Archiwum z Listopad 2012

Jak to jest z tym pisaniem?

czwartek, 8 Listopad 2012
Stara maszyna do pisania

Stara maszyna do pisania

Pisze się szybko, czy wolno? Łatwo, czy trudno? Głęboko czy płytko?

To oczywiście źle postawione pytania, ale ponieważ sam je spłodziłem, przełknę to i spróbuję na nie odpowiedzieć.

  1. Szybko czy wolno?

Na tę cechę pisania wpływa kilka zmiennych. Pierwsza jest techniczna i dotyczy tego, jak trzymasz palce na klawiaturze. Najszybszy sposób pisania, jaki znam i sam go stosuję, polega na tym, że kładziesz na klawiszach wszystkie palce, przy czym wskazujący prawej ręki na „J”, a lewej na „F” (większość klawiatur ma tam wypustki), a następnie sięgasz do poszczególnych liter tymi palcami, którymi jest Ci najwygodniej. W ten sposób po jakimś czasie uczysz się pisać bez patrzenia na klawiaturę: widzisz ekran i wyskakujące na nim literki. Możesz nawet pisać z kimś rozmawiając (wtedy wstukasz niezbyt złożone rzeczy, no, chyba że masz naprawdę podzielną uwagę) i przepisywać różne treści patrząc tym razem nie w ekran, ale niemal wyłącznie w przepisywany tekst.

Druga sprawa to wolny czas. Jeśli pracujesz zarobkowo, automatycznie masz go mniej. Jeśli założyłeś rodzinę i posiadasz dziecko / dzieci – czasu robi się naprawdę mało. Wtedy niezbędne jest dobre gospodarowanie tym zasobem. Jedni piszą wszędzie, gdzie mogą i jak mogą, toalety nie wyłączając. Inni wykrawają sobie kawałek dnia na przykład rano, wieczorem bądź nawet w południe – ale uwaga – za przyzwoleniem partnera / partnerki i ze świadomością, że w tym czasie nie będziesz się bawić z dzieckiem. Jest to nie lada ofiara i warto mieć jej świadomość. Zatem jeśli już się zdecydujesz poświęcić godzinę – dwie na pisanie, zamiast zacieśniania więzów rodzinnych – skup się i zrób z tych minut użytek, nie gap się w monitor, nie surfuj w sieci, nie graj! Last but not least – wybieraj na pisanie ten kawałek doby, w którym myślisz naprawdę sprawnie i szybko. Jeśli wygospodarujesz sobie godziny, w których bardziej przypominasz zombie niż człowieka – z pisania nic nie wyjdzie. I jeszcze jedno – tu i ówdzie można usłyszeć plotki o pisarzach tworzących pod wpływem alkoholu. W kilku przypadkach te pomówienia są prawdziwe, ale stanowczo odradzam ten taki tryb kreacji. Mózg potrzebuje odżywienia, dotlenienia i wypoczynku, etanol zaś jest mu najmniej potrzebny, zwłaszcza w sytuacji, gdy ma wykonać niebagatelny wysiłek intelektualny. Jeśli zatem nie należysz do osób, które „odblokowują się” pod wpływem trunku – nie używaj go jako „dopalacza”. Droga do momentu, w którym staniesz się znanym, podziwianym i do szpiku kości zepsutym twórcą jest jeszcze daleka.

Kolejny aspekt to „przerywniki”. Rozruszanie mózgu i wejście w opisywany świat zajmuje od dziesięciu do piętnastu minut. Wtedy ładujemy w nasz mózgowy RAM (jest tam taka okolica. Podobno w płatach przedczołowych) wszystkie dane powieści / opowiadania, neurony rozgrzewają się, nabieramy tempa, zaczynamy naprawdę tworzyć. Jeśli w tym momencie zadzwoni telefon / wejdzie żona / mąż z jakimś pytaniem / zaczepi Cię słodka dziecina i poprosi o uwagę czy asystę, nie zabiorą Ci po prostu tych dwóch – trzech minut. Prawda jest okrutna: jeśli przerwa w pisaniu zmusi Cię do zastanowienia się, sięgnięcia do pamięci, przeskoku w zupełnie inny obszar rozważań, stracisz na ponowne „załadowanie RAMU” najmniej dziesięć dodatkowych minut. Istnieje jeszcze jedna straszna cecha przerywników. Pisanie to przede wszystkim poprawianie (o tym więcej za chwilę). Dobrze poprawić tekst można tylko wtedy, gdy się go czyta „na świeżo”, czyli odbiera się go mniej więcej tak, jak widziałby go czytelnik (który nie ma pojęcia, co jest dalej). Ta świeżość jest skarbem. Po pierwszym przeczytaniu poprawianego tekstu jest już jej trochę mniej. Po drugim – jeszcze mniej. Jeśli w trakcie tej czynności ktoś Ci przeszkodzi, zniszczy tę świeżość. Gdy dodamy frustrację, która zaczyna się rodzić przy trzecim wtargnięciu partnera / partnerki / dzieciątka w święty obszar tworzenia, czas ładowania RAMu wydłuża się niebezpiecznie, poziom koncentracji spada, rośnie masa negatywnych emocji i ostatecznie szlag trafia pisanie i trzeba odłożyć poprawianie danego fragmentu na miesiąc lub dwa, aż zapomnimy, co tam jest napisane. „Ależ kochanie, zajęłam ci tylko pięć minut.”, tłumaczy się partner / partnerka. No nie. Nie pięć, tylko trzy razy po dwie minuty (czyli sześć) plus trzy razy po dziesięć minut, to razem trzydzieści sześć, plus zniszczenie nastroju, to razem godzina, idę się przejść!

Właśnie dlatego niektórzy pisarze tworzą w nocy. Wtedy nie ma telefonów i nikt niczego od nich nie chce. Ale tak pisać mogą tylko „sowy”, czyli ludzie, którzy mają wieczorem i w nocy dużo energii. „Skowronki” zmuszone są „wychować” sobie otoczenie, nie ma rady. Sam do nich należę i – dla przykładu – gdy pracuję, nie odbieram telefonów stacjonarnych.

  1. Łatwo czy trudno?

W sposób płynny przechodzimy do drugiego punktu, który oczywiście brzmi infantylnie i niech tak pozostanie. Doprawdy, zadanie sensownego pytania na temat pisania jest ciężką robotą i podziwiam wszystkich dziennikarzy prowadzących z pisarzami wywiady. Salut, bracia i siostry.

Moim zdaniem pisze się przede wszystkim emocjami, przeżyciami, nastrojami. To oczywiście przenośnia, a chodzi w niej o to, że głównym narzędziem pisarza są jego uczucia. To one kreują odpowiedną atmosferę opisywanej sceny, to one malują spowijającą ją aurę, to dzięki nim znajdujemy odpowiednie słowa, by przedstawić widzianą oczami wyobraźni sytuację. Dlatego należy o nie zadbać przed pisaniem. Pomocna bywa muzyka, która, moim zdaniem, jest serią uczuć zaklętych w harmonię brzmień. Jeśli chcesz opisać scenę dynamiczną – słuchaj muzyki o szybkim tempie i mocnym uderzeniu, jeśli chcesz opisać scenę nostalgiczną – zagłęb się w tony melancholijne, jeśli chcesz opisać scenę romantyczną – wymasuj mózg pieśniami miłości, i tak dalej.

Jednym słowem, nie próbuj zabierać się za pisanie sceny, której nie czujesz, bo wyjdzie to sztywno i powierzchownie. Spróbuj wprowadzić się w odpowiedni stan, a jeśli Ci się nie chce, miej świadomość, że kilkanaście pierwszych zdań będzie „rozgrzewką”, wprowadzeniem Cię na odpowiednie emocjonalne tory.

Kolejnym aspektem jest czas. Czas pisarza płynie wolno, czas czytelnika płynie szybko. Fragment, który pisałeś przez cały dzień czytelnik połknie w niecałe pięć minut. Może się zdarzyć, że opisane zdarzenia następują po sobie zbyt prędko, nie ma miejsca na oddech, nie ma miejsca na przeżycie. Zatem zawsze postaraj się wejść w skórę czytelnika – jak on odbierze daną scenę, dany akapit, dany opis?

Żeby to zrobić, powinieneś wiedzieć, że pisanie, to przede wszystkim… poprawianie. Nieprawdą jest, że w momencie, w którym napiszesz „koniec”, ukończyłeś dzieło. To w zasadzie początek pracy. Uznaj, że to, co napisałeś / napisałaś jest, powiedzmy… kawałkiem drewna, który udało Ci się oddzielić od reszty drzewa. Już wiesz, jakiej jest wielkości, widzisz, gdzie wystaje sęk, gdzie jest nierówność, gdzie jest węższy, gdzie grubszy i teraz możesz zacząć w nim rzeźbić. Ja swoje powieści poprawiam najmniej pięć razy. To jest pięć razy je czytam od początku do końca, nanosząc niezliczoną ilość poprawek. I nie chodzi tylko o kwestie stylistyczne. Owszem, ważne jest, żeby tekst był poprawnie napisany, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale istotniejsze jest coś innego. Jeśli czytasz opowieść, gdzie jest ciekawa intryga, zagadka, wiele wątków i na koniec wszystko jest odpowiednio wyjaśnione, rozwiązane, zgrabnie wyprowadzone, możesz mieć pewność, że twórca opowieści nie miał wszystkiego od razu, jeszcze przed napisaniem książki, w głowie. De facto wiele pomysłów urodziło się w trakcie pisania, a przede wszystkim podczas poprawiania. To wtedy autor wpadł na to, że przed sceną X powinien się odbyć dialog Y, to wtedy zauważył, że opis Q następuje zbyt szybko i odsłania zbyt wiele, więc przesunął go na miejsce Z, ale okazało się, że postać R jest niedopracowana, więc, by ją uwiarygodnić, dodał fragment o jej dzieciństwie w miejscu T. Podczas poprawiania nierzadko wyłapiesz, że fragment z samego początku powieści może, a nawet powinien wpłynąć na zakończenie książki, więc zmieniasz jedno bądź drugie, by stworzyć zgrabną klamrę. Dopiero gdy czytasz tekst drugi, czy trzeci raz, wyłapujesz sprzeczności, niekonsekwencje, zdarza się, że „zgubiłeś” gdzieś postać czy wątek. Podczas poprawiania zaczynasz rozumieć, że popełniłeś / popełniłaś wielki błąd logiczny, bo „przecież oni powinni byli zrobić to inaczej”. Poprawianie daje Ci czas i dystans. To prawdziwa praca nad tekstem. Dzięki niej powieść staje się lepsza. Więc nigdy nie żałuj czasu na redakcję (tak to się branżowo nazywa). Czytaj swoje dzieło wiele razy, nawet na głos (wtedy najlepiej słyszysz frazę i najłatwiej wyłapujesz niezgrabności), wyrzucaj rzeczy, które się powtarzają, wycinaj zbędne słowa, dodawaj fragmenty, które uczynią przekaz klarowniejszym i nie dziw się, że to wszystko zajmuje więcej czasu niż samo „pisanie”. Tak właśnie wygląda prawdziwe, chciałoby się powiedzieć „profesjonalne” pisanie.

  1. Głęboko czy płytko?

Znowu banalne pytanie i znowu je zostawimy, żeby zanadto nie komplikować sprawy. Pierwsza sprawa, jaka się z nim kojarzy, to kwestia „czym jest literatura?”: płytką rozrywką czy pogłębioną analizą? Oczywiście i tym i tym. Ważne jest, żeby osoba tworząca nie udawała kogoś, kim nie jest. Ergo, jeśli wiem, że jestem wesołym chłopakiem i na zbyt głębokie przemyślenia mnie nie stać, powinienem pisać opowiadania o wesołych chłopakach. Może ktoś je wyda, czasy mamy dziwne i nie jest wykluczone, że nawet bestseller z nich wyrośnie. Jeśli jako wesoły chłopak zacznę się silić na filozofię i tworzyć skomplikowane (w swoim mniemaniu) platońskie dialogi, wyjdzie z tego płycizna podwójna, bo nie dość, że będzie to nijakie, to jeszcze błędne, a jeszcze kompromitacja się zrobi, bo świat się dowie, co tak naprawdę  mi w głowie siedzi.

Jeśli, z drugiej strony, jestem człowiekiem poważnym, uśmiecham się rzadko, stronię od ludzi i pod czaszką wciąż się roją pytania odwieczne i surrealistyczne odpowiedzi, nie powinienem pisać o wesołych chłopakach, bo każdy dowcip będzie drętwy, sztuczny i czytelnik / czytelniczka łatwo to wyczuje. Powinienem opisywać te swoje straszliwe pytania i odpowiedzi i pytania i odpowiedzi i jeśli tylko jest to cokolwiek warte (nie musi być), to być może wyjdzie z tego ciekawa powieść, a i Nobel się nawinie (powieści o wesołych chłopakach Nobli nie dostają).

I w pierwszym i w drugim przypadku chodzi o jedno – autentyzm i szczerość. Tak długo jak nie silimy się na snobizm lub sztuczny luz i piszemy po prostu po swojemu – stoimy na wygranej pozycji. Prosty, osobisty przykład: nigdy nie uważałem się za człowieka nadmiernie dowcipnego. Owszem, mam poczucie humoru, znaczy – bawi mnie wiele rzeczy i łatwo się śmieję, ale żebym znowu miał jakiś ostry dowcip – nie, to raczej nie ja. I tak też piszę swoje książki – nie siląc się na dowcip. Z  niejakim zatem zdziwieniem czytam recenzje, w których oceniający pierwszy, drugi, trzeci czy czwarty tom gamedeca (w piątym i szóstym jest trochę inaczej), piszą, że pełno tam specyficznego humoru. Ja piszę humorystyczne książki? Pierwsze słyszę. Jak widać, czytelnik znajduje śmiesznymi te miejsca, które ja traktowałem śmiertelnie poważnie. Ale właśnie tak ma być.

Innymi słowy, głębia czy płytkość nie są kwestiami wyboru. To elementy uboczne tego, kim jesteś. Jak mówi praskie przysłowie „Wyżej nerek nie podskoczysz, sam pan wisz”. Więc nie silmy się, tylko piszmy „naturalnie”, a czym jest naturalność, mam nadzieję, opisałem powyżej.

Inną rzeczą jest tempo. Pierwszą zasadą dobrego pisania, moją osobistą, z którą oczywiście można się nie zgadzać, jest „primum non nudere”, czyli „po pierwsze nie nudzić” (oczywiście słowo „nudere” tylko brzmi z łacińska, a naprawdę jest żartem). Nudzenie bierze się ze zbyt niskiego tempa opowieści. Jednak zbyt wysokie tempo pomija szczegóły, zatraca nastrój, czytelnik ma wrażenie, że gubi coś bardzo ważnego – dialog, opis, nie może wejść w świat.

Zatem wielką umiejętnością jest utrzymanie tempa na odpowiednim poziomie. Różne typy osobowości mają różne w tym względzie predylekcje.

Typy wyobrażeniowe, uczuciowe, intuicyjne mają tę zaletę, że widzą wszystko bardzo plastycznie, dynamicznie, mocno, więc piszą szybko, bardzo szybko, a spieszą się, żeby móc to wszystko opisać. Ich proza ma tempo bardzo duże, ale jeśli nie poświęcą dostatecznie dużo czasu na poprawianie – czyli dodawanie odpowiednich wyjaśnień i opisów – jest nieczytelna, błaha, powierzchowna.

Typy analityczne i intelektualne cierpią na przeciwną dolegliwość. Piszą zbyt dokładnie, szczegółowo, za dużo wyjaśniają, za dużo opisują, za bardzo zagłębiają się w detale, jednym słowem zanudzają. W ich przypadku poprawianie powinno się skupić na wycinaniu fragmentów, które czytelnikowi nie są do niczego potrzebne, są zbyt obszerne, nie wnoszą treści do fabuły.

Ostatnią rzeczą jest sztywność podejścia. Ten problem można zaobserwować, gdy się już napisze kilka książek. Moim skromnym zdaniem nie da się pisać wciąż o tym samym w ten sam sposób. Człowiek wraz z wiekiem zmienia zainteresowania, fascynacje, a powinno się pisać o tym, co fascynuje – wtedy jest szansa, że czytelnik także pokocha opisywane przez nas światy.

Ważna zatem jest uczciwość wobec własnych preferencji i porzucenie tego, co było fajne, ale już tak nie grzeje. Jeśli jeszcze kilka lat temu z wielką pasją opisywałeś / opisywałaś starcia wojenne, ale teraz już tego nie czujesz – nie próbuj, bo nie wyjdzie. Jeśli pamiętasz czasy, gdy namiętnie opisywałeś / łaś rozgrywki miłosne, ale już cię tak do tych tematów nie ciągnie – porzuć je. Pisz o tym, co Cię teraz intryguje, podnieca, fascynuje, a jest szansa, że stworzysz coś naprawdę wartościowego.

Jeśli zaś w danym momencie mówisz sobie: „Psiakrew, nie mam nic do przekazania”, nie popędzaj muzy, nie zmuszaj się. Notuj pomysły (bardzo w tym pomaga dyktafon), obserwuj świat, czytaj, rozmawiaj, przeżywaj. Być może pewnego dnia wzbierze w Tobie gniew, pragnienie podzielenia się ważną dla Ciebie prawdą, albo Twój mózg urodzi tak piękną wizję, że zechcesz pokazać ją innym. Wtedy bierz się do pracy, bo grzechem jest powstrzymywanie się od tworzenia. Gdy będziesz stukać w klawisze z wypiekami na twarzy, zaniedbując ciało, czas wolny, inne, kiedyś ważne obszary życia, wiedz, że będą Ci kibicować, gdzieś z platońskiej krainy idei, wszyscy wielcy pisarze świata.

Powodzenia.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

“Gambit”

sobota, 3 Listopad 2012
"Gambit", Michał Cholewa

"Gambit", Michał Cholewa

Przeczytałem „Gambit” Michała Cholewy. To debiut literacki. I od razu powiem, że jest to książka w moim przekonaniu dobra.

Nie będę Michałowi wytykał pewnej liczby potknięć stylistycznych, tego, że czasami nie wiadomo, kto wypowiada daną kwestię, chwilami zbyt lakonicznego stylu, czy tego, że w jednym czy dwóch miejscach można by książkę skrócić (wkrada się cień znużenia), są to bowiem niedociągnięcia łatwe do naprawienia i jestem przekonany, że autor w następnej powieści ich uniknie, poza tym nie wpływają zanadto na ocenę dzieła, a ostatecznie – być może nie mam w tych kwestiach racji.

Powiem, co w moim odczuciu w powieści jest ciekawe i dlaczego warto ją przeczytać.

O czym jest „Gambit”? To rzecz o wojnie domowej (Amerykanie kontra Europejczycy kontra Imperium, czyli z grubsza Chińczycy) w dziwnej przyszłości, a dziwnej dlatego, że mimo skolonizowania wielu planet, rzeczywistość jest bardzo podobna do naszej. Jest tak z powodu buntu SI, który w przeszłości spowodował, trochę podobnie do pomysłu w „Battlestar Galactica”, że ludzie korzystają z technologii oszczędnie, a ze sztucznych inteligencji zrezygnowali. Są magowie – ludzie komputery, pewne ich odmiany – np. szperacze – swoiści nawigatorzy podprzestrzeni, i z grubsza tyle w tym temacie. Poza tym mamy tam pojazdy, jakie w zasadzie znamy, broń, jaką rozumiemy, komputery z klawiaturami etc., oraz sporo bardzo logicznych i ciekawych rozwiązań technologicznych w ramach tej stylistyki (np. odsysanie powietrza z pomieszczeń statków kosmicznych na czas skoków hiperprzestrzennych). Taki entourage jest łatwy do zaakceptowania, „swojski” i dość spójny.

Michał Cholewa nie ma złudzeń i nie próbuje nimi karmić czytelnika. Wojna jest okrutna na każdym poziomie, a autor pokazuje ich kilka: od zmagań pojedynczych piechociarzy, poprzez zawiadywanie flotą kosmiczną i tajne operacje specjalne, do wielkich planów strategicznych, w których ani jednostki, ani oddziały, ani nawet całe statki się nie liczą, jeśli do wygrania jest coś większego. W „Gambicie” nawet wielkie zwycięstwo może mieć smak porażki. Książka Michała otwiera oczy i daje do myślenia. Zwykły żołnierz nie ma szans, by dostrzec plany wielkich operacji wojskowych i często nie zdaje sobie sprawy, jaki jest prawdziwy cel jego zadania. Wojny wygrywane są nie dzięki wielkim, spektakularnym bitwom, ale lepiej wykorzystanym informacjom i wiedzy strategów. Czasami małe i z pozoru nieważne tajne działania niewielkich, wyspecjalizowanych grup żołnierzy są więcej warte od zmagań całych dywizji czy flot.

Książka stawia pytania dotyczące moralności i autor raczej nie ma w związku z tymi obszarami wątpliwości – na człowieczeństwo jest miejsce w mikroskali, jednak w gdy patrzymy na większy obraz – nie może być o nim mowy, bo planowana jest przyszłość milionów, nie jednostek. Opowieść jest swoistym ciągiem zdarzeń, gdzie bohaterowie napotykają na sprytnie przez autora zaaranżowane dylematy, gdzie rozkaz stoi w sprzeczności z moralnością, gdzie powinność kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Dzięki takiej konstrukcji czytelnik nieustannie zadaje sobie pytania i, niestety, nie znajduje odpowiedzi, bo na niektóre kwestie po prostu ich nie ma.

„Gambit” to opowieść o operacji wojskowej tak wielkiej, że jej granice i kształt można zrozumieć dopiero na sam koniec i to jest zaleta tej książki. Wadą odczuwaną przez ludzi takich jak ja, a wynikającą ze świadomego wyboru autora, jest to, że tak pomyślana opowieść o wojnie nie jest koniecznie opowieścią o żołnierzach. Ludzie są pionkami na wielkiej szachownicy. To powoduje, ze trudno utożsamić się z bohaterami, zresztą niełatwo wskazać, który jest głównym. Na pochwałę zasługuje fakt, że przez karty przewijają się dziesiątki postaci, a czytelnik nie gubi się, kto jest kim i dlaczego. Stworzenie udanej debiutanckiej książki z tak dużą liczbą bohaterów jest wyczynem godnym odnotowania.

Jeśli lubisz literaturę batalistyczną, podobają ci się opisane wyżej realia i nie boisz się prawdy o wojnie, „Gambit” jest powieścią dla ciebie. A, jeszcze jedno: nie powinieneś bać się mgły. Bo tego zjawiska atmosferycznego w powieści Michała Cholewy jest bardzo, bardzo dużo.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)