Archiwum z Lipiec 2011

Kto się boi policjantów z “suszarkami”?

niedziela, 31 Lipiec 2011

Kto się boi policjantów czyhających przy drogach z „suszarkami”? Ci, którzy szybko jeżdżą. Skoro się boją, bo szybko, za szybko jeżdżą, próbują się przed nimi bronić: instalują radia CB, dzięki którym wiedzą, czy „ścieżka” jest czysta czy nie, zakładają antyalarmy, które śmiesznie piszczą, gdy zbliża się punkt kontrolny i tak zaczyna się walka nibydobra ze złem, czyli zabawa w kotka i myszkę, a wygrywa ten, kto jest sprytniejszy.

Kto się nie boi policjantów z suszarkami? Ci, którzy jeżdżą przyzwoicie: nie szarżują, nie pędzą, bo cenią ludzkie życie. Na przykład tacy jak ja. Niestety, na pustej, szerokiej drodze, gdzie na poboczu ani pół domu nie uświadczysz, tylko las dziki i naturę w czystej postaci, trudno czasami po długiej jeździe zauważyć, że wkracza się na teren, gdzie obowiązuje ograniczenie, powiedzmy do 70 km/h. Jedzie wtedy taki niebojący się policjantów kierowca, czyli ja, z prędkością 100 km/h (pustą, szeroką drogą, bez przejść dla pieszych i innych przeszkadzajek), a tu zza zakrętu wyskakuje straszliwy pan z elektronicznym pistoletem, macha lizakiem, broń boże nie do lizania i mamy problem. 6 punktów oraz 200 złotych. Pieniądze piechotą nie chodzą, szkoda. Ale te punkty! Jakoś się ostatnio na mnie panowie policjanci uwzięli. Za jazdę bus-passem (bo kończyła mi się benzyna, korek był, i chciałem być pewien, że nie przejadę stacji, poza tym nawet nie zauważyłem, że jadę świętym traktem) – 200 zł + 5 punktów. Za jazdę prostą jak drut drogą, gdzie ani kura, ani sarna, ani człek nie przebiegają – 200 zł + 8 punktów. Tym prostym rachunkiem otrzymałem 19 pointów (podobno ten bus pass to jakieś nieporozumienie, bo powinien być jeden, a nie 5), czyli jestem o krok od utraty prawa jazdy – ja, lekarz, człowiek poważnie traktujący energie, którymi dysponują poruszające się z konkretnymi chyżościami masy, oraz nadto serio podchodzący do życia i zdrowia, bo zbyt często widziałem tych, którzy tracili i jedno i drugie.

Tak sobie wczoraj jechałem świeżo po zainkasowaniu mandatu i wspominałem rozmowę z miłymi panami policjantami (byli naprawdę mili, a radiowóz, w którym rezydowali prezentował nowoczesne, godne pozazdroszczenia miejsce).

- Panowie – mówiłem, gdy się już na wszystko zgodziłem – przecież wiecie, że tutaj każdy przekracza prędkość. Nie dają się złapać ci, którzy mają CB, albo ci, których inni ostrzegą światłami. Łapiecie pechowców, których nikt nie ostrzegł.

- To prawda – zgodził się ze skruchą policjant. – Ale taka nasza praca. Niech pan sobie kupi radio CB.

Wzdrygnąłem się:

- Takie urządzenie bardzo by mnie rozpraszało!

I mniej więcej tak rozmowa się skończyła.

Jak to możliwe, że stróż prawa nakłania obywatela do tego, by przystąpił do powszechnej zabawy w kotka i myszkę? Jak to możliwe, że nawet mundurowi wiedzą o bezsensie swojej pracy i nic w związku z tym nie robią? Rozmawiałem dopiero co ze szczęśliwym posiadaczem takowego radia. Przyznał otwarcie, że gdyby dostawał mandaty za swoją jazdę, to tylko „z najwyższej półki”, bo jeździ bardzo szybko, a sprzęd CB zwrócił mu się już kilkunastokrotnie. Ergo, mój rozmówca to właśnie ten, który mandaty powinien ewentualnie dostawać. Nie ja. Tymczasem to mła zasilam kiesę naszego cudownego państwa, bo policjanci, zamiast uwijać się jak pszczółki incognito w nieoznakowanych samochodach (co chyba miałoby sens, bo naprawdę łapaliby piratów, a nie pechowców), stoją w ustalonych miejscach machając lizakami i informując wszem i wobec: jesteśmy tu! Ostrzegajcie się! Informujcie! Niech żyje ułuda i bezsens!

Zrozumiałem, że do tej pory moi wrogowie byli względnie łatwo ogarnialni: klasówka do zdania, egzamin do zaliczenia, studia do skończenia, książka do napisania, firma do porzucenia, pieniądze do zarobienia. Ale teraz, teraz moim wrogiem stało się samo państwo, którego bezmyślni urzędnicy w niebieskich mundurach karzą nie tych, którzy na ukaranie zasługują, ale pechowców, którzy nie grają w grę „kto jest sprytniejszy” i w sumie nie wymagających punifikacji.

Wracając z pechowego wyjazdu oczywiście wypatrywałem wszelkich możliwych znaków i nerwowo zerkałem w lewo i prawo, czy czegośtam świętego jeszcze nie przeoczyłem. Rezultat był taki, że mało widziałem, co się dzieje na szosie, bo non stop patrzyłem na pobocza szukając znaków. Zwalniałem co chwila do 70 i 50, a moja żona klęła na nierówny rytm drogi. Co tu robić. System nakazów i zakazów ustalony przez mafię zwaną dla niepoznaki rządem, którego berło przechodzi z rączek do rączek kolejnych gangsterów, powszechnie zwany prawem, nakazywał mi trzymanie się tzw. przepisów. Konia z rzędem temu, kto nie zapadnie na nerwicę jeżdżąc polskimi drogami zgodnie ze wskazaniami ograniczeń prędkości, które zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Pomyśleć, że przez prawie 20 lat jeżdżenia samochodem, po przejechaniu ok. 500 000 kilometrów nie spowodowałem ani jednego wypadku / stłuczki. Jakie to ma znaczenie? Nie ma. Mam nie dać się złapać, to jest cel współczesnego kierowcy, ot co.

Oświadczam zatem, że chociaż zawsze czułem się anarchistą, teraz staję się nim oficjalnie. W rzyci mam państwo, na rzecz którego uczciwie i regularnie płacę podatki, oprowadzam ZUS, jestem okradany VAT’em przy każdym zakupie, a to państwo, jakby jeszcze było mało, rozstawia swoich ołowianych żołnierzyków, którzy bezrefleksyjnie pobierają na jego rzecz dodatkowe podatki od tych, którzy nie są dostatecznie sprytni, by z nim walczyć.

Mam to państwo gdzieś.

I zaczynam walkę.

Punkt walki pierwszy:

Pamiętajcie: prawo nie równa się sprawiedliwość. Prawo do arcyskomplikowany system nakazów i zakazów, którego złożoność ma służyć nie obywatelowi, ale tym, którzy nami rządzą i wykorzystują złożoność „prawa” głównie finansowo. Prawo ma doprawdy bardzo mało wspólnego ze sprawiedliwością. Jeśli zdarzy Wam się wejść z nim w konflikt, nigdy nie traktujcie go jak wyroczni. To po prostu zbiór przepisów często dla nas krzywdzących.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Do żon pisarzy

poniedziałek, 25 Lipiec 2011

(Piszę do żon, bo sam mam żonę i jestem mężczyzną. Jeśli przeczyta to jakaś pisarka, niech napisze odezwę do mężów pisarek, żeby zachować symetrię. Tyle słowem wyjaśnienia).

Drogie dziewczyny. Wiecie lepiej od innych kobiet, że pisarze są zwykłymi ludźmi. Wcale nie mają mniej wad od osobników niepiszących: ich dziwactwa, natręctwa, przyzwyczajenia i zwyczaje są ani lepsze ani gorsze od statystycznie występujących w ludzkich społecznościach. Mają za to jedną, poważną wadę, która wyróżnia ich in minus: piszą. Gdy to robią, stają się małomówni, tracą kontakt i zainteresowanie codziennością, przestają odkurzać, kosić ogródek, zmywać, zapominają, gdzie się odkłada sztućce, jak powinni się zachować w garderobie, popełniają mnóstwo błędów, które składają się na Wasze codzienne utrapienia. Niełatwo jest być żoną pisarza. Nawet, gdy z Wami rozmawia, często macie wrażenie, że jest myślami nieobecny.

I wiecie co? W tym artykule nie mam zamiaru się nad Wami litować, tylko wbić jeszcze jeden sztylet prosto w Wasze smukłe plecy.

Mianowicie, gdy jednakowoż widzicie, że mąż pisze, starajcie się mu nie przeszkadzać. Wejście w nastrój pisania trwa od 10 do 15 minut. Każdorazowe wtargnięcie do gabinetu piszącego, nawet z prostym pytaniem, które odrywa go od ciągu myślowego, zmusza do wypłukania RAM’u z nagromadzonych tam epickich treści i załadowania sprawami codziennymi, powoduje, że kolejne 10 – 15 minut musi przeznaczyć na ponowne wejście w opisywany świat. Pozostawienie na kuchni strawy i spacerek w ogrodzie plus ploteczki z sąsiadeczką nierzadko powoduje, że twórca, słysząc, że coś kipi, wypada ze studia, zdejmuje garnek, szuka was, znajduje, informuje o gastronomicznej katastrofie, wraca do pracy i… następne 10 – 15 minut poświęca na wejście w stan alfa. Zaznaczyć należy, że każda następna próba skupienia przebiega gorzej, bo towarzyszy jej wzrastający poziom frustracji. Jest on pogłębiony tym bardziej, że istnieje ograniczona liczba „przejść” przez tekst, gdy spostrzega się go w miarę świeżo. Po trzecim, czwartym przeczytaniu tych samych zdań, przestaje się je rozumieć, tracą swoją siłę przekazu, nie sposób ich ocenić. Dlatego po kilku oderwaniach od pracy przez niewinne żonine pytania / niecierpiące zwłoki sprawy dzieciąt / kulinarne alarmy / telefony od telemarketerów / sprawy inne, tekst należy odłożyć na jutro – pojutrze, bo już nie da się na nim pracować, a pisarza najzwyczajniej w świecie trafia szlag. Nieszczęście polega na tym, że przeżywa on swoje katusze w milczeniu i samotności, mężnie podejmując próby skupienia i wkroczenia w dominia wzniosłości i cudnych wyobrażeń. Dlatego, gdy w końcu wychodzi ze swojej nory czerwony na twarzy, sypiąc piorunami spod brwi, jego stan wydaje się całkowicie niezrozumiały, można rzec – nieadekwatny: „przecież tylko raz cię zapytałam (o drugim razie żony z reguły nie pamiętają), Krzyś też tylko chciał ci pokazać nowe spodenki, telefon to już nie moja wina, a kaszka wykipiała, bo mnie Klara zagadała, nie ma się o co wściekać”. Z punktu widzenia zewnętrznego – rzecz jasna nie ma. Z naszego punktu widzenia – o jest. O jest.

Dlatego piszę tę odezwę skierowaną zresztą tylko do żon kolegów, bo nie wiem, czy moja przeczyta ten tekst, zresztą klaruję jej te treści już od wielu lat, ze skutkiem takim sobie: tak, wiem, że pisarze to trudny naród, „być żoną pisarza” wcale nie brzmi dumnie, to w zasadzie przekleństwo, życie dziwne, tak jakby z pewnego punktu widzenia skazane na porażkę. Mimo to proszę Was, piękne dziewczyny: nie przeszkadzajcie swoim chłopom, gdy pracują. Dzięki Wam stworzą dzieła spójniejsze, wyższe, a i wychodzić będą ze swoich gawr z pogodnym wyrazem twarzy, nie zaś wypuszczając kłęby smogu z rozszerzonych nozdrzy.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Po co pisarz jeździ na konwenty

niedziela, 24 Lipiec 2011

Nie wiem, jak inni. Ja jeżdżę do pracy. Picie piwa wieczorową porą jest dla mnie czynnością średnio ekscytującą, (no, chyba że jest to impreza w Nidzicy, tam dzieje się rzeczywiście coś wyjątkowego wokół ogniska, Nordcony także pod tym względem się wyróżniają), owszem, można porozmawiać z interesującymi ludźmi, czasami nawiązać dobre kontakty, bywa, że coś zainspiruje, zdarza się naprawdę udana impreza. Głównie jednak jeżdżę do roboty. Przywożę rollupy prezentujące ilustracje mojego świata (zauważcie, że standy GamedecVerse nie atakują – z jednym wyjątkiem – skanami okładek książek, nie są to reklamy. To są prezentacje wizji. Mam nadzieję, że jest to zauważone i, do diabła, docenione.), jestem przygotowany (to słowo także wypada podkreślić) do dwóch, czasami trzech, bywa że nawet czterech bądź pięciu wystąpień.

Jak z czasowego punktu widzenia wygląda sprawa konwentu? Policzmy. Przygotowanie jednej prelekcji z użyciem slajdów, ale i także bez nich, to mniej więcej dwa dni robocze, czasami więcej, jeśli ktoś jest perfekcjonistą. Najczęściej oprócz spotkania autorskiego mam dwa wystąpienia, co się przekłada na cztery dni przygotowań. Dojazd na konwent to kolejny dzień, nie czarujmy się, że coś oprócz pakowania i jazdy jesteśmy w stanie wtedy zrobić. Więc day no. 5 (często nomen omen piątek). Sobota – praca, niedziela – też + powrót. Sześć, siedem. Poniedziałek bywa z reguły dniem regeneracyjnym, nawet jeśli konwentowicz nie przesadzał z trunkami. Zmęczenie jest naturalną konsekwencją pobytu wśród fantastów: trochę gorzej przespane noce, gwar, intensywność doznań. Zatem osiem. Osiem dni = jeden konwent. Przez osiem dni można napisać dwa opowiadania (inna sprawa, że potem trzeba je poprawiać, ale to inna rzecz). Przez dni jedenaście ostatnio robiłem trzecią redakcję V tomu gamedeka. Był to czas wyjątkowy, bo naprawdę niełatwo w moim życiu znaleźć tak ładnie liniowo ułożone wolne doby. Zatem, zamiast jechać na konwent, można naprawdę sporo ważnych rzeczy zrobić. Mimo to wielu pisarzy decyduje, że sensowną rzeczą będzie przygotowanie się i pobyt na Falconie, Pyrkonie, Avangardzie, Polconie, Nordconie, Wrocławskich Dniach Fantastyki, Festiwalu Fantastyki w Nidzicy etc., mimo, że racjonalnych przesłanek jakoś brak. W moim przypadku jest wręcz tak, że przyjaciele regularnie odwodzą mnie od tej myśli i zniechęcają do wyjazdów twierdząc, że tracę w ten sposób czas: sprzedaż moich książek się nie zmienia, a skoro nie ma efektów, po co tracić zasoby czasowo-energetyczno-pieniężne? Jednak ja upieram się i jeżdżę – dla idei, dla sprawy, dla czegoś nieuchwytnego.

Jeśli zsumować czas związany ze wszystkimi konwentami, na jakich bywam, wyjdzie , że przeznaczam na te imprezy około 60 dni rocznie. To naprawdę dużo.

Po co to wszystko piszę? Przyglądam się od czasu do czasu frekwencji na salach podczas spotkań autorskich tudzież prelekcji kolegów po piórze i trochę mi żal. Sam w tej chwili nie mam tych kłopotów, bo przez siedem lat (tyle czasu jeżdżę na konwenty) udało mi się wypracować pozycję dobrego prelegenta, dlatego na moje spotkania przychodzi z reguły przyzwoita liczba słuchaczy. Inna sprawa, że siedem lat to naprawdę dużo jak na fakt, którego w zasadzie nie musiałem udowadniać, bo niezłym mówcą byłem zanim zacząłem występować na konwentach. Taki jest po części mój zawód i gdybym był w nim kiepski, nie utrzymałbym domu, żony, córki, psa i dwóch samochodów. Jako wolny strzelec jestem za każdym razem od nowa oceniany i od nowa wynagradzany, ja nie dostaję pensji – tylko honoraria za dobrze wykonaną pracę. Jest pewna różnica w pracy szkoleniowca i uniwersyteckiego wykładowcy – ten pierwszy, gdy zawali – traci klienta. Ten drugi może teoretycznie mamrotać, bełkotać, być niezrozumiałym, niekomunikatywnym, bezproduktywnym, a pensyjkę tudzież honory jednakowoż otrzymuje.

No, tak czy owak, udowodniłem, że nie jestem wielbłądem i frekwencję raczej miewam. Jednak żal mi po części siebie z wcześniejszych lat (zdarzały się spotkania dla liczby osób policzalnej na palcach jednej kończyny górnej), po części – współcześnie – kolegów, bo kiepska frekwencja może się zdarzyć i tym bardziej znanym osobom i tym znanym mniej. Wyjazd na konwent, jako się rzekło, to dla człowieka pracującego, odpowiedzialnego, naprawdę spory wydatek czasu i energii (o pieniądzach nie wspominając) i naprawdę nie wypada, żeby zaproszony gość spotkał potem trzy osoby na sali, w tym dwóch autorów.

Kochani uczestnicy konwentów, tak licznie przecież je odwiedzający, których tłumy kłębią się po korytarzach, wśród straganików, w knajpach i w pokojach przeznaczonych do spoczynku: pamiętajcie, że wszyscy, wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za kształt tych imprez: organizatorzy stają na głowie, by zaprosić fajnych gości, zachęcić do sponsoringu hojnych biznesmenów tudzież organy rządowe i medialne, prelegenci pocą się, by przygotować interesujące, często zupełnie świeże wykłady, wielu z nich stresuje się przed swoimi wystąpieniami, traktują je naprawdę poważnie, bo trudno lekceważyć własny wykład. Żeby to równanie było piękne, wypada, by sami uczestnicy także odpowiedzialnie się sprawili: odwiedzali nie tylko sale tych najbardziej znanych i uznanych, ale także debiutantów oraz tych, których nazwiska nie są jeszcze jakoś ugruntowane. Zachęćcie ich do ponownego odwiedzenia konwentów, bo oni mogą się zwyczajnie zrazić. I ja się im nie dziwię. Jaki trzeba mieć hart ducha, by ponownie przyjąć zaproszenie na konwent, gdzie prelekcja się nie odbyła z powodu braku zainteresowanych, albo odbyła się – do pięciu słuchaczy?

Warto uszanować czas i energię ludzi, którzy są zapraszani na konwenty serdecznie i jowialnie przez organizatorów, którzy niewerbalnie, niejako podprogowo, starają się ich zapewnić, że impreza będzie świetna, a na sali tłumy. Jestem przekonany, że wielu z nich (gości / twórców programu), tak jak ja – jeździ do pracy.

Pamiętam, jak kilka lat temu podążałem na Pyrkon pociągiem Polskich Kolei Państwowych. W przedziale siedziało dwoje konwentowiczów. Rozmawiali przez całą drogę, głównie dziewczyna słuchała chłopaka. Ten opowiadał barwnie o swoim życiu, zainteresowaniach, także lekturach. Wymienił samych zagranicznych autorów. O, pomyślałem, ciekawe, może, gdy przyjdzie na moją prelekcję: jedną, drugą, jakiś panel albo spotkanie autorskie, przekona się do mojej prozy? Chłopak gadał i gadał, w końcu dojechaliśmy i ruszyliśmy do zajęć. On głównie do picia piwa i gadania ciągu dalszego, ja – do pracy. W trakcie konwentu widziałem go jeszcze kilka razy, wżdy z piwem, wżdy tokującego. Nie dał mi, psiamać szansy. Nie dał jej pewnie żadnemu z polskich autorów. Z pewnością wrócił z Pyrkonu z poczuciem miłego wygadania się i utrzymując dotychczasowe przekonanie, że warto czytać wyłącznie Jamesów i Johnów. Cóż, jego prawo tak skorzystać z konwentu, jak chce: zapłacił i wykorzystał czas + energię + przestrzeń po swojemu. Mimo to coś mi nie pasuje.

I Tobie, mam nadzieję, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko, też. Bo konwent nie robi się sam. To wynik ciężkiej społecznej (znaczy nieodpłatnej) pracy dziesiątek ludzi – organizatorów, twórców programu i gości. Jeśli zabraknie na salach uczestników – wypalą się pierwsi, drudzy i trzeci. Zostaną uczestnicy, ale już nie będą mieli w czym uczestniczyć.

Oczywiście nie jest wcale tak źle, ogólnie jest przeważnie dobrze. Ale „przeważnie dobrze” to taka słaba czwórka. A mogłaby być szóstka, albo przynajmniej solidna piątka, czyż nie?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Nie zrzędź, Marcin

wtorek, 5 Lipiec 2011

Zostałem ostatnio nazwany „zrzędą”, któremu nic się nie podoba, wszystko gani, nikogo nie chwali. W artykule “Demotywatory” sam padłem ofiarą tego, co opisywałem: za dużo krytykuję, za mało doceniam.

Proponuję zatem docenić… wszystko. A skoro niedawno było o nauczycielach, wspomnę słowa mojego, prof. Tadeusza Kobierzyckiego. Powiedział kiedyś: „Sam się urodziłeś. Nikt tego za ciebie nie zrobił, prawda? I sam umrzesz, w tym też cię nikt nie wyręczy. Zatem to, co jest pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami należy wyłącznie do ciebie.” Ze zdania tego wynika coś bardzo ważnego: jesteśmy właścicielami chyba najbardziej wartościowej rzeczy na świecie: własnego życia. Szukamy lepszych samochodów, telewizorów, większych domów, ładniejszych sukienek i butów, a nie dostrzegamy, że mamy coś najcenniejszego na świecie – kolejny dzień do przeżycia. Mamy jeszcze coś fajnego: własne mózgi. Te sieci neuronowe składające się z ok. 100 mld komórek mózgowych, z których każda ma mniej więcej 10 000 połączeń z innymi, to najdoskonalsze komputery, z jakimi mieliśmy kiedykolwiek do czynienia. Mamy je na własność dożywotnio. A warte są miliony. Jednym słowem jesteśmy milionerami i to gratis, od firmy. Jeśli jeszcze zdarzy się, że kogoś lubimy i ten ktoś nas polubi – to spotkało nas już wielkie szczęście. A gdy aura obdarza nas ładną pogodą i przypadkiem nic nas nie boli – alleluja, jesteśmy w raju.

Owszem, czasami coś popsujemy – świadomie, nieświadomie, przez własną głupotę bądź nieuwagę. Wtedy te zwykłe dary losu zaczynamy cenić szczególnie intensywnie. Ale uspokójmy się – nikt nie jest bez wad, a ludzie są z natury dobrzy i dość szybko wybaczają, szkoda życia na negatywne uczucia.

Więc uśmiechnijmy się do życia i przyjmijmy jego prezenty. I dobre i złe. Wszystkie w jakiś sposób nas wzbogacają.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Kim jest Marcin Przybyłek?

poniedziałek, 4 Lipiec 2011

Niedawno oglądałem nudny film o człowieku, który postanowił urządzić sobie pogrzeb za życia. Idea z początku wydaje się dziwna, a potem, po chwili refleksji, okazuje się całkiem sensowna: po co umarlakowi mowy pogrzebowe, miłe słowa, wspominki? Czy nie chętniej wysłuchałby ich na żywo?

No właśnie. Człowiek jest podwójną tajemnicą. „Każdy jeden”, jak mawiał nieżyjący już mąż ciotecznej siostry mojej żony. Dlaczego podwójną? Bo z jednej strony praktycznie nikt nie wie, co w sobie kryje, nawet jego partnerka / partner, a z drugiej on sam nie ma pojęcia, co sądzą o nim inni, jak go widzą, co o nim mówią, gdy go z nimi nie ma, a że mówią co innego niż w jego obecności, to raczej oczywiste.

Dlatego dwie tajemnice.

Życie cywilizowanego homo to labirynt masek, które zakładane są, by sprawiać dobre wrażenie, by robić innym przyjemności, by nie mówić tego, co się myśli naprawdę, społeczne życie jawi się niczym gabinet luster, z których każe odbija inną personę, inną perspektywę, inną prawdę, a wszystkie są półprawdami i półbytami.

Torkil Aymore, moje alter ego opisane w sadze o gamedeku, ma być może więcej moich cech niż te, które prezentuję podczas społecznego życia. To on, nie ja, spacerując po deptakach Genei zastanawia się, czy jest ktoś taki na świecie, kto wie, jakiej muzyki słucha, gdy jest sam, co czuje, gdy patrzy w niebo (i na piękne kobiety), gdzie błądzą jego najbardziej intymne myśli. I dochodzi do słusznego wniosku, że nie ma. Że jest sam.

Nie chciałbym czekać do pogrzebu, by się dowiedzieć, co o mnie naprawdę sądzą inni, nie chcę też, by sami dowiedzieli się dopiero w zaświatach, kim jestem w środku. Chciałbym o tym opowiedzieć, ale wszystko jest kwestią interpretacji i nastroju, więc może rzeczywiście lepiej czytać gamedeka i tam zaglądać między słowa, niż pytać: „kim jesteś, Marcinie”, bo odpowiedź, jakiej udzielę, będzie chybiona.

Co wiem na pewno? Moja matka była nauczycielką w studium wychowania przedszkolnego, ojciec odkąd pamiętam – rencistą chorym na serce, wcześniej inżynierem konstruktorem. W mieszkaniu o powierzchni 29 metrów kwadratowych wychowywałem się wraz ze starszą o 8 lat siostrą i dwoma psami rasy terier walijski, oraz okresowo ze szczeniaczkami tychże, bo były to suczki.

Moi rodzice nie mieli pieniędzy. PRL nie sprzyjał dorabianiu się idealistów, a takimi byli i takimi pozostali twórcy moich dni. Bardzo skromne życie odcisnęło na mnie z pewnością jakieś piętno: banany tylko w święta, podobnie pomarańcze i orzechy. Szynkę widywałem głównie w gościach. Nosiłem garderobę z przypadku, czasami dziwną, czasami za dużą, często naprawianą. Fakt, że nie chodziłem na religię także nie pozostał bez echa: nazwano mnie „Żydem” i wiele dzieci nie chciało się ze mną bawić. Gdy kończyłem podstawówkę, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bo zostawiałem swoje „żydostwo” i częściowo niezbyt szczęśliwie dobierane ubrania, bo świadomość tego, jak wyglądam zaczynała się we mnie niejako rozbudzać.

W liceum poznałem Anię, swoją obecną żonę. To był jaśniejszy okres życia. Na studia medyczne poszedłem nie dlatego, że mnie interesowały, tylko z tego powodu, że moi rodzice zaproponowali ten kierunek. Byłem grzeczny i układny. Gdy skończyłem staż (7 rok nauki), stwierdziłem, że nie mogę być lekarzem i zatrudniłem się w firmie farmaceutycznej. Nie muszę wspominać, że nie było to dobrze przyjęte przynajmniej przez jedną drugą stanu moich rodziców.

Pracy nie lubiłem. Uważałem, że jest wątpliwa moralnie. Robiłem co mogłem, by pogodzić sumienie i zobowiązania wobec pracodawców. Po sześciu latach prób i błędów założyłem własną firmę szkoleniową, która do dzisiaj jest jednoosobowa, bo trudno mi znaleźć człowieka, który ma podobny warsztat do mnie (na studiach uczestniczyłem w wielu szkoleniach Studenckiej Szkoły Higieny Psychicznej, które w dość istotny sposób mnie ukształtowały).

W międzyczasie zacząłem pisać. Moje pierwsze dwie powieści zostały odrzucone. Dopiero opowiadania doczekały się aprobaty, ale zanim dopukałem się do drzwi pism branżowych, upłynęło ładnych parę lat prób i niepowodzeń.

Teraz piszę sagę, która ma grono zwolenników, nawet fanów i arcyfanów, którym wdzięczny jestem za wsparcie, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że Gamedec osiągnął sukces komercyjny. Jest to na razie jedyna fantastyczna wizja, jaką stworzyłem. Wierzę w jej urodę i przekaz, inwestuję w nią czas i pieniądze, ale tylko moi najbliżsi wiedzą, ile de facto na nią wydałem i w jakim stopniu wysiłki te się zwróciły.

Tak, gdy spotykam się ze znajomymi, uśmiecham się, słucham ich, jestem pogodny, nawet wesoły. Co innego pozostaje w życiu robić, jak nie inspirować i wspierać innych? Co innego pozostaje, jak nie pracować i tworzyć to, w co się wierzy? Ponieważ mój wysiłek skierowany na to, co kocham najbardziej, nie przynosi sensownych dochodów, dość intensywnie pracuję jako szkoleniowiec. Mam na tym polu chyba duże sukcesy, bo różne trenerskie firmy zapraszają mnie do współpracy i cieszą się, gdy nie odmawiam. Trenerstwo nie jest jednak moją wielką pasją. Oczywiście wykonuję tę pracę najlepiej, jak potrafię, bo inaczej nie umiem, jednak gdybym mógł, pewnie oddałbym się twórczości i tyle.

Ale nie mogę.

O życiu rodzinnym nie jestem gotów pisać, zresztą tu akurat wszystko układa się bardzo dobrze (mowa o najbliższej rodzinie), chociaż warto nadmienić, że w tych stromych górach nic samo się nie dzieje, nic też z przypadku się nie poprawia. Trzeba na tym polu pracować i je pielęgnować, bo bardzo szybko może wyrosnąć na nim jakiś kąkol albo inny chwast.

Staram się dbać o ciało – robię pompki, tzw. „brzuszki” i inne wygibasy, by trzymać formę i sensownie wyglądać – widok zaniedbanego grubaska w lustrze mógłby mnie dobić.

Kim zatem jest Marcin Przybyłek? Ot, człowiekiem zarabiającym na życie, dbającym w miarę sił o rodzinę, poświęcającym czas i energię na twórczą pasję, nie zaniedbujący ciała, czyli starający się nie puścić żadnego z tych „sznurków” i w miarę możliwości stroniący od narzekania. Bo inni patrzą i być może czegoś się uczą. A jeśli tak, to chyba najważniejszą rzeczą, jaką chciałbym przekazać młodszym bądź chwiejącym się, streszcza zdanie, które kilkakrotnie powtarzam w „Sprzedawcach lokomotyw”:

Trzymaj pion.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

Oko Fandomu czyli Zajdel

sobota, 2 Lipiec 2011

Znowu został nominowany Darda i znowu posypały się komentarze, że skorzystał z grupy wsparcia, że jak tak można, że nieładnie i że źle się dzieje. Tak jak rok wcześniej, dziwi mnie jedno: jakim cudem komentujący nie zauważyli, że głosujący fani tego autora obnażyli jedynie to, co jest obecne od wielu lat?

Czy komentatorzy obecnych nominacji nie zdają sobie sprawy, że grupy wsparcia istnieją odkąd powstał ród ludzki i że „okazja czyni złodzieja”? Nie wiem, czy to ja mam halucynacje, czy inni są ślepi, ale odkąd zrozumiałem na czym polega głosowanie na tę nagrodę, nie miałem wątpliwości, że nominujący i głosujący oddają swoje głosy w przeważającej części nie na rzeczy „najlepsze”, tylko związane z najsympatyczniejszym autorem / autorką, w związku z czym, jak przy każdych wyborach, im lepszy klimat przy którym / której powstanie, tym dla niego / niej lepiej.

Rzetelnych głosujących, tak jak w każdej ludzkiej grupie osób rzetelnych, jest niewiele. Od lat nominowane są tytuły pewnych wydawnictw bardziej, innych mniej, od lat pewne nazwiska mają pewne miejsca startowe, od lat rządzi tym światem opisana w podręcznikach psychologii społecznej prawidłowość, którą po części opisałem w tekstach „Czcij psychopatę” i “Kłopoty z wybitnością”: głosuje się albo kierując się snobizmem, albo sympatią. Rzeczowość i uczciwość owszem, też są, ale, jak zaznaczyłem wcześniej – znajdują się na lewym, albo prawym krańcu krzywej Gaussa. Norma.

Platon pisał, że państwem nie powinni rządzić żadni inni ludzie, jak tylko filozofowie, w dodatku pozbawieni dóbr materialnych. Nie wierzył w mądrość ludu. Być może takie założenie przyświecało twórcom nagrody im. Żuławskiego, ale oni także powolni są woli nominujących, którzy wywodzą się z tego samego grona, które głosuje na Zajdle, więc nagroda ta ma także swoje wady.

Philip Zimbardo mówił (albo wydaje mi się, że tak mówił): „jeśli chcesz zmienić człowieka, zmień sytuację”. Ergo, zmień system głosowania. Ale jakoś tego nie widzę, bo plebiscyt to plebiscyt, a tym zawsze rządzą mody, prądy, autorytety i inne czynniki irracjonalne. Od dawna mówię to, o czym pisze Wawrzyniec Podrzucki, że nie powinno się w przypadku Zajdli mówić o rzeczach „najlepszych”. Na swój użytek nazywam tę nagrodem „Okiem Fandomu”: fandom (czy raczej jego część) niczym Sauron patrzy to tu, to tam, a gdzie spojrzy, tam nominuje.

Co w związku z tym można zmienić? Ludzi? Spowodować, żeby stali się… przyzwoici? Sprawiedliwi? W sytuacji, gdy tyle piw wypili z X’em, a Y’ka traktują jak mesjasza? Ejże. To może zmusić większe rzesze do głosowania? Ale może one niegłosowaniem bronią się przed nieuczciwością, bo wiedzą, że przeczytali za mało, by wyrokować?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (2 votes cast)

Syndrom DPŚ

piątek, 1 Lipiec 2011

Wszyscy znamy twórców, nawet naukowców, docenionych po śmierci. Biedujących, głodujących, może walczących o uznanie, ale nieskutecznie, w końcu kończących marny żywot w podłych warunkach, zapomnianych. Potem ktoś, zazwyczaj autorytet w danej dziedzinie, „odkrywa ich” i raptem robi się moda na Van Gocha czy innego Teslę. Trochę za późno,  bo się pytam: kto chce być doceniony po śmierci?!

Intryguje mnie w tych historiach jedna, bardzo ważna rzecz: świat cały czas potrzebuje idoli w każdej dziedzinie. Każde pokolenie ma swoich guru literackich, malarskich, naukowych, muzycznych, natura nie znosi próżni. Z tego wynika, że ci, którzy zostali docenieni po śmierci żyli w czasach, gdy docenieni byli inni. Mam wrażenie, że nie należą do rzadkości przypadki, gdy ci docenieni za życia, żyjący równocześnie z tymi, którzy zostali uznani po śmierci, wcale nie byli godni uwagi. Bardzo zaplątane to zdanie było, więc spróbuję prościej: historia z całą pewnością zna przypadki, gdy doceniano byle kogo, a w tym czasie prawdziwy geniusz czekał i czezł, by doczekać się uznania dopiero po bolesnym zgonie.

Przypomina mi się historia Tesli, który być może zasłużył na dwa Noble – za żarówkę (Edison) i radio (Marconi), a dostał figę, na dodatek, jak wynika ze źródeł, które znam, Edison, który chwały doczekał się za życia, zachowywał się wobec pana T. bardzo nieładnie, żeby nie powiedzieć „podle”.

I tu właśnie spoczywa temat niniejszej refleksji: kto jest odpowiedzialny za niedocenienie, wypchnięcie na margines ludzi wybitnych, których ktoś potem „odgrzebuje”? Wyobraźnia rysuje przed moimi oczami szczyt góry, o który walczy grupa ludzi, wśród których są jednostki wartościowe, oraz wartościowe inaczej. Czy miernota zrzucająca ze szczytu geniusza ma poczucie winy związane ze swoim czynem? Raczej nie, wszak nie zrobiła tego bez powodu: uczyniła to dla pieniędzy i sławy. Cóż z tego, że zadziała się niesprawiedliwość dziejowa i prawdziwy czempion gnije w zagrzybionym hoteliku? Historia jest sprawiedliwa i wcześniej czy później przypomni sobie o nim, a miernota musi zgarniać śmietankę póki żyje, bo potem będzie za późno.

Mam mgliste wrażenie, że ci, którzy uznani zostali po śmierci nie mieli po prostu pecha, ich los nie był przypadkowy. Wydaje mi się, że ktoś bardzo mocno w takim a nie innym przebiegu spraw pomagał, bo, jak zaznaczyłem wyżej, przyroda nie znosi próżni. Jeśli to założenie jest słuszne, dzieje ludzkości pełne są osób, które doprowadziły do tego, że jednostki wartościowe, twórcy kultury, sztuki, cywilizacji, wiedli żywot niegodny swoich talentów. Skoro tak, dlaczego nie nagłaśnia się takich historii, dlaczego się winnych nie napiętnuje, dlaczego nie mówi się jasno i wyraźnie: „Malarz X miał świetne koneksje i doskonały „PR”, dlatego wiódł żywot celebryty i ściągał na siebie uwagę paryskiej bohemy i kręgów miłośników sztuki. W tym czasie wybitnie utalentowany Y, nie mający ani uroku, ani kontaków X’a, tworzył w podparyskiej norze, aż w końcu zdechł na suchoty. Pierwsza wystawa przedstawiająca jego prace, zakończona wielkim sukcesem, odbyła się dwadzieścia lat po jego śmierci. Pośrednią winę za jego marny los ponosi celebryta X.”

Czy taka relacja miałaby sens? Z jednej strony myślę, że byłaby cokolwiek naiwna i nosiła cechy naciągania, bo przecież X’owi coś się od życia należy, a skoro miał jednak jakiś talent, to dlaczego odbierać mu uroki życia. Z drugiej strony myślę, że za mało mówi się o przyczynach „docenienia po śmierci” (DPŚ), o ludziach, którzy w jakiś sposób odciągali uwagę od lepszych od siebie. Jestem przekonany, że takie opracowania dałyby pełniejszy ogląd psychologiczny zachowań jednostek jak i grup i unaoczniały, że syndrom DPŚ nie bierze się z przypadku, ale z czyjejś intensywnej pracy.

Bo skoro, do jasnej cholery, dzieła geniuszy bronią się nawet po ich odejściu, jaka musiała istnieć potężna przeciwwaga, żeby nie mogły się bronić z ich żywym wsparciem?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)