiona tęsknota tak naprawdę może znaleźć ujście tylko… w punkcie. Tam bowiem jest koniec (i początek) wszechświata. Tam wielki wybuch był… i jest. Ten „punkt” to „tu i teraz”. Oba te konstrukty („tu” i „teraz”) w naszej rzeczywistości nie istnieją. „Teraz” to idea, nieskończenie cienka granica między „przedtem” i „potem”. Nie ma „tu”, bo wszystko w naszym świecie przesuwa się „stamtąd – tam” i nigdy nie pozostaje w jednym miejscu. Skoro tak, to być może owo „tu i teraz” istnieje w świecie, który naszą trójbranę otacza i przenika, gdzie tu = wszędzie, a teraz = zawsze. Jak tam dotrzeć? Być może w momencie sławy, w twórczym akcie, w miłości dziecka, w erotycznym uniesieniu, w czynie poświęcenia, w transie medytacji, udaje nam się ukraść cząstki wieczności i nieskończoności. Mam wrażenie, że, paradoksalnie, w owej wschodniej, taoistycznej bierności, cząstki te są największe i najsłodsze.

Czyż nie widzimy tego w Gwiezdnych Wojnach? Luke nie doświadczył ukojenia w świetle reflektorów, w krzyku fanfar, ale w cieniu endorskiego lasu, oddalony od świętujących zwycięstwo. Na jego twarzy nie było ekstazy. Tylko uśmiech.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

Wiadomości

sobota, 12 Marzec 2011

Oglądałem kiedyś „Małe piwo”, sztukę Teatru Telewizji traktującą o kulisach działalności brytyjskiego parlamentu. Jakiś minister, czy inny lord, miał plantację zmodyfikowanego genetycznie chmielu. Zrobił z niego piwo, a zrobiwszy, rozdystrybuował po angielskich pubach. Anglicy – naród pijący, w piwie gustujący, a jakże – popróbowali nowego złocistego trunku i w efekcie wielu mężczyznom urosły… piersi. Nietrudno się domyślić, że właściciel poletka miał nie lada problem: chcąc zarobić łatwe pieniądze zrobił nielegalne, niesprawdzone piwko i w dodatku dał je niczego nie podejrzewającym, uczciwym obywatelom. Zdrówko. Ale od czego jest się w rządzie? Mając władzę można sprawę zatuszować. Między innymi o tym jest sztuka. Pokazuje również wiele innych rzeczy. Oto dzwoni do rzecznika rządu dziennikarz i zadaje pytanie o gospodarkę, nie pamiętam dokładnie o co, zresztą ten sam pismak dzwonił jeszcze kilka razy, a może za każdym razem ktoś inny, tak czy owak byli przedstawiciele czwartej władzy, którzy chcieli się dowiedzieć, jakie Wielka Brytania ma plany dotyczące kontaktów gospodarczych z innymi krajami, co produkuje, czego będzie więcej, czego mniej, co z żywnością modyfikowaną genetycznie (tu niebezpiecznie ocierali się o zapalny punkt) itd. Czy rzecznik odpowiadał im na pytania? Oczywiście nie. Co robił zamiast tego? Mówił coś w tym rodzaju:

- A co ty się pytasz o gospodarkę? Kogo to interesuje? Czy to takie ciekawe? Ty weź lepiej podjedź na stację kolejową (tu podawał nazwę) i zobacz, jaką bryką podjedzie synalek Iksińskiego (polityka wrogiej opcji). I to wszystko za pieniądze podatników! O tym pisz, bracie, to jest temat, a nie jakieś tam dyrdymały o produkcji…

Dziennikarz / dziennikarka za każdym razem chwytał / a haczyk i o „błahe” rzeczy już nie pytał / a.

I teraz ja się pytam: jak często nasi kochani prezenterzy w wiadomościach czy innych panoramach mówią coś rzeczywiście istotnego? Odpowiedź jest prosta: praktycznie nigdy. Nie mówią, co Polska produkuje, ile, dlaczego i komu sprzedaje, od kogo i po co kupuje i dlaczego tak drogo, nie mówią, z kim kto zawarł jakie układy i komu / czemu one służą, nie mówią praktycznie NICZEGO WAŻNEGO. O ważnych rzeczach albo w ogóle nie wiedzą, albo mają zakaz ich poruszania. Ewentualnie po prostu są idiotami / idiotkami. No bo tylko człowiek nieświadomy / naiwny / idiota zajmuje cały czas antenowy wiadomości na to, by gadać, że we wsi Wólka Wielka Ogromna (bo licząca 5 tys. mieszkańców) fiat zderzył się z tirem i zginęły trzy osoby. W naszym kraju ginie na ulicach 15 osób dziennie, doprawdy jeden wypadek nie jest żadną sensacją. Sensacją jest to, że się o tym bredzi w wiadomościach. W USA ginie w wypadkach rocznie 50 000 osób. Gdyby ktoś chciał każdą z katastrof opisać osobno, nie starczyłoby czasu, nawet gdyby w różnych rozgłośniach relacjonowano różne zdarzenia. Tak, ludzie umierają śmiercią naturalną lub sztuczną, tragicznie i komicznie. Tak, pożary wybuchają, powodzie się zdarzają, ktoś tam kogoś obrazi, Madonna przyjedzie, da koncert, katolicy poprotestują, polityk A powie „be”, a polityk B powie „a”. I nic z tego nie wynika. Obywatel słuchający tych wspaniałych wiadomości jak nic o świecie nie wiedział, tak dalej nic nie wie, a głowa mu puchnie od wiadomości-śmieci.

Proszę bardzo, jeśli kogoś interesują wypadki, pożary, morderstwa czy inne masakry, niech powstanie „Kronika wypadków”. Tam poważnie wyglądający idioci / idiotki opiszą ze szczegółami, kogo przejechano i kto żywcem (hura!) spłonął. Jeśli kogoś interesują plotki towarzyskie, niech stworzy „Kronikę towarzyską”. Tam chętni posłuchają, że Mucha już nie lubi Rusin, a Lis zakochał się w Wojewódzkim. Niech istnieją sobie kroniki wszelkich maści, ale jeśli tak, to niech uczciwie się nazywają: w „wypadkowej” niech będzie o wypadkach, w „towarzyskiej” o towarzystwie, a w „kulturalnej” o wydarzeniach kulturalnych (do wydarzeń kulturalnych nie należą rauty z udziałem tak zwanych gwiazd polskiej – tfu- telewizji. Wiadomości takie powinny informować o nowych książkach, fantastycznych także, nie tylko głównonurtowych, odczytach, sztukach, otwartych wykładach itd.).

„Wiadomości” zaś, czyli oficjalne, główne wydania informujące społeczeństwo o teoretycznie rzeczach ważnych, nie powinny się kalać pierdołami, tylko mówić o tym, o czym mówić warto. Jakie są najważniejsze polskie firmy? Co produkują? W eksporcie czego przoduje Polska i dlaczego? Co kupujemy od Chin, a co od innych krajów? Jak się nazywa prezes Orlenu? Jakie pestycydy zostały uznane za dopuszczalne i w jakim stężeniu w żywności sprzedawanej w Unii Europejskiej? Jakie są normy składników żywnościowych, dlaczego się je obniża i kto tym steruje? Czym jest bank centralny w USA i dlaczego, cokolwiek kraj ten zrobi, bankowi temu się to opłaca? Większość Polaków nie potrafi odpowiedzieć na te pytania. Za to praktycznie wszyscy świetnie się orientują, kim jest Doda i kto został zatrudniony do jury teleturnieju „Jak oni śpiewają”. Wiemy, na kogo się obraził niejaki Kaczyński, a nie mamy pojęcia, co jemy. Wiemy, co powiedział Tom Cruise, a nie rozumiemy, dlaczego tak strasznie dużo ludzi zapada na raka i nie mamy pojęcia, że być może (?) leczenie nowotworów byłoby dużo łatwiejsze, gdyby nie troskliwe firmy farmaceutyczne.

A wiadomości lecą, panie w garsonkach i panowie w krawatach pitolą i pitolą, a wszyscy mają tak poważne miny, jakby mówili najważniejsze rzeczy na świecie…

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 9.0/10 (2 votes cast)

Totalitaryzmy

piątek, 11 Marzec 2011

Wyobraźmy sobie, że pieniądz nie istnieje: w postaci monety, papierka, nie ma nawet muszelek. W sklepie wszystko można wziąć za darmo: telewizory, samochody, wiertarki itp. Fajnie, co? Ale wtedy każdy brałby za dużo rzeczy: po dziesięć odbiorników TV, tyleż samochodów, radyj, kin domowych i kanap!, ktoś zakrzyknie. Tak być może by było na samym początku, zwłaszcza, gdyby społeczeństwo nagle przerzuciło się z gospodarki monetarnej na „darmową”. Ale wkrótce ludzie dostrzegliby, że 10 telewizorów zagraca dom, tuzina samochodów nie ma gdzie zaparkować, zbyt duża ilość mebli uniemożliwia przemieszczanie się, zauważono by, że wszystkie te dobra trzeba czyścić i odkurzać, a energia i wysiłek nie są „darmowe” – zmęczenie jest rzeczą realną, a czas życia stanowi zasób ograniczony i relatywnie, nawet w świecie bez pieniędzy – cenny. Rychło więc nadmiar towarów z powrotem trafiłby do sklepów, a najcenniejszym zasobem okazałby się wysiłkoczas.

Ludzie nie musieliby pracować. To kolejna cecha tego świata. Pracowałby ten, kto by chciał, tyle, że owo „chcenie” byłoby wspierane naciskiem społecznym. Brak wynagrodzenia i niechęć do trwonienia wysiłkoczasu powodowałby, że nie mnożono by towarów w nieskończoność. Samochody byłyby po prostu najlepsze możliwe – z pełnymi opcjami bezpieczeństwa, osiągów i komfortu dostępnych przy danych technologiach. Komu chciałoby się robić setki typów aut? Pojazdy w tym świecie nie psułyby się, bo nikomu by się nie chciało marnować wysiłkoczasu na ich naprawianie, nikt nie przeznaczałby go na produkowanie części zamiennych, które po określonym okresie mają ulec uszkodzeniu.

Jak załatwiano by usługi? Szybko, sprawnie i skutecznie. Szkoły języków obcych starałyby się przekazać wiedzę w sposób syntetyczny i zrozumiały. Nie dzielono by etapów nauki w nieskończoność, nie proponowano by certyfikatów poziomu „c”, „b”, „a” „duże A”, „Duże Omega” i „Hiperduże AlfaBetaZupa”, bo szkoda by było na to wysiłkoczasu.

Ludzie dbaliby o zdrowie. Nikt nie chciałby chodzić na „zwolnienia”, bo nie miałby od czego odpoczywać. Lekarze chcieliby, by każdy był zdrowy, bo szkoda wysiłkoczasu na leczenie cymbała, co palił, pił, nie uprawiał sportu, a teraz cierpi na milion dolegliwości. Brak wynagrodzenia za pracę powodowałby, że lekarze zabiegaliby o to, by społeczeństwo dbało o siebie, było odpowiedzialne za zdrowie własne i swoich dzieci. Mała ilość chorób powodowałaby, że osoby pracujące w przemyśle farmaceutycznym produkowałyby niewielką ilość leków, a już na pewno nie tworzyłyby nowych linii parafarmaceutyków, bo wiedziano by nadto dobrze, że dobra te działają bardziej na zasadzie placebo niż realnie. Człowiek powinien się dobrze odżywiać, ruszać się i nie przemęczać, a będzie zdrowy jak rydz.

Producenci żywności także nie ścigaliby się w wynajdywaniu coraz to nowszych soczków i jogurcików. Żywność powinna być smaczna (sami by ją jedli), zdrowa, treściwa i już. Od tego jest umiejętność gotowania, żeby składniki jakoś sprytnie połączyć.

Nie byłoby reklam. Wszystkie dobra byłyby mniej więcej tak samo atrakcyjne, ludzie sprawdzaliby ich jakość biorąc je i wypróbowując, a nie kierując się kłamliwymi filmikami, których nikomu nie chciałoby się, nota bene, robić.

Nie byłoby firm ubezpieczeniowych, ani banków. Trzeba pamiętać, że są to w pieniężnym świecie najbogatsze konsorcja – i nie ma co się dziwić, w końcu nasze czasy to totalitaryzm monetarny. Brak pieniędzy spowodowałby wstrzymanie wszelkich działań wojennych i wtedy okazałoby się ostatecznie, dlaczego wybuchały (dla pieniędzy, oczywiście).

Ceniono by nie ludzi bogatych, ale mądrych, posiadających umiejętności i wiedzę. Generalnie w świecie darmowym nie byłoby mnóstwa zawodów, więc moce przerobowe ludzkości przesunęłyby się z dziedzin wirtualnych (reklama, bankowość, ubezpieczenia, działania konkurencyjne, marketing) na dziedziny stricte wytwórcze i twórcze.

Ciekawie wyglądałoby prawo. Któremu prawnikowi chciałoby się mnożyć paragrafy, jeśli jego wiedza nie przynosiłaby pieniędzy? Legislację uproszczono by do minimum, zresztą, czego miałaby dotyczyć? Chyba tylko obyczajów, a zasad dobrego wychowania nie trzeba układać w kodeks. To samo tyczyłoby religii. Stanowiłyby po prostu prądy myślowe, czy duchowe, ale na pewno nie byłoby instytucji z tysiącem świątyń i nieruchomości, bo nikomu nie chciałoby się poświęcać na to wysiłkoczasu. Ludzie dyskutowaliby, jak może wyglądać wszechświat i cieszyliby się przepływem myśli.

Brak pieniędzy i jakichkolwiek przywilejów powodowałby, że do władzy garnęliby się nie ci, którzy szukają łatwych pieniędzy (bo pieniędzy by nie było) i nie ci, którzy nie lubią się wysilać, bo rządzenie to ciężki kawałek chleba. Mielibyśmy więc rządzących pracowitych, ideowych, no, może nie pozbawionych ambicji związanych z władzą, ale nie ma systemu idealnego, czyż nie?

Niewątpliwie byłby pewien kłopot z własnością, która także musiałaby przestać istnieć. Z ziemi korzystano by, ale
nie posiadano by jej. Jeśli ktoś zbudowałby dom, korzystałby z niego i każdy by wiedział, że należy do niego. O tym, czy zdarzałyby się akty przemocy celem zawłaszczenia, decydowałaby ludzkie poczucie przyzwoitości.

I tu zaczyna się problem, bo czy można wierzyć, że ludzie wszyscy i bez wyjątku będą grzeczni? Już w świecie zwierząt widzimy łagodnych roślinożerców i agresywnych mięsożerców. Zatem trzeba by stworzyć brygady strażników obyczajów. Skoro istniałyby takie brygady, musiałyby mieć zwierzchnictwo. Zatem obok „płaskiego” państwa, gdzie ceniono by tylko mądrość, pracowitość, rzetelność i uczciwość, wyrósłby grzyb, gdzie ważna by była także władza i interpretacją tego, co jest sprawiedliwe, a co nie. Trudno też uwierzyć, że skoro nie trzeba by pracować, ludzie pracowaliby tak rzetelnie i uczciwie, jak powinni. Mogliby tworzyć byle jakie produkty. Tutaj także przydałyby się „brygady jakości”. Niedaleka stąd droga do manipulacji i zakłamania. I tak powstało by państwo podatne na wypaczenia, bo gdzie jest kontrola i władza, łatwo dochodzi do nadużyć. Doszlibyśmy w końcu do ideowego państwa totalitarnego, czyż nie?

Mam nadzieję, że powyższy kontrast pokazał także, że obecnie również żyjemy w totalitaryzmie. Bezideowym. Za to pieniężnym. Odbierającym nam nie tylko wolność myślenia (poprzez zaawansowaną machinę medialną), ale także coś innego: energię i czas.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Olbers i Poe

czwartek, 10 Marzec 2011

Gdy czytam popularnonaukowe książki, czy to Briana Greene’a, Stephena Hawkinga, Rogera Penrose’a, czy Michio Kaku, z wielką ciekawością chłonę przemycane przez nich niby przypadkiem przekazy z naukowego podwórka. A to, że jakaś geometria powinna nosić inną nazwę, bo wynalazł ją ktoś wcześniej, a to, że na pewne tematy nie wypadało się przez wiele lat wypowiadać, bo można było narazić się na śmieszność lub w ogóle złamać karierę, to znów o dzisiaj już żenujących, a jeszcze niedawno wszechobecnych błędach w założeniach astronomicznych…

Gdy dodaję do tego historię paradoksu Olbersa i przypominam sobie osobę, która go po raz pierwszy rozwiązała, piaskownica naukowców jawi się dokładnie tak samo jak wszystkie inne piaskownice – jest to zbiór zwykłych ludzi, pełnych jak najbardziej ludzkich słabości, wśród których prym wiodą mechanizmy obrony osobowości, których działanie wywołuje lawinę objawów zarówno osobniczych jak i zbiorowych.

Olbers zadał pytanie, dlaczego nocne niebo jest czarne. Skoro w każdym punkcie nieboskłonu istnieje jakaś gwiazda, powinniśmy ją widzieć, zatem nocne sklepienie powinno świecić oślepiającym blaskiem. Kaku pisze, że do 1987 roku w 70% podręczników astronomicznych wyjaśnienie tego paradoksu było nieprawidłowe. Tymczasem 140 lat temu Edgar Alan Poe w książce opublikowanej pod koniec życia „Eureka: poemat prozą”, rozwiązał ten paradoks: „[…] odległość niewidzialnego tła [jest] tak olbrzymia, że żaden promień stamtąd w ogóle nie mógł jeszcze do nas dotrzeć.” Kosmolog Edward Harrison, który jako pierwszy odkrył słowa Poego, napisał: „[…] byłem zdumiony: jak to możliwe, że poeta, w najlepszym przypadku człowiek zajmujący się amatorsko nauką, dostrzegł poprawne wyjaśnienie już 140 lat temu, podczas gdy w naszym gronie błędne rozwiązanie… jest cały czas przedstawiane studentom?”

Potem do nomen omen poetyckiego rozwiązania dodano jeszcze trochę szczegółów (np. takich, że de facto niebo nie jest czarne, bo jest pełne mikrofalowego promieniowania tła, i to wina naszych oczu, że tego nie widzimy), ale ogólnie rozwiązanie nie-naukowca pozostało prawdziwe.

Nasuwają mi się przy takich passusach dwie refleksje. Pierwszą skierowałbym do pana Edwarda Harrisa tudzież jemu podobnych, i brzmiała by chyba jakoś tak: jeśli taki przypadek zdarzył się raz, nic nie stoi na przeszkodzie, by nie zdarzył się drugi i trzeci i to nie kiedyś w przyszłości (bo że w przeszłości tak było, już wiemy), ale teraz, tu i teraz. W związku z tym trzeba bacznie się przyglądać wszelkim „oczywistościom” nawet w świecie nauki i nie przystawać na jakieś prawdy tylko dlatego, że wszyscy twierdzą, że są w mocy. Druga refleksja jest bardziej ogólna: mam wrażenie, że ludzie siedzący w nauce mogą nie dostrzegać, że osoby poza uniwersyteckimi murami (siebie wliczam w to grono) także potrafią czytać i myśleć, i nawet jeśli zajmują się czymś nienaukowym (pisanie książek beletrystycznych naukowe nie jest), mogą wpadać na interesujące, nawet naukowców pomysły…

Co udowodnił pan Poe i nie tylko on.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Kobiety i technologia

wtorek, 8 Marzec 2011

Naturalna wydaje się nam władza mężczyzn i przekonanie o tym, że rozwój to wdrażanie nowych technologii. Są to oczywistości, w których się urodziliśmy. Wsadźmy kij w mrowisko: dlaczego niby mają rządzić rodem ludzkim mężczyźni, bardziej agresywni, dominujący, silniejsi fizycznie, ale ogólnie być może mniej subtelni od kobiet? Czy produkowanie coraz bardziej zaawansowanych technicznie urządzeń jest rzeczywiście synonimem rozwoju?

Czy gdyby kobiety rządziły światem, istniałyby wojny? Przypuszczam, że jeśli nawet, to w o wiele mniejszym nasileniu (i raczej powodowane zazdrością o urodę niż chęcią dominacji). Inna sprawa, że konflikty zbrojne będą się pojawiać tak długo, jak będą istnieć fabryki broni, ale czy istniałyby fabryki broni? Niekoniecznie, prawda? Kobiety raczej rzadko interesują się militariami (nie wliczam w tę pulę miłośniczek fantastyki ;) ).

J.R.R Tolkien pięknie pisze o Entach. Ludzie-drzewa wciąż szukają swoich żon. Dlaczego? Bo dawno temu od nich odeszły. A z jakiego powodu? Nie akceptowały naturalności lasu. Wolały uprawiać ogrody. Zamiast korzystać z puszczy, chciały ją opanowywać, chciały mieć. Dlatego, po latach kłótni, Encice odeszły od swoich partnerów wolących-lasy-od-ogrodów. Według legendy Tolkiena, w świecie rządzonym przez kobiety istniałaby własność, która według niejednego filozofa stanowi zarzewie konfliktów. Miejmy nadzieję, że kobiety zamiast chcieć zagrabić czy zniszczyć sąsiedzki ogród, pomagałyby sobie wzajemnie.

Skoro jesteś taki mądry, Przybyłek, a kobiety są takie wspaniałe, to powiedz, dlaczego nie rządzą światem? Przecież jako lepsze, zdatniejsze, w sposób naturalny powinny władać, czyż nie?

Przeczytaj, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku artykuł „Niedorozwój rządzi rozwojem”, a przypomnisz sobie, jak błędne może być mniemanie, że to, co bardziej złożone i wartościowe, rządzi tym, co wręcz przeciwne. W przypadku rodzaju ludzkiego być może przysłowie to także zostało zrealizowane. Dominację osiągnęła gorsza część gatunku.

Przejdźmy do rozwoju cywilizacyjnego. Czy rozwój technologiczny naprawdę jest synonimem postępu? Tak, latamy szybszymi samolotami, robimy zdjęcia lepszymi aparatami fotograficznymi, mamy sprawniejsze komputery, ale czy od tego zmądrzeliśmy? Jakoś tego nie widzę. Człowiek jaki głupi był, taki jest. A machina reklamowo konsumpcyjno medialna coraz bardziej go ogłupia. Rezultaty można już podziwiać: dwustukilogramowi Nadwagoamerykanie są niezbitym dowodem, jak mądrzeje rozwinięta technologicznie ludzkość. Denerwują się, że krzesełka są za małe, herbata parzy… samoloty nimi obciążone spadają. Może synonimem postępu powinno być… mądrzenie społeczeństwa? Edukacja? Ale nie edukacja w sensie ładowania w pamięciowe obszary mózgowe kilogramów informacji, tylko edukacja w mądrości? Jak się edukować w mądrości, zapytacie? Starożytny Japończyk wybałuszyłby teraz oczy:

- A istnieje inny sposób edukowania? W czym można się jeszcze edukować?

Japończycy nie cenili pustej wiedzy. Osoby posiadające wiedzę, ale nie przetwarzające jej ku pięknu i dobru były postrzegane jak automaty, nie były szanowane. A cóż to znaczy: Przetwarzać wiedzę ku pięknu i dobru przy pomocy inteligencji i wrażliwości? Odpowiedź, w moim mniemaniu, jest prosta: to właśnie mądrość.

Która cywilizowana społeczność identyfikuje postęp z mądrzeniem (bynajmniej nie „się”, tylko Przybyłek się mądrzy ;) )? Nie mogę jakoś takiej znaleźć. Choć z pewnością wśród tak zwanych ludów prymitywnych dałoby się coś niecoś wyszperać. Mam w związku z tym propozycję. Skoro nasza męsko technologiczna cywilizacja ma trudności z wejściem na sensowną, pokojową drogę rozwoju, oddajmy rządy kobietom. Może nie będzie co miesiąc nowych odkryć w dolinie krzemowej, ale za to powstrzymamy konflikty zbrojne, zatrzymamy się i… pomyślimy?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Broń

poniedziałek, 7 Marzec 2011

Jaki jest modelowy obraz mężczyzny, którego chce naśladować młody człowiek? Ładny garnitur? Dobre buty? Zadbana fryzura? Inteligentny błysk w oku? Imponująca poza? Zdrowe, białe zęby? Czy może podarte łachy, roztrzepany włos i debilny wyraz twarzy? W sumie wszystkie te atrybuty mogą być pociągające, o ile pokazany na plakacie gość dzierży magiczny atrybut: BROŃ.

Niestety, ostatnio także modelowa kobieta kreowana jest na osobniczkę z gnatem w dłoni, może nie tak natarczywie jak mężczyzna, ale nawet jeśli nie, nawet jeśli damy są bez broni (albo z małym pistolecikiem), to najczęściej stoją obok draba z wielkim gnatem. Dzierżenie broni musi być stylowe, „bajeranckie”. Broń musi być fajna, błyszcząca, może mieć nawet zdobienia, wyglądać jak dzieło sztuki. Użytkowej. Bo, prawda, bronią można tyle rzeczy zrobić, że z pewnością jest to sztuka użytkowa.

Właśnie. Pomyślmy, co za pomocą broni można zrobić:

1. Czy da się nalać do niej wody i wstawić w lufę kwiatki?
a. No, jeśli czymś pistolecik podeprzemy… ale woda i tak za chwilę wyleci, a kwiatek zmieści się najwyżej jeden, i to niezbyt długi, bo inaczej całość się przewróci.
2. Czy da się coś z jej pomocą zbudować, choćby zamek z klocków?
a. Hm, chyba raczej nie, może przesunąć klocek lufą, ale poza tym…
3. A może da się zobaczyć coś bliżej patrząc przez wymontowaną lufę, jak przez lornetkę?
a. Zabawa fajna, ale przybliżenia nie będzie.
4. To może da się zadzwonić? Gadam do rączki, a druga osoba, powiedzmy, w Krakowie, przystawia lufę do ucha i słyszy mój głos?
a. Nie zadziała. Ponadto odradzamy słuchaczowi przykładanie lufy do głowy.
5. Hej, to może da się na przykład coś zapisać? Na przykład numer telefonu? Są na broni klawisze?
a. Jeśli masz dostatecznie pojemny magazynek, możesz spróbować wyryć na murze pierwsze dwie – trzy liczby numeru telefonicznego. Jednak nie zdziw się, jeśli urząd miasta obciąży Cię za zniszczenie ściany, a policja ukaże za zakłócanie porządku publicznego.
6. No dobrze. W takim razie może można ją podłączyć do komputera i wgrać w nią jakieś MP-trójki?
a. Kabel można niby wcisnąć w lufę lub rękojeść, ale po co?
7. To może można gwóźdź wbić?
a. Tak, niezbyt duży gwóźdź w niezbyt twardą ścianę można wbić. Trochę się zarysuje rączka, ale wbić się da. Mimo to wygodniejszy i prostszy wciąż wydaje się młotek. Czy warto spluwą wartą kilka tysięcy zastępować młotek za kilkadziesiąt złotych?
8. A może w łeb można kogoś uderzyć?
a. Ależ tak! Wal ile chcesz i do woli! Tyle, że powinieneś / powinnaś liczyć się z tym, że odbierzesz osobie walonej życie. Albo zdrowie. Ale poza tym pistoletem można kogoś walić, oj tak.

Konkluzja jest jedna: broń nie służy praktycznie do niczego pożytecznego. To jest jej główna cecha. Trzymałeś / trzymałaś kiedyś, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko, w rękach prawdziwego gnata? Ja tak. I przyznam, że wrażenia miałem bardzo dziwne i nieprzyjemne. Przedmiot to ciężki, i naprawdę człowiek nie wie, co z nim począć. W pistolecie da się zrobić praktycznie dwie rzeczy, no, może trzy: odbezpieczyć, przeładować zamek, pociągnąć za język spustowy. Tyle, że w wyniku tej czynności lufę opuści drobina metalu i poszybuje z olbrzymią prędkością w kierunku wskazywanym przez lufę. Co napotka, to zniszczy: uderzy w ścianę – zniszczy ścianę. Uderzy w krzesło – zniszczy krzesło. Uderzy w radio, komputer, lampę, samochód – zniszczy. Uderzy w coś żywego – zrani lub zabije. Broń nie służy do niczego innego. Herbaty nie zaparzy, dzień dobry nie powie, na pocisku nie jadą mrówki podróżniczki. Kula leci sama i w nosie ma transport publiczny.

Dlatego dziwię się, że takim popularnym atrybutem postaci kinowych i gier komputerowych jest najgorsze chyba urządzenie pod słońcem, bo destrukcyjne. Dlaczego bohaterowie filmów nie dzierżą innych instrumentów? No, przypomnijmy sobie Angelinę Jolie z plakatu „Wanted”. Zastanówmy się, co mogłaby trzymać:

1. Suwmiarka
a. Z jej pomocą główna bohaterka mogłaby mierzyć długości męskich… nosów.
2. Mysz komputerowa
a. Dzięki niej protagonistka mogłaby pracować, powiedzmy, jako pani inżynier projektująca mosty.
3. Telefon komórkowy
a. Używając jej, posiadaczka atomowego biustu mogłaby swatać pary. Albo organizować wesela.
4. Lalka Barbie
a. Z tym atrybutem długonoga brunetka mogłaby odgrywać rolę przedszkolanki.
5. Miś koala (żywy)
a. I mielibyśmy panią doktor pracującą w zoo.
6. Balonik
a. Z takim obiektem w dłoni Angelina mogłaby grać miłą dziewczynę w parku rozrywki.
7. Lód na patyku
a. O, i mielibyśmy pannę seksowną co się zowie.
8. Sztuczna szczęka
a. Teściowej głównej bohaterki. Element komediowy.
9. Pęczek włoszczyzny
a. Żeby pokazać życie gospodyni domowej z problemami z samooceną.
10. Strzykawka
a. Znamionująca panią doktor na oddalonej od centrów kultury tudzież cywilizacji placówce.
11. Papieros
a. Już lepsza ta dymiąca pałeczka od dymiącej lufeczki.
12. Ustna harmonijka
a. Film muzyczny z panią Jolie? Dlaczego nie?
13. Dżojstik
a. Słynna aktorka jako maniaczka gier komputerowych. Tego jeszcze nie było, przyznaj sam/a, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko.
14. MiniPeCet
a. Wskazujący, że bohaterka jest businesswoman, albo inną gadżeciarką.
15. Licznik Geigera
a. Opowieść o dzielnej fizyczce, która odkryła, że destrukt stanowiący nawierzchnię drogi przed domem Marcina Przybyłka jest promieniotwórczy (bo pewnie jest).
16. Wąż
a. Czyli Angie jako egzotyczna tancerka go go (mniam).
17. Gazeta
a. Która nieodmiennie wskazywałaby, że główna bohaterka umie czytać.
18. Książka
a. Która nieodmiennie wskazywałaby, że główna bohaterka rozumie, co czyta.
19. Włos
a. Zazdrosna żona / genetyczka.
20. Rachunek
a. Kelnerka?
21. Kieliszek
a. Barmanka?
22. Widelec?
23. Łyżka?
24. Lusterko?
25. Kubek z napisem „I love M. Psibilek”?
26. Ostatecznie może niczego nie trzymać. Jest aktorką i z pewnością wie, jak ułożyć twarz, żeby wyglądała interesująco i tajemniczo.

Sam widzisz, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko, że możliwości jest bez liku, a każda z nich, nawet najbardziej absurdalna, jest lepsza od najprymitywniejszego pomysłu ze wszystkich: broni.

Mam w związku z tym gorący apel do twórców filmów, gier komputerowych i młodzieży:

Odczepcie się od tej cholernej broni. Jeśli już wasi idole muszą coś miętosić w prawicach (lewicach), niech to będą wyżej wymienione przyrządy tudzież narządy niewymienione. Nikt w związku z tym nie ucierpi. Wręcz przeciwnie.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Małe inwestowanie

piątek, 4 Marzec 2011

Dzieci to nasza przyszłość. One za kilkanaście / kilkadziesiąt lat wypłacą nam emerytury i zbudują jakąś (którąś?) Rzeczpospolitą, być może bardziej buddyjską / żółtą, islamską / brązową, niż dzisiaj. Rasa biała liczy wszak 800 milionów obywatelek i obywateli, a samych Chińczyków oficjalnie jest miliard trzysta milionów, a nieoficjalnie podobno z miliard sześćset. Hindusów jest miliard. Wymrzemy jako rasa, a jako kultura zmieszamy się z islamem i buddyzmem, być może nawet shintoizmem. Ale nie o tym chciałem pisać.

Dzieci są ważne. Dlatego dbanie o nie zaczyna się już od momentu poczęcia: wielkie dysputy się toczą o ich jestestwo: jedni chronią zygoty, inni mają je gdzieś, twierdząc, nie bez racji, że zygota ma szansę być człowiekiem, ale nim jeszcze nie jest, podobnie jak plemnik ma potencjał bycia połową człowieka, ale najczęściej nim się nie staje – tak de facto tragicznie często, że przy każdym ejakulacie wszyscy powinniśmy płakać łzami rzewnymi, nawet wtedy, gdy coitus kończy się zapłodnieniem, bo 100 milionów innych plemników nie dostąpiło szczęścia stania się ludźmi. Łkać powinniśmy ponadto przy każdej ciąży, bowiem 1 na 8 zajść to ciąże bliźniacze, ale tylko 1 na 10 taką pozostaje, z czego wynika, że w trakcie osiemdziesięciu statystycznych ciąż umiera 9-cioro dzieci – potencjalnych bliźniaków. I jaką masz pewność – matko z brzuszkiem – że nie jesteś jedną z wybranek? Tak siadłszy płacz. Stan nauki pozwoli lada moment wyhodować naszego klona – brata bliźniaka bądź siostrę bliźniaczkę – nawet z komórki naskórka, więc każde mycie zdzierające z nas miliardy komórek powinno być takoż opłakiwane, plucia winno się zabronić pod karą chłosty, ronienia łez także, a defekacja oraz mikcja (oddawanie moczu) powinny być włączone w obiegi zamknięte, czyli powinniśmy konsumować to, co wydalamy. O strzyżeniu, obcinaniu paznokci nawet nie wspomnę. Każda nasza komórka to potencjalne życie! Chrońmy nienarodzone dzieci: nasze bliźniaki i bliźniaczki! Żyjemy w hańbie i tyle. Ale o tym też nie chciałem pisać.

Dziecko się rodzi i zaczynamy o nie dbać pełną parą. Kupujemy drogie wózki, otulamy różową pupkę najlepszymi pieluszkami, nabywamy miękuchne wdzianka, smarujemy skórę najdroższymi kremikami, karmimy superzdrowymi mleczkami, papkami, przetartymi owockami, niesolonymi zupkami. Każdy z tych produktów ma certyfikaty, jest zatwierdzony przez instytuty higieny absolutnej i centra umęczonej matki Polki. I tak muskamy, chuchamy, miziamy i głaszczemy, aż… dziecko skończy mniej więcej 3 rok życia.

Bo wtedy, w sumie nie wiadomo dlaczego, okres ochronny się kończy. Nie ma już stosownych zupek, nie ma mleczek itd. Trzeba zacząć kupować produkty w sklepach. A tam co? Trucizna na truciźnie i trucizną pogania. E takie, E owakie, barwniki, glutaminiany, kwaski i inne cuda. Ale to jeszcze nic, damy radę, w końcu my to jemy i jakoś żyjemy, co prawda ilość zachorowań na raka w stosunku do czasów PRL’owskich wzrosła o czynnik przerażający, ale od czegoś trzeba umrzeć, prawda?

Latorośl, gdy zaczyna chodzić do przedszkola, powolutku, pomalutku przekształca się… w konsumenta. Już się nadaje do tej roli: odróżnia kolory, wie, co to „słodkie”, zaczyna mieć „własne zdanie”. Na razie ma tylko jedną, niewielką i niewinną buźkę, ale dzięki działaniu sprytnych marketingowców za kilka lat przekształci się w potężną konsumującą multigębną maszynę. Och, to nic strasznego, nie bójmy się, stanie się po prostu podobne do nas. Kto pierwszy wyciąga kostropate paluchy po nasze dzieci? Widzę dwie machiny, chociaż może moja percepcja zawodzi i jest ich więcej. Jeśli tak jest, podpowiedzcie. Opowiem tylko o jednej z nich, bo druga wzbudziłaby zbyt wielkie kontrowersje.

Instytucjami dbającymi o swoich przyszłych klientów są z całą pewnością producenci słodyczy. Moja córeczka nie miała pojęcia, czym są cukierki, ciastka, herbatniki, delicje, batoniki i inne paskudztwa, dopóki nie poszła do przedszkola. Tam wpychano w nią codziennie na deser coś z sacharozą i szybciutko się nauczyła, jakie to „dobre”. Gdy zaczęliśmy z nią chodzić do sklepów i supermarketów, nie miała szans nie zetknąć się ze słodyczami, bo przecież spryciarze sklepowi wiedzą jak i gdzie ułożyć „dziecięcy” towar, by progenitura go dostrzegła. Dlatego właśnie słodycze są przy kasach, ułożone nisko, tak, żeby dzieciaczki miały czas i możliwość bliskiego przyjrzenia się smakołykom. Rodzic podczas płacenia jest skupiony na czynnościach finansowych, stąd „zanudzanie” dziecka: “mamo, kup mi gumę!”, trwa naprawdę krótko. Czym jest „zanudzanie”? To termin psychologiczny w służbie marketingu: czynność wykonywana przez dziecko – proszenie o zabawkę / ciacho / dowolny towar. Spece od tematu badają, jak często musi zajść „zanudzanie” by rodzic został złamany. Bo o to chodzi.

Po wyjściu z przedszkola dziecię jest osobą, która bardzo często myśli o słodkościach. Trzeba pamiętać, że latorośl per se jest głupia i bezkrytyczna, więc bez odpowiedniego trymowania zaakceptuje wszystko, zwłaszcza, że takie smaczne. Zmierzam do tego, że w odpowiedniej sytuacji, w konfrontacji z tacą, na której są cukierki, dziecko zwyczajnie jest bezradne. Berbeć trafia do szkoły i co tam spotyka? Wielkiego przybysza z kosmosu, który za naprawdę niewielkie pieniądze oferuje krótką podróż na planetę Cukrowy Haj: AUTOMAT Z BATONAMI I SŁODKIMI NAPOJAMI. No rzesz jasna, przejasna cholera! Co, przepraszam, taka piekielna machina, robi w szkole??? Jaka jest jej edukacyjna wartość? Może uczy zachowań obywatelskich czy innych cnót? Ależ… uczy! KONSUMPCJI! To jest dopiero wielki, cierpliwy, niezawodny, stalowy NAUCZYCIEL, który nigdy się nie męczy, nigdy nie krzyknie, czeka dzień i noc, nic nie mówi, nawet się nie uśmiechnie, a i tak wie, że wcześniej czy później WYCHOWA przyszłych konsumentów. Jakie, pytam, ma dziecko szanse w zetknięciu z takim potworem? Żadnych. Małe pieniądze zawsze się znajdą – z kieszonkowego, od koleżanki, od kolegi, a za szklaną taflą kolorowe opakowanka kuszą, oj kuszą. Na nic wychowanie rodziców, na nic napominania i ostrzeżenia, dzieci po prostu nie mają jeszcze dojrzałego aparatu samokontroli, są bezkrytyczne wobec siebie, pokusa jest za silna, za barwna, zbyt magnetyczna. I co robią dzieci nasze kochane? Konsumują! Brawo! Świetnie! Właściciel machiny z pewnością się cieszy, niech mu baton w gardle stanie. Dziewczynki i chłopcy idą do szkoły z myślą, co też ciekawego kupią sobie w czarnej skrzyni, kanapki robione przez troskliwe mamy są nie jedzone, zaś słodycze – i owszem. Jak dzieci dorosną, nie będą sobie wyobrażały dnia bez słodyczy. Interes będzie się kręcił. No jak, nomen omen, słodko. A my możemy tylko kląć i nawet kopnąć grata nie wypada, bo „zakłócimy porządek publiczny”. Ja mam propozycję dla właścicieli takich machin. Niech sobie je postawią w domach, a ich bliźniaczki w domach wszystkich znajomych i całej rodziny. I niech od razu zwiększą ubezpieczenie zdrowotne. W końcu firmy ubezpieczeniowe też muszą zarobić. A i enzozy także.

I interes będzie się kręcił.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Nasza przyszłość

czwartek, 3 Marzec 2011

Ludzie starzeją się, słabną, chorują, pogarsza im się pamięć, koordynacja ruchowa, wydolność, marszczą się, wysuszają, podupadają i w końcu umierają. To oczywisty obraz tego, co spotykało naszych praprzodków, przodków, nawet niektórych naszych rówieśników. Tak przyzwyczailiśmy się do „odwiecznego porządku natury”, że trudno nam jest pojąć, że ten „odwieczny porządek” nie jest żadnym odwiecznym porządkiem i że w zasadzie czym prędzej powinniśmy zrobić z nim, nomen omen, porządek.

Dlaczego homo sapiens starzeje się i umiera? Bo taki jego rodzaj przetrwał. Powtórzę to jeszcze raz, bo sprawa jest ważna: dlatego starzejemy się i umieramy, bo taka nasza odmiana: starzejąca się i umierająca, okazała się (jako gatunek) najlepiej przystosowana. Brzmi to paradoksalnie, prawda? Jakim cudem starzejący się i umierający homo sapiens mógł być lepiej przystosowany od homo niestarzejącego się i nieśmiertelnego?

Wyobraźmy sobie pierwotne ludzkie stado niestarzejące się, nie chorujące. Mamy w nim pulę, przepraszam, samic i pulę samców. Pośród samic są organizmy średnio atrakcyjne i bardzo piękne, podobnie jak wśród samców. W gronie pra-panów mamy osobniki silne i słabe. Mężczyźni, jak to oni, kłócą się i biją o dominację. W końcu wyłoniony zostaje czempion, który sprawia bęcki każdemu, kto wejdzie mu w drogę. I to on kryje samice, które mu się podobają, zresztą te, w których nie gustuje, także. Od czasu do czasu, jak przyśnie, któryś sprytniejszy dżentelmen dorwie się do wypatrzonej kobitki, i o ile wybranka nie podniesie wrzasku, uda mu się mała schadzka. Wkrótce w stadzie pojawia się mnóstwo potomków czempiona: pierwsze ich pokolenie, drugie, trzecie, czwarte, piąte… Dopóki któryś z nich nie uzyska czegoś w rodzaj pełnoletniości, Wielki Ojciec jest niezagrożony. Może się zdarzyć, że któryś z synów będzie od rodzica sprawniejszy, lecz po stronie „starego” będzie doświadczenie lat. Jak długo utrzyma prymat? Kilka pokoleń synów i cór wprzód? Kilkanaście? Tak czy owak jego samolubność doprowadzi do miażdżącej przewagi podobnych genów w stadzie. A to zaskutkuje chowem wsobnym, „małżeństwami” między rodzeństwem, w konsekwencji do ujawnienia ukrytych wad w jego kodzie genetycznym, chorób i degeneracji  stada. W rezultacie zamiast rozkwitu, gromadę tę spotka smutny koniec grupy schorowanej, skarlałej, osłabionej. Owszem, król pozostanie królem, ale jego owoc będzie zepsuty. Dlatego przy pierwszej okazji nieświeże jabłuszka zeżre stado tygrysów szablastozębnych, weźmie do niewoli inne stado, czy po prostu gdy nadejdzie powódź lub pożar, społeczność nie poradzi sobie i ślad po niej zaginie.

Jako gatunek, homo sapiens musiał być zmienny i elastyczny. A to zapewniało szybkie starzenie się samców. Dzięki temu wciąż nowy zyskiwał czempionat, samice także wymieniały się co do swojej atrakcyjności, mieliśmy więc mieszalnię genów co się zowie. I tacy też przetrwaliśmy.

Ale nie żyjemy już w lesie, nie zwisamy z gałęzi drapiąc się po polędwicy. Nie musimy się troszczyć o przetrwanie gatunku, możemy się zatroszczyć o przetrwanie jednostek. Okazuje się, że nasze starzenie jest przyspieszone, sterowane genetycznie, a prace nad odnalezieniem tych genów są już bardzo zaawansowane. Oto przykład. Nasza skóra regeneruje się co 28 dni. Co 28 dni patrzymy na naszą nową skórę. Sęk w tym, że gdy mamy, powiedzmy, lat 50, to mimo, że mamy nowe komórki, wyglądają one, psiajuchy, jak stare. Robią nas w konia, a raczej specyficzny gen, którego nazwy, niestety, nie pamiętam, powoduje, że nowiuśkie komórki chwytają w ręce laski i zaczynają kuśtykać. Gdy skórę pewnej myszki posmarowano w jednym miejscu preparatem hamującym ów gen, okazało się, że mimo podeszłego wieku gryzonia, skóra odmłodniała! Wyobrażacie sobie?! Brak zmarszczek, realny brak zmarszczek dzięki terapii genowej?! Nie tylko zresztą to, bo gdyby zablokować działanie tego genu w całym organizmie, realna stała by się… wieczna młodość? To nie mrzonka, to ekstrapolacja udanego doświadczenia z gryzoniem.

Niektóre kręgowce, konkretnie płazy (salamandry, traszki), mają wspaniałą zdolność regeneracji: odrastają im utracone kończyny, ogonki. Wydaje się, że człowiek nie ma takiej zdolności. A mysz? Też ssak? W pewnym laboratorium robiono doświadczenia nad systemem immunologicznym. Osłabiono go u pewnej grupy myszy i oznakowano ją (grupę) robiąc futrzakom dziury w uszach. Grupa kontrolna, z normalnym systemem odpornościowym, nie miała dziur. Ku zaskoczeniu naukowców, dziurki zasklepiły się bez bliznowacenia, czyli zostały uzupełnione przez tkankę ucha tak dokładnie, że nie było po nich najmniejszego śladu. Zbadano zjawisko bliżej, i obcięto jednej z myszek… paluszek. Odrósł! Ogonek. Odrósł! Uszkodzono serce. Zregenerowało się nie tworząc blizny. Okazało się, że nasz układ odpornościowy, odpowiedzialny za tworzenie blizn, być może hamuje inną zdolność, zdolność regeneracji utraconych tkanek. Gdyby udało się odpowiednio sterować metabolizmem ludzi, widok kalek na wózkach inwalidzkich stałby się historią. I znowu – nie jest to fantazja. Myszy już to potrafią. Niestety, naukowcy wciąż do końca nie wiedzą, jak im się to udaje. Widzą je, karmią, ale nie zbadali dokładnie, na czym polega cud.

Wiadomo nie od dziś, że ograniczenie kalorii w diecie wydłuża życie. U zwierząt doświadczalnych (oczywiście myszach), nawet o 30%. Podobny efekt uzyskuje się podając preparat (znowu nie pamiętam nazwy), zawarty między innymi w czerwonym winie. Myszki mają więcej energii, są mniej męczliwe itd. Zmierzam do tego, że naukowcy już dwoją się i troją, by wyizolować substancję, dzięki której staruszkowie będą fikać koziołki.

W fazie prób są tabletki przyspieszające myślenie, już testowane są proszki wzmacniające pamięć. Myślę, że w ciągu dekady doczekamy się naprawdę przełomowych terapii w zakresie polepszania naszego myślenia, zapamiętywania, starzenia się i regeneracji.

Przyszłość może nas bardzo pozytywnie zaskoczyć. Ile masz lat? Dbasz o siebie? Zacznij o tym myśleć poważnie. Bo może się zdarzyć, że załapiesz się na… nieśmiertelność.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Poradnik zdrowotny

środa, 2 Marzec 2011

Już bodajże Stańczyk udowodnił, że w naszym kraju najwięcej jest lekarzy. Stary, młody, z wiedzą czy bez, udzieli Ci mnóstwa rad, gdy tylko usłyszy o Twoich dolegliwościach, nie pytany i nie proszony. Niech więc i ja zabawię się w znachora, zwłaszcza, że tytuł lekarza medycyny jednakowoż posiadam. Zanim zacznę, przytoczę, jakże ważkie, słowa mojej żony: „organizm ludzki jest tak skomplikowany, że medycyna mogłaby przestać się wypowiadać”. Fraza ta ważna jest dlatego, że de facto medycyna klasyczna mnóstwa rzeczy ciągle nie wie, ignorancję i indolencję swoją skrzętnie maskując lekceważącym stosunkiem do mnóstwa niedomagań, nazywając je „objawami niespecyficznymi”. Jeśli udamy się do lekarza, dajmy na to, z marznącymi rękami, zapyta nas, czy nie bieleją nam palce. Jeśli odpowiemy “nie”, zmartwi się, bo gdyby było inaczej, umiałby przynajmniej nazwać objaw, a tak – “niespecyficzne, nosić rękawiczki, następny proszę”.

Zaproponujmy przyjaciołom lekarzom, żeby sobie wsadzili niespecyficzności wiadomo gdzie i przyjrzyjmy się ciału ludzkiemu od strony holistyczno – faktycznej.

Są ludzie, którzy mają szczytną ambicję bycia zdrowym, pięknym, szczupłym i w miarę możliwości – młodym. Chęci jednak rzecz jedna, a czyny oraz rezultaty – druga. Od lat obserwuję siebie, swoją piękną żonę oraz innych ludzi, łączę te obserwacje ze swoją nie tak już bogatą medyczną wiedzą, i wraz ze zbliżaniem się 43 roku życia, dochodzę do konkluzji.

Pierwsza, dosyć ogólna, ale chyba najważniejsza, brzmi tak, że wygląd ciała, jego kondycja i wydolność, są prostym rezultatem, wynikiem tego, jak ciało jest traktowane (pomijamy sprawy ewidentnie patologiczne). Organizm zatruwany, przeciążany albo przeciwnie – odciążany, zareaguje kompensacją, będzie próbował utrzymać równowagę, najczęściej w postaci przybierania na wadze – wiadomo, im więcej kilogramów, tym łatwiej utrzymać homeostazę.

Dwa kilogramy naszego ciała, albo i trochę więcej (mówimy o dorosłych) to… bakterie. Tak, tak, nie jesteśmy jedynymi właścicielami naszych powłok. Mamy mnóstwo pasażerów na gapę, którzy nierzadko mają prawo uważać nas za idiotów, bo oni (one) lepiej widzą, jak traktujemy nasze organizmy. Liczbowo rzecz ujmując, 90% komórek w naszym ciele to właśnie bakterie. Jak to możliwe?, zakrzykniemy. Bakterie są dużo mniejsze od naszych komórek, ot, co. Gdzież są ci mali zdrajcy? Oczywiście na skórze i w świetle przewodu pokarmowego: w jamie ustnej, przełyku, nawet żołądku, i przede wszystkim w jelitach: cienkim i grubym. Mają wpływ na nasze samopoczucie, metabolizm, niektórzy mówią, że wręcz na stany psychiczne. Jest i teoria mówiąca, że pewne ich szczepy wprost cudownie dbają o szczupłą sylwetkę (ja chcę, ja chcę taką bakterię, zakrzykną niezliczone rzesze dam ;) ). O długości naszych jelit nie ma co mówić, każdy wie, że niekrótkie są te rury, więc i bateryjek w nich siedzi bez liku. A co o skórze? Czy wiesz, że to największy organ naszego ciała? Nie mózg (u wielu w zaniku), nie serce czy wątroba, ale skóra jest najmasywniejszym z naszych organów. Ma powierzchnię ok. 2 metrów kwadratowych i waży ok. 5 kg. I pełno na niej bakterii. Oczywiście są to „dobre” bakterie, choć de facto wszystkie niemal bakterie są „dobre”, nie powiemy przecież o tygrysie, czy aligatorze, że są „złe”, prawda? Należy zatem o nie dbać, a one zadbają o nas. Jak to robić? Po pierwsze należy jeść to, co one lubią: kiszonki (kapustę kwaszoną, takież ogórki) oraz produkty mleczne zawierające kultury bakteryjne (jogurty, kefiry, maślanki), nie polecałbym jednak bardzo reklamowanych pojemniczków z białym płynem, „stymulującym odporność”, są głosy, że w zasadzie niczym się nie różnią od pozostałych produktów tego rodzaju. Jeśli chodzi o skórę, to… nie przesadzaj z myciem. Owszem, czystość to rzecz ważna i nikt nie lubi śmierdzieć, ale zastanów się, jak, kiedy i w których miejscach dałoby się ograniczyć użycie mydła, które skutecznie usuwa bakterie z naszej powłoki. Na zajęciach z mikrobiologii każdy niemal student medycyny robi ciekawy eksperyment: dotyka palcem odżywki agarowej (na niech hoduje się bakterie), potem myje ręce zwykłym mydłem i dotyka umytym już palcem drugiej odżywki. Za kilka dni ogląda obie próbki. Okazuje się, że o ile na pierwszej wyrosły piękne kultury, to na drugiej wieje wiatr, pustynia i jałowizna. Zwykłe mydło, wcale nie przeciwbakteryjne, bardzo skutecznie wyjaławia skórę. I wcale nie jest to takie wyłącznie dobre. Chcesz być szczupły/a? Dbaj o bakterie.

Druga porada wyda się dziwna: wypoczywaj. Ze zdrowiem kojarzy się ruch, aktywność, sport, nieprawdaż? Owszem, najlepszym lekarstwem jest ruch, bez gimnastyki o zdrowiu można zapomnieć, ale gimnastyka bez odpoczynku przyczyni się jedynie do wycieńczenia, osłabienia i w rezultacie – utycia (bo organizm za wszelką cenę będzie chciał się wzmocnić). Jak wypoczywać? Po pierwsze – spać. Każdy kulturysta Ci to powie: excercise big, eat big, sleep big. Dużo ćwicz, dużo jedz, dużo śpij. We śnie organizm się regeneruje: zastępuje uszkodzone tkanki, usuwa toksyny, a także przemodelowuje metabolizm tak, by dostosować go do nowych wymogów właściciela. Mam na myśli, że jeśli zaczniesz intensywnie ćwiczyć (żeby schudnąć), musisz pospać, żeby dać ciału „pomyśleć”, co właściwie się stało. Wtedy organizm „zaskoczy” i się przestawi. Jeśli nie prześpisz się zdrowo a głęboko, tylko się zamęczysz. Skoro jesteśmy przy gimnastyce, ważne są ćwiczenia pobudzające krążenie – nie musisz ćwiczyć ciężko, ważne, by trwało to trochę ponad 20 minut i żeby się nieco „zmęczyć”, żeby serce żywiej biło. W ten sposób pobudzisz organizm to tworzenia nowych naczyń krwionośnych, ciało dzięki temu będzie lepiej dotlenione, odżywione, zadbane. Ile kto ma mięśni, każdy widzi. Ale czy widzimy gęstość naczyń krwionośnych? Nie, to są rzeczy niewidoczne. A to właśnie ludzie z bogatą ich siecią są na starość krzepcy i zdrowi, nie mają owrzodzeń podudzi, cieszą się aktywnością.

Gdy jesteś zanadto zmęczony / a, bez przyczyny, od rana, zastanów się, czy się zdrowo odżywiasz: czy w Twojej diecie nie brakuje żelaza, magnezu bądź potasu. Gdy brak jednego, drugiego bądź trzeciego metalu, człowiek nie ma na nic siły, a obowiązki traktuje jako przemoc. Zbadaj się i uzupełnij, co trzeba.

Alkohol jest w zasadzie trucizną. Owszem, statystycznie wydłuża życie, ale tylko dlatego, że ogólne korzyści płynące z jego spożywania przewyższają statystyczne szkody wyrządzone przez typowo prowadzącego się obywatela. Alkohol rozszerza naczynia krwionośne, poprawia przez to ukrwienie. To samo może robić gimnastyka, nieprawdaż? Podobnie zimne kąpiele. Po wieczornym spożyciu alkoholu dowolnego rodzaj masz pewność, że ów bogaty w energię płyn odłoży się w twoim ciele w postaci tak przez nas lubianego tłuszczyku. I to pod skórą. I to na brzuchu. Jest tu zagwostka. Bo jak nie pić, prawda? No więc od czasu do czasu można, ale ze świadomością, że potem 3 – 4 dni będziesz musiał / a spalać efekty libacji nieco bardziej wytężoną gimnastyką.

Jedna filiżanka kawy dziennie stanowi profilaktykę cukrzycy typu II (insulinoniezależnej), ale należy pamiętać, że więcej kawy to większy „kop”, zwiększone ciśnienie tętnicze, zwiększona filtracja nerkowa i zwiększona utrata cennych elektrolitów. Właśnie potasu i magnezu. Podobnego „kopa”, ale cukrowego, dostarczają nam słodycze. Zjedzenie kilku cukierków, czy połowy tabliczki czekolady to spory szok metaboliczny dla organizmu – i niezaprzeczalny wysiłek. Można sobie wyobrazić, że każda substancja, którą spożyjemy w nadmiarze powoduje metaboliczną gimnastykę naszych enzymów. Jednak przynosi ona bardziej szkodę niż korzyść: „zużywają” się witaminy, mikroelementy.

Pamiętaj, że nawet jeśli już dziś zaczniesz się „porządnie” prowadzić, efekty nie pojawią się jutro. Pojutrze także nie. Organizm najpierw się „zdziwi”, potem poczeka, czy nie żartujesz, ciągle utrzymując dotychczasowy wygląd i nawyki metaboliczne. Dopiero gdy się upewni, że to zmiana bardziej stała, spróbuje się dostosować i wytworzyć nową równowagę, być może taką, która po pół roku, roku zaowocuje nową sylwetką i lepszą odmianą Twojego zdrowia.

Jak to wszystko zapamiętać? Odpowiem krótko: nie da się. Więc po pierwsze, jeśli uważasz, że to, co napisałem ma sens (nie dla każdego musi mieć, ja sam też za jakiś czas mogę zmienić zdanie ;) ), wypisz sobie na karteczce kilka podstawowych punktów, wsadź misiowi na stole w łapki (albo włóż w naszyjnik) i stosuj je konsekwentnie. A ponadto po prostu wczuj się w organizm i zachowaj umiar. Powodzenia.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)