Archiwum z Wrzesień 2012

Mity na temat pisania

poniedziałek, 10 Wrzesień 2012

Niejeden człowiek marzy o pisaniu i ma nierzadko błędne wyobrażenie na temat tego miodu. Zanim sięgniesz palcami do klawiatury, poznaj subiektywny punkt widzenia kogoś, kto już go skosztował.

Moja klawiatura

Moja klawiatura

Mit nr 1:

Gdy mi opublikują pierwszą książkę, będę miał mnóstwo fanów.

Nie jest to wykluczone, tak jak możliwe jest, że za chwilę, dzięki właściwości kwantów, z których się składasz, znajdziesz się na Księżycu. Może się to zdarzyć, ale jest niezwykle mało prawdopodobne. Owszem, są takie cuda, jak na przykład Andrzej Sapkowski, ale z pewnością nawet on sam nie ma pojęcia, dlaczego tak dobrze „trafił” w rynek i nie jestem pewien, czy od razu tych fanów było tak dużo.

Mit nr 2:

No dobrze, ale jeśli napiszę świetną książkę, to już na pewno będzie armia fanów!

Jest to tak samo prawdopodobne, jak punkt pierwszy. W dzisiejszych czasach możesz opisać ze szczegółami akt morderstwa, którego dokonałeś na własnej matce, ojcu i rodzeństwie, możesz rozrysować mapkę, gdzie ich pochowałeś i zamieścić fotki zwłok, czyli napisać potencjalny, przepraszam, bestseller i szansa, że zostanie zauważony jest tak samo nikła, jak w przypadku napisania gniota. Bez wsparcia marketingowego w dzisiejszych czasach praktycznie nic się nie obroni.

Mit nr 3:

Nie, no bez przesady. Dobra książka broni się sama.

Wielu tak myślało i sromotnie się zawiodło. Czasami autor ma słuszne wrażenie, że to, co spłodził będzie bombą, która rozsadzi system, dziełem, wokół którego dyskusje będą trwały w nieskończoność, wydawcy zresztą sądzą tak samo, wreszcie książka wychodzi, ma znakomite recenzje… i co? I nic. Zostaje ominięta dostojnym i grobowym milczeniem. Mija miesiąc, dwa i już nikt o niej nie pamięta.

Mit nr 4:

Zaraz, zaraz, jeśli są dobre recenzje, to książka musi zostać hitem!

Nie, nie musi. Straszna prawda jest taka, że większość czytelników nie czyta recenzji. Może 40%, może mniej, a i to często pobieżnie i mając bardzo dużą rezerwę do ocen recenzenta. Częściej wierzy w oceny negatywne, niż pozytywne (gdy opinia jest przychylna, wietrzy fałsz, podejrzewa, że recenzent jest przekupiony). Recenzje pełnią głównie rolę reklamową – ot, na łamach portalu / gazety pojawiła się okładka książki i nazwisko autora. Nie należy liczyć, że ochy i achy oceniających zmienią losy książki, no, chyba, że tych ochów jest rzeczywiście bardzo dużo, chociaż widziałem już wiele pozycji, które miały doskonałe recenzje i przeminęły z wiatrem.

Mit nr 5:

No ale przecież nie powiesz, że książki, które mają złe recenzje dobrze się sprzedają.

Tak się zdarza, wcale często. Czasami nawet dostają nagrody literackie. Światem literatury, podobnie jak każdym innym ludzkim dominium, kierują aury, mody, trendy, uprzedzenia i mniemania. Jeśli rzesza odbiorców zacznie mniemać, że autor jest świetny, to go nagrodzi, jeśli rzesza będzie rechotać i cieszyć się czytając mierną, ale w miarę zabawną powieść innego pismaka, orzeknie, że właśnie o to w literaturze chodzi i będzie go kupować.

Mit nr 6:

Przecież musi istnieć jakiś klucz, niezawodna reguła, po której zastosowaniu osiągnie się sukces!

Nie. Gdyby była, sukcesów byłoby dookoła tyle, że ośleplibyśmy od fajerwerków. Wydawcy i sami autorzy nie mają pojęcia, dlaczego dany tytuł sprzedaje się dobrze, a inny źle. Nie sprawdza się reguła jakości dzieła (bardzo dobre książki bywają zapomniane, mierne są wynoszone), nawet czasami promocja zawodzi. Tu działa trudna do ujęcia we wzór dynamika mód czytelniczych. Poza tym już istniejący autorzy, zwłaszcza ci poczytni, niezależnie od tego, czy tworzą książki dobre, czy mierne, skutecznie odciągną uwagę czytelników od Twojego dzieła. To jest dżungla, nie salon, proszę Ciebie.

Mit nr 7:

No, ale tak czy owak można nieźle na pisaniu zarobić, prawda?

Podobno można. Naliczyłem polskich autorów oraz autorek piszących fantasy i science fiction ponad 70 sztuk. Myślę, że nie więcej niż 10 rzeczywiście utrzymuje się z pisania, a i nie wszyscy na takim poziomie, na jakim by chcieli, bo bieda czasami w oczy zagląda (oczywiście nikt nie będzie się głośno skarżył, bo to źle piarowo wygląda no i wstyd, więc uśmiechają się do obiektywów, a łzy ronią na uboczu). Pamiętaj, przyszły pisarzu / przyszła pisarko: jeśli książka na półce kosztuje 30 zł i zostanie sprzedana, Ty będziesz miał / miała z tego może ze 2 PLN. Resztę weźmie księgarz, dystrybutor i wydawca. Ile zatem musisz sprzedać, żeby naprawdę sensownie zarobić? Think about it. Standardowy początkowy nakład w dzisiejszych czasach to 3 000 egzemplarzy i – jeśli jesteś debiutantem / debiutantką – wszyscy bardzo się ucieszą, jeśli się sprzeda.

Mit nr 8:

No ale nie gadaj, fajnie jest być pisarzem!

Tak, fajnie. Dobrze jest napisać książkę, dwie, sześć. Ale jeśli masz rodzinę, ona będzie już mniej szczęśliwa. Naprawdę wartościową powieść pisze się długo. Jeszcze dłużej się ją poprawia. To trwa mniej więcej dwa lata (są twórcy piszący jedną książkę przez pół roku, ale, gdy spojrzeć na owoce ich pracy krytycznym okiem, nie są to dzieła wybitne). To wszystko zajmuje czas i energię, którą nie-twórca poświęciłby życiu codziennemu – zabawom z dzieckiem, obcowaniem z partnerem / partnerką, planowaniu życia. Pisanie od tego wszystkiego odciąga.

Mit nr 9:

Radość z wydania książki musi rekompensować wszystkie te trudy, musi!

Tak. Rzeczywiście radość jest wielka. Ale czy tych kilka dni euforii jest wartych poświęconego czasu? Dwa lata kontra tydzień chwały (po którym sprzedaż jest nienajlepsza i człowiek się zastanawia, dlaczego?). Czasy radosnej twórczości i pisania dla pisania są dzisiaj brutalnie spychane przez rachunek ekonomiczny. Wydawca nie publikuje Twojej książki dlatego, że uważa, że jest dziełem wartościowym, cudownym, które zmieni rzesze odbiorców, ale z tego prostego powodu, że ma nadzieję na zysk. Ma nadzieję, że to mu się opłaci.

Mit nr 10:

No ale przecież wydawca musi wierzyć w wydawaną przez siebie książkę!

Tak, wierzy, że na tym zarobi, ale z innych powodów, niż myślisz. Wydawca najczęściej nie czytał twojego dzieła. Dla niego książka jest jak pomidor, albo jabłko na straganie: ma dobrze wyglądać, ma przyciągać wzrok, ma ładnie pachnieć. Co jest w środku – nie jest już tak istotne. Twoją powieść przeczyta redaktor (który z reguły nie będzie za bardzo chwalił, tylko poprawiał), przeczyta korektor (od którego uwag posiwiejesz, jeśli oczywiście posiadasz włosy), ale nie szef wydawnictwa, który ma za dużo spraw na głowie, żeby się zajmować takimi błahostkami.

Mit nr 11:

Okej, ale autor okładki już na pewno przeczyta, co nie?

Co? Nie. Graficy tworzący okładki najczęściej ich nie czytają. Dostają briefing, jak okładka ma wyglądać i o czym jest mniej więcej powieść / zbiór opowiadań. Potem malują coś, co ma „chwycić”. Choćby autor się na taki stan rzeczy zżymał i klął, nic tego nie zmieni. Plastycy mają napięte terminy i mnóstwo pracy. Nie ma czasu na czytanie. Dlatego czasami autor jest pytany, co powinno być na ilustracji. Wydawcy czasem go słuchają i zdarza się, że efekt jest nienajgorszy. Ale nie ma czegoś tak magicznego jak sytuacja, że dobry plastyk najpierw przeczyta, potem go natchnie, a następnie namaluje obraz, który doskonale odda ducha książki. Jeśli tak myślałeś / myślałaś, byłeś / byłaś w błędzie. To mit piękny i nieprawdziwy. Inaczej się rzeczy mają, jeśli chodzi o ilustratorów, którzy ozdabiają książki w środku. Ci rzeczywiście czytają tekst.

***

No i co? Wciąż chcesz zostać „pisarzem / pisarką”? Wciąż liczysz na pełen szczęścia wdech i wydech po publikacji pierwszej książki? Cudownie. Pamiętaj jednak, że:

  1. Prawdopodobieństwo Twojego sukcesu jest niewielkie,
  2. Ilość pracy, jaka Ciebie czeka, jest ogromna,
  3. Poświęcenie będzie niemałe,
  4. Liczba rozczarowań i ciosów może cię zaskoczyć.

Dlatego właśnie pisarzami / pisarkami, którzy nie poddają się po wydaniu pierwszej czy drugiej książki, zostają najtwardsi z twardych. Niezłomni, niebaczni na przeszkody wariaci i idealiści, którzy po prostu nie potrafią się poddać, a ponadto pisanie jest ich sposobem na życie, innymi słowy, nie mogą bez niego się obejść. Owszem, pewnego dnia jeden / jedna czy drugi / druga w końcu wspina się na podium, dostaje nagrodę, która chociaż symbolicznie nagradza trud, albo widzi na koncie sumy, dzięki którym może zająć się – na jakiś czas – tylko pisaniem. Ale uwierzcie mi, że niemało jest takich, którzy nie mają ani jednego, ani drugiego, a wciąż piszą. I to naprawdę dobre książki.

Evviva l’arte.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Śmierć

wtorek, 4 Wrzesień 2012
Grim Reaper

Grim Reaper

Ostatnio często myślę o śmierci. Nie to, że kiedyś nie myślałem, ale teraz zdarza się to znacząco częściej. Siedzę na kanapie – śmierć, leżę w łóżku – śmierć. Stany bezruchu przywołują obrazy starzenia się, bezwładu, zamknięcia dróg, końca. Może dzieje się tak dlatego, że całkiem niedawno sporo osób w jakiś sposób bliższych mi niż dalszych odeszło z tego świata, a może dlatego, że jeszcze mają odejść. Sceptycy mogą się zacząć śmiać (mój wewnętrzny sceptyk już zaciera ręce), ale retrospektywnie stwierdzam, że obsesyjne myśli o śmierci nawiedzają mnie po prostu wtedy, gdy ktoś mi znany, niekoniecznie bliski, ma zakończyć swoje funkcjonowanie w trzech wymiarach i czasie.

Myślę też o śmierci w innym aspekcie. Bardzo nie chcę umrzeć w łóżku. Ani na fotelu. Umieranie pod kołderką, w pościeli, jest okropne. Najchętniej umarłbym stojąc, jak Cyrano de Bergerac. To dosyć trudny rodzaj śmierci do osiągnięcia, bo trzeba być tuż przed aktem w kondycji w miarę niezłej, a samo nadejście kostuchy powinno być nagłe, co sugeruje zgon nie do końca z własnej woli, a już na pewno nie naturalny. Więc jest kłopot.

Po drugie bardzo nie lubię innym sprawiać kłopotu ani angażować ich w swoje sprawy, więc nie podoba mi się myśl, że po moim pożegnaniu się z tym światem będą jeszcze wokół mnie bliżsi i dalsi robili jakieś ambarasy. Najchętniej sam bym się podpalił, a potem zgrabnie zamiótł do urny, ale to jest niemożliwe. Ktoś będzie musiał to za mnie, niestety, zrobić. A potem jeszcze zrobić coś z tą urną i to także mnie smuci. Wolałbym być gdzieś wysypany, nawet niekoniecznie w jakieś ładne miejsce, a w ogóle najlepszym scenariuszem jest wyparowanie, ale do tego potrzeba chyba bomby atomowej, a skąd mam wiedzieć, gdzie i kiedy taką upuszczą?

Skoro scenariusz ze znalezieniem się w epicentrum wybuchu odpada, pojawiają się następne problemy, dość śmierdzącej natury. Nie chciałbym, żeby mnie po zgonie myto, wiecie, z tamtej strony. Żeby tego uniknąć, trzeba by się solidnie do śmierci przygotować. Po pierwsze porządnie umyć, ostrzyc, ogolić, obciąć paznokcie u rąk i nóg. Po drugie nabalsamować i nakremować (to i tak zawsze robię po kąpieli), po trzecie, no właśnie – wypróżnić. Ale tak porządnie! Istnieją dwa rozwiązania tego problemu – X-prep, czyli bardzo silny środek przeczyszczający, od którego, jeśli ktoś szykuje się na tamtą stronę, można zejść na sedesie i byłoby to zaprzeczeniem starań, bo umrzeć na kiblu, to dopiero skandal (a wcale nie tak rzadka sprawa). Pozostaje zatem drugie, łagodniejsze rozwiązanie, czyli dwu, albo trzydniowa głodówka. Tylko jest z nią kłopot. Gdy jestem głodny, robię się smutny, rozdrażniony, słaby. Jak tu umierać w takim nastroju? Chciałbym, żeby moje zniknięcie odbywało się w podniosłej atmosferze odkrywania największej ludzkiej i osobistej tajemnicy, a nie w towarzystwie dojmującego i dołującego uczucia paskudnego głodu. Istnieje też kwestia pęcherza moczowego – przed śmiercią wypadałoby się porządnie wysikać i nie pić przez jakieś pół dnia. Piękna perspektywa – jak tu umrzeć tuż po kąpieli, w dodatku na stojąco, kiedy człowiek odwodniony i niedożywiony?!

Ostatnia sprawa to kwestia wyboru czasu, miejsca i sposobu. Bo nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy. Nie chcę nikomu sprawiać swoją osobą żadnego kłopotu. Gdy stanę się zupełnie do niczego, znaczy ani nie będę potrafił o siebie zadbać, ani już w ogóle nic sensownego zrobić, a jeszcze, nie daj Imperatorze, ktoś miałby mnie utrzymywać i o mnie się troszczyć, chciałbym sam zadecydować o tym, że już, tu i teraz. Tylko jak to zrobić elegancko? Przygotowania mamy gotowe: mycie, golenie, głodzenie, okej, zapisane. Brakuje tylko narzędzia. Niestety, w sklepie wielobranżowym nie znajdziesz dynksa o nazwie „Przecinacz nici Mojry” i musisz człowieku kombinować. Zawiśnięcie na stryczku jest okropne. Człowiek się buja, traci dostojeństwo, ślad na szyi wygląda paskudnie. Podcięcie żył – dajcie spokój. Wyjdzie tylko, gdy zanurzycie nadgarstki w wodzie, czyli jakaś miednica musi być obok, czyli już na stojąco się nie da, no i miednica? Brzydkie blaszane coś przy moich zwłokach? A jeszcze gorzej – plastikowa? Może jeszcze pomarańczowa? Fuj. Poza tym trzeba pamiętać, że to pięć litrów tkanki płynnej, nie w kij dmuchał, trzeba wody nalać tyle, żeby się nie przelało. Nie pominę faktu, że wykrwawione ciało jest brzydko białe i ogólnie źle się prezentuje. Dzieci się przestraszą. Strzał z broni palnej w głowę jest już zupełnie głupim pomysłem – po pierwsze skąd wziąć broń, po drugie widok przerażający. Nie mamy nikogo straszyć, tylko załatwić małą, osobistą sprawę. Pozostaje trucizna. Ale gdzie ją kupić? W aptece nie sprzedadzą, nawet na receptę. Trzeba by najpierw pogrzebać w książkach i sprawdzić, który lek w jakiej dawce daje pewne rozwiązanie. Męczące. Człowiek się na tamten świat szykuje, ale przedtem musi zgłębiać arkana farmako – przepraszam – terapii.

Oczywiście pozostają jeszcze niuanse – czyli kto nas znajdzie pierwszy i jak zareaguje. Bardzo niedobrze jest po śmierci zafundować komuś szok pt. „Dziadek / tatuś się otruł! Łaaaa!”. Bardzo to wszystko skomplikowane. Słyszałem, że niektóre zwierzęta, gdy czują, że nadchodzi ich czas, odchodzą od stada i nikt z ich ziomków nie wie, gdzie i jak oddają ducha.

I to by było najlepsze rozwiązanie. Odejść gdzieś w las.

Ale i tak mnie, cholery, znajdą. I jeszcze jakieś mrówki już zaczną mnie żreć, albo inny lis i szok estetyczny murowany.

Pozostaje bomba atomowa. Ktoś ma jakąś na zbyciu?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)