Wywiad do portalu ELKANDER
(pierwotnie zamieszczone w: Elkander)Witaj.
Na samym początku naszej rozmowy chciałbym pójść dość oczywistą ścieżką, czyli poruszyć tematykę Gamedeka. Chciałbym zapytać Cię o to, co było główną inspiracją do stworzenia takiego a nie innego świata. Wiadomo mi, że jesteś wielkim fanem gier komputerowych, czy jedna z nich - a może kilka - odegrała tu jakąś znaczącą rolę?
Odpowiadam na podobne pytania dosyć często, co stymuluje mnie do myślenia i pogłębia wgląd, bo odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna. Dawniej odpowiadałem, że chciałem pokazać, że gry są czymś więcej niż tylko napiętnowaną przez dziennikarzy rozrywką. Potem zacząłem dodawać, że miałem potrzebę stworzenia bohatera męskiego, silnego, ale nie pozbawionego wrażliwości i umiejętności myślenia (świat bez bohatera jest niczym stryczek bez wisielca). Wkrótce pojawiły się spostrzeżenia, że paradoksalnie zainspirował mnie podwodny świat Aqua wraz z Emeraldem Flyntem z gry Archimedean Dynasty. Jeszcze później uświadomiłem sobie silny wpływ filmu "Piąty żywioł" (tłumaczonego powszechnie jako piąty element), a dosłownie przed chwilą odkryłem niezaprzeczalny impuls ze strony gry "Project Eden". Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej widzę subtelnych wpływów z bardzo wielu stron, choćby bardzo sugestywnego intra gry "The Darkening". Ostatnio, kiedy jechałem odebrać córkę z przedszkola, zdałem sobie jednak sprawę z rzeczy chyba podstawowej: z mojej ciągnącej się od dzieciństwa nietolerancji brzydoty otaczającej rzeczywistości. Odrapane budynki, nierówne chodniki, dziurawy asfalt, walące się ogrodzenia - nigdy ich nie zaakceptowałem. Być może stąd potrzeba stworzenia miejsca lepszego, jaśniejszego, piękniejszego.
Mam wrażenie, że świat gamedeka jest powszechnie marzoną, lepszą, estetyczniejszą rzeczywistością. Miasta składające się z niebotycznych wież, zawieszone niemal w chmurach, od dawna goszczą w kolektywnych wyobrażeniach przyszłości. Ja jedynie uzupełniłem ten obraz od strony wirtualnej, co nie jest już raczej marzeniem, ale próbą przewidywania, w którym kierunku rozwinie się przemysł rozrywkowy.
Warto też zauważyć, że świat gamedeka, co mam nadzieję widać i czuć w "Sprzedawcach lokomotyw", powoli przestaje być tylko marzeniem czy przewidywaniem. Krok po kroku staje się próbą, powiedzmy, "mikropróbą" analizy bardzo wielu aspektów funkcjonowania społeczeństwa i jednostek w czasach zmienionych technologicznie i obyczajowo.
Czy uważasz, że w pewien sposób jesteś podobny do Torkila Aymora? Czy wybory których dokonuje Twój bohater mogłyby być Twoimi gdybyś znalazł się w podobnej sytuacji?
Niebezpieczne pytanie i niebezpieczna odpowiedź. Gdyby wysilić się na parapsychologiczny żargon, można by powiedzieć, że bohater literacki jest "osobowością urojeniową" autora. Torkil to oczywiście ja. Ja w innym świecie, stojący przed innymi od tych naszych dzisiejszych, problemami. Rzecz jasna jest to ja wyobrażone, także jego wybory, decyzje i poglądy. Trudno powiedzieć, co bym zrobił, gdybym rzeczywiście znalazł się w takich, a nie innych okolicznościach. Wiem jednak, że pisząc o nim razem z nim płaczę, krzyczę, męczę się, kocham, umieram, wściekam się i walczę. Pisząc o jego pogarszającym się stanie psychicznym wśród Shadow Zombies wpadłem w stan bardzo silnej deterioracji psychicznej, z której musiałem się lizać dwa miesiące. Brzmi to śmiesznie i infantylnie, ale tak właśnie było.
A gdybyś musiał wybrać między życiem w realium, a życiem w sieci, który świat zostałby Twoim domem? Jeśli możesz uzasadnij swój wybór.
Doskonałe pytanie i znowu trudna odpowiedź, tym razem rozdarta. Jak na pewno zauważyłeś czytając "Sprzedawców lokomotyw", pokazuję dwie strony, nie opowiadając się za żadną z nich. Widać to choćby w transmisji z manifestacji w Nowej Gwinei, gdzie jeden z zapytanych twierdzi, że z pewnością zostanie w realium, zaś druga osoba decyduje się wejść w sieć.
Dalekowschodnie przysłowie mówi, że dom jest w tym miejscu, gdzie w danej chwili stoisz. Parafrazując je można powiedzieć, że dom masz w sobie. Droga do niego bywa trudna, podobna do wędrówki przez ciemny las, którego serca-skarbu bronią hordy demonów. Tym skarbem, domem, bywa to, co jest najczęściej i najłatwiej zapominane - Twoje Ja.
Miotanie się Torkila między rzeczywistością wytworzoną przez jego mózg w oparciu o raport detektorów odbierających bodźce z realium, i rzeczywistością wytworzoną przez ten sam mózg w oparciu o impulsy generowane przez świat gry, odzwierciedla także moje rozdarcie. Myślę zresztą, że nie tylko moje. Czego szukasz patrząc na świat, nieważne: prawdziwy czy wymyślony? Gdzie ogniskujesz spojrzenie? Na tym, co blisko, tu, dwa metry przed Tobą? Czy może szukasz czegoś daleko, na granicy ziemi i nieba? A może sięgasz wzrokiem jeszcze dalej? Czy odczuwasz niezrozumiałą tęsknotę? A co się dzieje, gdy patrzysz w oczy ukochanej osoby? Znajdujesz w nich całkowite ukojenie, czy gdzieś na dnie duszy szczerzy zęby niespełnienie? A gdybyś się znalazł nagle na jednym z tarasów Bespinu, znajdziesz wreszcie radość i szczęście, czy okaże się, że serce znowu rwie się dalej?
Myślę, że szukanie świata, który byłby domem jest tylko pretekstem, przykrywką innej, ważniejszej drogi - drogi człowieka na ścieżce losu, ku własnej tożsamości. Mam nadzieję, że takim szlakiem podąża Torkil, a ja - tropiąc jego ślady - razem z nim.
Czy podczas pracy nad książką studiujesz badany temat? Czy sprawdzasz realność swoich pomysłów, np. czy możliwe jest stworzenie wielkich linowców mających swoje fundamenty w kosmosie?
O, tak. Staram się badać niemal każdy aspekt przyszłej rzeczywistości, zahaczając nawet o kosmetyki i modę. Nie wszystko jednak jestem w stanie objąć. Poza tym, moja analiza jest specyficzna. Otóż nie staram się opierać wizji na znanych dzisiaj odkryciach, prawach i teoriach, ani nawet na ich następcach, ale dopiero na następnych, wymyślonych, nieistniejących narzędziach, technologiach i poglądach. Albo, by być bliżej prawdy, dokonuję niezbędnego kompromisu między pierwszym i drugim sposobem.
Gdy autor opiera się na współczesnych poglądach i teoriach, nawet hipotezach, łatwo może wpaść w pułapkę, bo dana teoria czy pogląd mogą wkrótce zostać obalone i wtedy zbytnia koncentracja na aspektach technicznych zdecyduje o dezaktualizacji akapitu, rozdziału czy nawet całej książki. Nie wiem na przykład, czy lemowskie wyobrażenie zachowań człowieka po komisurotomii, czyli przecięciu spoidła wielkiego mózgu, opisane w jednej z przygód Ijona Tichego było żartem czy wynikało z przekonań autora, faktem jest jednak, że dzisiaj już wiemy, że opisywane przez niego zaburzenia de facto nie występują, a zabieg ten w skrajnych przypadkach jest wykonywany u osób chorych na padaczkę. Z tego jednak, co pamiętam, za jego czasów utrzymywano pogląd, że po przerwaniu komunikacji między półkulami mózgowymi na tym poziomie, człowiek będzie się zachowywał jak Ijon.
Założenie tego samego autora, leżące u podstaw znakomitego "Pamiętnika znalezionego w wannie" mówi, że po zniszczeniu papieru cywilizacja ludzka legnie w gruzach. Dzisiaj, w dobie elektronicznego zapisu informacji wiemy już, że nic takiego by się nie stało. Owszem, byłyby straty, ale nie apokaliptyczne.
W ulubionej książce Thomasa Mielke'go "Orlando Furioso" napisanej przez Ludovico Ariosto żyjącego w latach 1474 - 1533 opisana jest podróż na księżyc, oczywiście w powozie zaprzężonym w cztery konie, ziejące ogniem gorętszym od słońca (nie jestem pewien czy paszczą). Ekstrapolując, pisarz tworzący w erze maszyn parowych wysłałby kosmonautów w przestrzeń i czas machiną zasilaną węglem, my zaś, żyjący na początku dwudziestego pierwszego wieku - zrobilibyśmy to dając im energię opartą na tych atomowych cząstkach, które znamy, ewentualnie wcielając w życie najnowsze hipotezy wynikające z dopiero co opracowanych wzorów matematycznych. Współczesny fizyk powie, że podróż w czasie owszem, jest możliwa, ale nigdy z użyciem niewielkich energii, bo wydatek na taką wycieczkę byłby większy niż słoneczny wybuch (znawców fizyki proszę o wybaczenie za uproszczenia, których się dopuszczam). Czy mówiąc tak nie zachowuje się jak średniowieczny znawca powozów i koni twierdzący, że podróż na księżyc jest niemożliwa, bo żaden rumak i czy kareta nie wytrzyma tak długiej jazdy?
Co powiedzą ci sami fizycy za lat dwadzieścia, trzydzieści?
Wierzę w to, że kształt rzeczywistości nie został jeszcze określony i czekają nas interesujące odkrycia, wywracające na nice to, co wiemy dzisiaj. Za naszego życia, bądź za życia naszych wnucząt.
Jednak z pewnych zapożyczeń z naszej rzeczywistości trudno zrezygnować. W gamedeku ciągle powszechną formą energii jest prąd elektryczny. Nie chcę popaść w absolutną przesadę i wymyślać niestworzonych rzeczy na kształt startrekowych fazerów i innych technologii, które normalnemu odbiorcy kojarzą się dokładnie z niczym.
Ostatecznie stoję na stanowisku, że rozwój technologii będzie postępował trop w trop za ludzkimi potrzebami. Jakimi drogami i z użyciem jakich technologii - nie wiem, ale jeśli ludzie marzą o zmianie własnej urody i o lotach międzygwiezdnych, to prędzej czy później to osiągną. Stąd nieobcy jest mi lucasowski sposób obrazowania rzeczywistości. Twórca Gwiezdnych Wojen nie zastanawia się, jak, skonstruować miecz świetlny. Wie, że każdy lub prawie każdy człowiek chciałby mieć takie cacko. Więc wcześniej czy później, za większe lub mniejsze pieniądze, będzie to osiągalne.
Pytanie o linowce jest bardzo celne, ale niestety nie mogę na nie odpowiedzieć tak, jakbyś chciał, bo zbyt wiele bym zdradził.
Odpowiem jednak cząstkowo: liny zwisające z orbity, nie rwące się pod własnym ciężarem to wynalazek, który według niedawnych słów Stanisława Lema jest tuż, tuż (jego przewidywania co do odkrycia niebieskiego lasera już się sprawdziły). Polimery zawarte w pajęczych niciach byłyby w stanie wytrzymać taki ciężar, nie mówiąc o polimerach dłuższych.
Inna sprawa to ich podtrzymywanie i utrzymanie toru satelitów de facto nie okrążających Ziemi, tylko krążących po dziwnych orbitach nad i pod płaszczyzną astronomicznego horyzontu. Tylko linowce stojące na równiku mogłyby być podtrzymywane przez krążące po "normalnych" orbitach sputniki. O ile ktoś zainwestowałby pieniądze i energię w to, by budowle nadmiernie się nie wyginały. Reasumując, utrzymywanie takiego ciężaru, czy to na dziwacznej orbicie, czy na normalnej, jest możliwe, przy nieprawdopodobnych nakładach energetycznych - patrząc z dzisiejszej perspektywy oczywiście. Wizja linowców jest nieco fantasmagoryczna, niepokojąca, na granicy nawet wymarzonej realności. Być może kryje się za nią tajemnica. Mam nadzieję, że kiedyś zostanie odkryta.
Czyli, jeśli dobrze rozumiem, jeżeli wymyślisz sobie jakiś fantastyczny bajer, który chcesz umieścić w powieści, a nie wiesz czy tak naprawdę możliwe jest jego stworzenie przy obecnej technologii, to najpierw sam stwarzasz nową technologię dzięki której jest to możliwe?
No pięknie. W co ja wdepnąłem. Twoje sformułowanie brzmi cokolwiek niefrasobliwie, ale chyba tak właśnie jest, chociaż zawsze na czymś się opieram i nie zawsze wgryzam się w technikalia. Na przykład w "Zabaweczkach" Torkil użyje urządzenia, które wzmocni jego wzrok. Orientuję się, jak jest skonstruowane oko, siatkówka, wiem, na jakiej zasadzie funkcjonuje widzenie peryferyjne, znam też strukturę kości i zakładam, że kiedyś, w przyszłości, możliwa będzie migracja nanobotów z urządzonka umieszczonego na skroni, poprzez kość tejże i oczodołu, do siatkówki, a tam takie rozlokowanie mikroczujników, żeby zmienić sposób i zakres naszego widzenia. Ale nie zastanawiam się ze szczegółami, jak będzie wyglądało sterowanie nimi, komunikacja itd., tak jak współczesny człowiek używający telefonu komórkowego czy patrzący w monitor LCD nie zastanawia się, co w istocie kryje się za pojęciem "ciekły kryształ" i "mikrofala".
Otaczający nas świat składa się z cegiełek, czyli atomów, a nawet cząstek mniejszych, dużo mniejszych. Jeśli zredukujemy obraz rzeczywistości do tych energetyczno-korpuskularnych drobin, wiele niewykonalnych rzeczy przestaje być nieosiągalnymi. Czy na przykład możliwe jest, żeby Twoja ręka przeniknęła przez blat biurka? Oczywistym wydaje się, że nie. Ale jeśli przyjrzeć się budowie materii, to okaże się, że np. jądro atomu wodoru powiększonego do rozmiarów szesnastopiętrowego budynku, ma wielkość ziarnka soli, a to w jądrze mieści się gro jego masy. Ergo - materia, nawet bardzo twarda i stała, jest pusta. Jej spoistość, nieustępliwość jest generowana przez oddziaływania międzyatomowe, międzycząstkowe, jak zwał tak zwał. Dlatego niektóre cząstki przenikają przez najgęstsze materie jakby ich nie było. A co by się stało, gdyby charakterystykę Twoich atomów zmienić tak, żeby przestały być wrażliwe na atomowe przyciągania i odpychania? Brzmi jak marzenie przedszkolaka, prawda? Ale nasza własna rzeczywistość, najbardziej prymitywna, stawia nas czasami przed zaskakującymi i "niemożliwymi" sytuacjami. Przykładem pierwszym z brzegu jest wstęga Moebiusa zrobiona z kawałka zwykłej kartki, która to taśma ma tylko jedną stronę. Jedną, chociaż są dwie.
W Twoich książkach ludzkość kryje się przed zmutowaną fauną i florą za barierami ABB. Czy naprawdę uważasz, że przyroda będzie wstanie obronić się przed największym drapieżnikiem wszechczasów jakim jest człowiek? Czy będzie w stanie ponownie odwrócić role i stać się napastnikiem?
Czy będzie się w stanie obronić - nie wiem. Ewolucja to wszak szereg pomyłek i mutacji, pozbawionych celu. Przypadek decyduje o tym, czy nowy, zmutowany gatunek ma szansę przetrwania, zaś zmiany klimatyczne (w dzisiejszych czasach antropo-klimatyczne) powodują, że przystosowane dotychczas gatunki tracą swoje nisze. Może zresztą jestem zbyt apodyktyczny twierdząc, że ewolucja nie jest celowa. Co ja w sumie o niej wiem? Tak czy owak, przyjrzyjmy się faktom. Prezydent USA nie podpisał ustawy o ograniczeniu emisji gazów szkodzących ziemskiej atmosferze. Klimat się ociepla. Podwyższa się temperatura oceanów. To generuje tornada o większej sile. Zmiana klimatu ciągnie za sobą, bądź stymuluje, zmiany w faunie i florze. Coraz trudniej jest przetrwać w zatrutej aurze, nowe gatunki będą więc silniejsze i odporniejsze - na kształt pomidorów, które staną się tak nieprawdopodobnie odporne na szkodniki, że będą zwyczajnie trujące.
Ziemię zamieszkuje powszechnie niedoceniana, gigantyczna populacja owadów, które mogą pokazać jeszcze swoje "rogi". W sumie niewiele trzeba zmienić, żeby zwykła wycieczka do lasu stała się śmiertelnie niebezpieczna. Wystarczą komary, które staną się powszechnymi nosicielami wirusa wywołującego zapalenie mózgu. Jedno ukłucie i jedziemy na sygnale do szpitala z niewielkimi szansami na skuteczną terapię. Dodajmy do tego, że nosicielem jest komar szybszy, sprytniejszy i mniejszy od znanych dzisiaj "swojaków". Okraszmy obraz muszkami składającymi jaja pod skórą, z których wylęgłe larwy wędrują wzdłuż nerwów do mózgu. Co pomysł, tym więcej dreszczy. Co wtedy uratuje ludzkość? Miasta - klatki. A co wtedy zrobi przyroda? Zagospodaruje Ziemię. I dobrze tak człowiekowi, mojemu ulubionemu gatunkowi. Zasłużył sobie.
A jak to jest tak naprawdę z realnym czasem w jakim osadzony jest Twój świat? Z tego co piszesz, ludzkość nie wie na pewno który jest rok, a to za sprawą ataku Temporystów. Coś mi się wydaję, że ten wątek odegra dużą rolę w kolejnych częściach przygód Torkila. A może się mylę?
I znowu strzał w dziesiątkę, a nawet w setkę. Mimo, że życzę Elkandrowi jak najlepiej, mam płonną nadzieję, że czyta go niewielu internautów, bo za dużo tu odkrywamy. Mirosław Kowalski, redaktor absolutnie naczelny SuperNOWEJ, także wychwycił motyw temporystów i w listach do zagranicznych oficyn mocno go wyeksponował. Wzmianka o nich pada w całej książce tylko raz, reszta zaś rozbudowana jest w słowniku na końcu, który musiałeś uważnie studiować, z czego się bardzo cieszę. Informacje o chorobie TRID, wielkim temporalnym krachu i jego konsekwencjach zostały napisane specjalnie dla fanów i zapaleńców, o których wiedziałem, że treści te wychwycą i zaczną spekulować.
Istnieje coś, co C. G. Jung nazywał faktem psychologicznym. Jeśli na przykład mówię, że na ziemskim niebie co noc widać dwa księżyce, to faktem jest, że inni ludzie ich nie widzą i faktem jest, że to mówię. Faktem też może być, że naprawdę je widzę. Ale czy księżyc naprawdę jest jeden czy dwa - to już zupełnie inna sprawa, niezależna od faktów mówienia i widzenia.
Faktem jest, że ludzkość w świecie gamedeka uważa, że jest koniec XXII wieku. Albo - żeby uściślić - lwia jej część tak sądzi. Czy to mniemanie jest prawdziwe - to już zupełnie inna para kaloszy. Afera rozpętana przez temporystów przydaje całej wizji cywilizacji przyszłości aury romantyczności, pewnej bajkowości. Ludzie są jak dzieci we mgle, zagubieni, manipulowani, chociaż rzeczywistość wydaje się tak jednoznaczna i dookreślona. Czy Torkil będzie tym, który wyprowadzi ich z ciemności? Czy słowo gamedec zyska nowe, głębsze znaczenie?
Zobaczymy w trzecim tomie "Gamedec. Zabaweczki".
W takim razie zapytam jeszcze, czy ma to jakiś związek z nieśmiertelnością dwóch prezesów, których poznajemy w "Gamedec. Sprzedawcy Lokomotyw"? Jeżeli tak, to nie ciągnę dalej żeby nie zmuszać Cię do ujawniania niebezpiecznych szczegółów.
Ma i nie ma. Hermes Hindenburg i Hiob Agon, a także prezesi Medtronics, byliby jedynymi ludźmi na Ziemi, którzy mogliby jakoś poskładać historię, gdyby nie zachorowali tak jak cała reszta populacji. Ale że TRID dopadło ich tak samo jak innych, wszystko im się w głowach pomieszało.
Nic więcej nie mogę powiedzieć.
Z wykształcenia jesteś psychiatrą. Czy w jakiś sposób skrzywienie zawodowe daje o sobie znać podczas pracy nad książkami? W jaki sposób wiedza z zakresu psychologii pomaga Ci w tworzeniu?
Nie wiem, ile razy będę tę rzecz prostował. To się nawet robi zabawne, a najzabawniejsze będzie wtedy, kiedy zmęczony przyznam: "Tak. Jestem psychiatrą". Otóż nie jestem psychiatrą. Miałem nim być. Z wykształcenia jestem lekarzem (nie wykonującym swojego zawodu). W wyniku nadmiernych skrótów poczynionych w redakcji, mój życiorys zamieszczony na skrzydełku "Granicy rzeczywistości" podał przekłamaną informację. Ale owszem, wiedzę z wybranych zagadnień psychiatrii i psychologii - bardziej amatorską niż profesjonalną - posiadam i ją wykorzystuję. Uzyskałem ją w trakcie wieloletnich zajęć Studenckiej Szkoły Higieny Psychicznej, a potem Stowarzyszenia Aktywnego Rozwoju Osobowości. Znam Junga, częściowo Freuda, Dąbrowskiego, Palmer, czytałem wiele książek z zakresu psychologii rozwoju, twórczości i wychowania, pisałem sporo artykułów o psychologii mężczyzny, uczestniczyłem w konferencjach. Poznałem wiele pism Platona. Poza tym, a może przede wszystkim uczestniczyłem w treningach rozwoju osobowości, a potem je prowadziłem - w ramach zajęć tych samych organizacji. Były to tysiące bardzo dobrze przepracowanych godzin: kontaktu z ludźmi - cielesnego, werbalnego, uczuciowego, duchowego. Dlatego nie muszę sobie wyobrażać osób, czy ich reakcji, bohaterowie opisani w przygodach Torkila nie są dla mnie fantasmagorami jakimiś czy bytami eterycznymi. Po setkach godzin masowania przeróżnych osób wiem, jaki w dotyku jest pośladek męski, jaki żeński, co różni w dotyku człowieka napiętego od rozluźnionego, jak drży mięsień naramienny osoby, która uprawia gimnastykę od osoby stroniącej od sportu. Wiem, jak reaguje osoba w sytuacji ekspozycji publicznej, napięcia, jak się zachowuje gdy płacze, wybucha gniewem, cieszy się, wyzwala się, walczy, zamyka się w sobie itd. Zresztą ciągle prowadzę zajęcia komunikacyjne z biznesmenami i ludzie są wciąż dla mnie bardzo realni. Mam nadzieję, że widać to w dialogach i opisach reakcji, nawet tych mało prawdopodobnych.
Pisząc nie staram się zanadto ujawniać podłoża psychologicznego. Zrobiłem to tylko dwa razy - w opowiadaniu "Mrok" z "Granicy rzeczywistości" i w omówieniu ryzykanckiego posunięcia Torkila wobec generała Enrique "korwa" Baczewskiego w "Sprzedawcach lokomotyw". Takie zabiegi (psychologiczne wyjaśnienia) upraszczają i redukują ludzkie motywy do typologii i schematów, a że książka nie jest miejscem na długachny psychologiczny wykład wyjaśniający wszystkie niuanse, pozostaje przekaz nieco uproszczony i przez to nie do końca mnie zadowalający.
W książce "GAMEDEC. Sprzedawcy Lokomotyw" praktycznie cały czas przewijają się reklamy. Czy chciałeś przez to zwrócić uwagę na coraz większy ich napływ i wszechobecność, a może służą one jedynie temu by przybliżyć czytelnikowi zaawansowanie techniczne Twojego świata?
Bardziej to drugie niż pierwsze. Gdy piszesz książkę z perspektywy głównego bohatera, trudno jest pewne rzeczy przekazać. Jednym z ograniczeń jest to, że możesz opisać tylko to, na co patrzy. Niezręcznie byłoby pisać "nade mną przelatywał holobim z następującą reklamą / programem / relacją". Stąd pomysł z metatekstem, czyli audycjami i reklamami, które uzupełniają świat, pokazują jego złożoną rzeczywistość, tłumaczą niektóre zjawiska, choć i tak niekompletnie. Nie pokazałem wciąż, jak w czasach Torkila wygląda produkcja mięsa, na czym opiera się system podatkowy, nie nakreśliłem dokładnej mapy politycznej, ba, nie wyjaśniłem nawet, na czym faktycznie polega praca programistów! Dla nas, dzisiaj, oczywiste jest użycie mydła czy dystrybutora na stacji paliw. W rzeczywistości gamedeka także istnieją miliony takich oczywistych, innych od naszych i nieopisanych aspektów codziennego życia.
Jednak pierwszy motyw, czyli złość na coraz większą nachalność reklam także był obecny. Uważam reklamy za zjawisko bardzo niepokojące, niektóre z nich za psychologiczne oszustwa. Gdybym miał władzę (może dobrze, że jej nie mam), zastanawiałbym się nad zakazem reklamowania czegokolwiek oprócz zdrowego trybu życia, bezpiecznego jeżdżenia po ulicach, higieny psychicznej, czyli tych treści, które modelują lepsze, przyjemniejsze, zdrowsze i szczęśliwsze życie obywateli. Tymczasem reklamy torują i modelują (terminy z psychologii poznawczej) głównie to, żebyśmy wsuwali sobie w różne otwory to, co nam pokazują; żarli niezdrowe produkty, prali w nadmiernie rozrzedzonych proszkach, kupowali skandalicznie zmniejszone gramaturowo i objętościowo produkty. Podkładanie podpaski pod wartość "pewność siebie", czy ubezpieczenia na życie pod wartość "miłość", utożsamianie batonika z wartością "chwilowe szczęście" jest zabiegiem, dla którego trudno mi znaleźć odpowiednio pejoratywną nazwę.
Kiedy możemy spodziewać się kolejnej części przygód Gamedeka i jak zaawansowane są prace nad nową książką?
Konspekt do "Zabaweczek" jest gotowy od dobrego roku. Pierwsza wersja książki jest napisana w trzydziestu procentach. Planuję zakończenie prac nad podstawową treścią do końca sierpnia / września, a potem poprawki do przełomu zimy i jesieni 2007, z czego wynika, że tekst wyląduje w SuperNOWEJ właśnie wtedy. Reszta jest w rękach wydawnictwa. Z doświadczenia wiem, że trzeba będzie od tego momentu odczekać jeszcze co najmniej pół roku, czyli mniej więcej do września - listopada 2007.
Myślałeś kiedyś o czymś innym niż Gamedec? Z tego co mówiłeś, na razie nie zamierzasz żegnać się ze swym pomysłem. A czy nie boisz się, że po pewnym czasie ludzie będą kojarzyć Cię wyłącznie z postacią Torkila? Jak wiemy nawet sam mistrz Sapkowski miał problemy z uwolnieniem się od Geralta. Nie boisz się takiej sytuacji?
Myślałem, owszem, o czymś innym niż gamedec. Zanim wymyśliłem postać Torkila, prawie skończyłem pisać powieść "Spaceman story". Głównym bohaterem był młody pilot Połączonej Floty Kosmicznej, Jefferson "Spaceman" Ray, służący na lotniskowcu "Grenada". Świat tej opowieści był pod wieloma względami podobny do świata Torkila, więc wiele pomysłów przeniosłem z jednej wizji do drugiej. Zdecydowałem się nawet na "ożenienie" ich w jednym miejscu. Uważny czytelnik być może pamięta relację ze skandalicznego popisu Papa Porki na Marsie. Wspominam tam, że komandor Jason Prad (dowódca "Grenady") wraz z małżonką byli obecni na sali, a lotniskowiec stacjonował na orbicie czerwonej planety.
Mimo, że pisanie o Jefie sprawiało mi przyjemność, a pomysł, który zamierzałem tam zrealizować mnie samemu - w końcu łysemu człowiekowi - stawiał włosy na głowie, postanowiłem na razie pozostać przy gamedeku (a losy Jefa fragmentarycznie przedstawić w newsach). W żadnym wypadku nie boję się, że czytelnicy zaczną mnie kojarzyć z Torkilem. Taki jest plan. Torkil, gamedec, jest par excellence brandem. Znakiem, mówiąc brutalnie, towarowym. Dlatego przed wszystkimi tytułami, czy to w Nowej Fantastyce, czy to na książkach, widoczne jest duże, dobrze zaprojektowane logo GAMEDEC. Uważam, że w dzisiejszych, bardzo merkantylnych czasach, należy przede wszystkim inwestować w produkt, wzmacniać go, promować. Trudno jest przebić się pisarzowi, który za każdym razem pisze o czymś innym. Jego nazwisko wtedy rozmywa się w kolorowej powodzi światów i pomysłów. Ważny jest gamedec. Ja pozostaję w jego cieniu. Nawet strona internetowa GamedecZone.com jest stroną gamedeka, nie Przybyłka.
Jeśli chodzi o uwalnianie się od bohatera, to nie bardzo rozumiem problem. Warto zadać pytanie, po co tworzę daną postać?Czy po to, by opowiedzieć historię? Czy w takim razie nie traktuję jej przedmiotowo? Ot, opowiedziałem ciekawą przygodę, a teraz spadaj, albo jeszcze lepiej umrzyj w jakiś bohaterski, widowiskowy sposób, bo to jest najciekawsze, najbardziej wstrząsające zakończenie sagi. O co chodzi z tym uwalnianiem się od bohatera? Czy o to, żeby twórca mógł pokazać, że potrafi napisać coś innego? A dlaczego chce, czy musi to pokazywać? Dla podbudowania swojej samooceny? Nie wiem. Ja niczego nie muszę udowadniać, a bohatera, Torkila, nie traktuję jako pretekstu do opisania historii. Robię coś dokładnie odwrotnego. Opisuję bohatera na tle historii. Mnie interesuje jego los, los człowieka w zmieniającej się, niepokojącej, zaskakującej rzeczywistości. Traktuję znajomość z nim z pokorą i sam jestem ciekaw jego przygód. Czasami widzę zdziwione miny, gdy mówię, że nie wiem, kiedy skończę pisać o Torkilu, że nie wiem, ile tomów będzie miała saga. Jak mogę wiedzieć? Czy wiesz, kiedy umrzesz? Kiedy skończy się twoja historia? Twój los? Mnie interesuje życie Aymore'a, a nie zgrabna historyjka z krzyżykiem na końcu. I uważam, że o wiele ciekawsze jest śledzenie egzystencji jednego człowieka na przestrzeni czasu, niż płytkie poznawanie coraz to nowych protagonistów.
"Sprzedawcy lokomotyw" dzieją się w mocno odmienionej rzeczywistości w porównaniu z "Granicą rzeczywistości" i każda kolejna odsłona będzie podążała tym wzorem. Nie tylko dlatego, że świat Torkila będzie się technologicznie rozwijał, ale także i przede wszystkim przez to, że Torkil na czym innym będzie się koncentrował, o czym innym będzie myślał, na co innego patrzył. To jest zaleta pisania z perspektywy bohatera: świat zmienia się w zależności od tego, gdzie są jego myśli. Jak powiedział Qui-gon Jin, "your focus determines your reality". Niektórzy czytelnicy dziwili się widząc taką erupcję pomysłów w drugim tomie. Skąd się wzięły te wszystkie technologie? Zawsze tam były, tyle, że gamedec w pierwszej odsłonie prawie całkowicie koncentrował się na grach. W tomie drugim został wyrwany do realium, zaczął więc je po prostu dostrzegać. Weźmy naszą rzeczywistość, tę współczesną. Jakich nowych odkryć dokona mól książkowy, którego ktoś zarazi nurkowaniem? Jaki świat zobaczy, gdy zasmakuje we wspinactwie? Jakich nowych słów się nauczy, gdy ktoś wciągnie go w rzeczywistość show-biznesu? Co będzie czuł, gdy zagłębi się w świat tropikalnej dżungli? Każde nowe otoczenie, nowa dziedzina wiedzy powoduje, że wchodzimy w inną rzeczywistość. Nie inaczej dzieje się w życiu Torkila.
Z tym uwalnianiem się od bohatera chodziło mi o to, że już po zakończeniu sagi Sapkowski co i rusz musiał odpowiadać na pytania dlaczego skończył z Geraltem, czy kiedyś do niego wróci itp... w każdym wywiadzie dziennikarze większość uwagi poświęcali właśnie temu zamiast pytać Sapka o następne pomysły. Dlatego zapytałem, czy nie boisz się takiej sytuacji.
Te pytania są naturalną koleją rzeczy i myślę, że Andrzej się z nich cieszył, bo były znakiem, że stworzył postać, która chce, czy nie, dalej żyje i będzie żyła w wyobraźni czytelników: bohatera ikonicznego, czy, używając młodzieżowego języka, "kultowego". świadczy o tym choćby produkowana obecnie gra "Witcher", która, mam nadzieję, odniesie wielki sukces.
Jeśli zdecyduję się w przyszłości na jakiś inny projekt, inny świat i bohatera, to będę musiał przypomnieć sobie drogę Torkila: ile lat musiało upłynąć, zanim stał się popularny, lubiany, rozpoznawany (patrząc z perspektywy teraźniejszości mówię o dalekiej przyszłości, w której wspominam przyszłość mniej odległą), i przyjąć, że taka sama ścieżka czeka moje nowe dziecko.
Gdy się teraz nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że być może pisarz musi w końcu odejść od jakiejś postaci, bo się wypala, zachodzi w nim proces podobny do opisanego w "Ubiku" Philipa Dicka: ma ochotę cały wykreowany świat zniszczyć, postarzyć, bohatera wyrzucić w otchłań. Potrzebuje odświeżenia, odmłodzenia. Ja jednak lubię i chyba umiem utożsamiać się z punktem widzenia czytelnika i wiem, jakie smutne jest rozstanie z ulubioną postacią. Dlatego już od drugiego tomu zacząłem stosować swoistą profilaktykę: zmianę otoczenia, zmianę rzeczywistości, rozwój, rozwój, rozwój.
Jak piszesz na skrzydełkach "Granicy Rzeczywistości", przez kilka lat pracowałeś w koncernie farmaceutycznym. Czy w takim razie koncerny przedstawione w Twoich książkach w jakiś sposób odpowiadają tym nam współczesnym? Naprawdę sądzisz, że w przyszłości będą one miały tak wielką władzę?
Tak, koncerny, które opisuję, w pewnym stopniu odpowiadają tym, które znamy współcześnie. Z tego co wiem, większość naszych firm nie ma jeszcze rozbudowanych komórek wywiadu, ale w przypadku niektórych molochów wcale bym się nie zdziwił, gdyby już funkcjonowały - oczywiście pod zmienionymi, niewinnymi nazwami. W trakcie mojej kariery w firmie farmaceutycznej widziałem, jak jeden dyrektor jest zatrudniany, pozyskuje tajną wiedzę na temat planów koncernu, po czym przenosi się do konkurencji. Fakt ten spotkał się z niesmakiem, co jednak ciekawe, dezaprobatę okazał (między innymi) przedstawiciel (teraz już dyrektor), który bez skrupułów starał się wydobyć zastrzeżone informacje od konkurencji wykorzystując do tego niemal każdą sytuację. Informacja jest potężną bronią, a biznesmeni nie są ani idiotami, ani naiwniakami i doskonale o tym wiedzą. Jeśli się wie, gdzie spojrzeć, to na rynku można spostrzec interesujące zdarzenia będące rezultatem pozyskania ważnych, ukrywanych przez konkurencję, treści.
W naszych czasach obserwujemy potężne ruchy wielkich firm - fuzje, które z gigantów czynią tytany. Łączą się firmy w obrębie grup kapitałowych, łączą się koncerny zupełnie sobie obce. Banki, firmy ubezpieczeniowe, farmaceutyczne, produkujące żywność (nie tylko dla ludzi), dysponują coraz większą siłą dającą się łatwo zmierzyć wielkością rocznego dochodu, który przewyższa wielokrotnie dochód narodowy naszego kraju. Tu dochodzimy do drugiej części pytania: czy sądzę, że w przyszłości będą miały tak wielką władzęś
Przyszłość już się stała. Jeśli polski prezes banku potrafi zarabiać miesięcznie milion złotych, to w porównaniu z apanażami prezydenta RP jest niczym słoń przy mrówce. Aparat państwowy, czyli sejm, senat, ministrowie i tak dalej, uchwalają ustawy, które dla firm mogą być korzystne bądź niekorzystne. Jaki więc jest problem, by nakłonić odpowiednie osoby zajmujące się polityką, by uchwaliły coś korzystnego? Z mojego punktu widzenia patrząc - żaden. Jest to kwestia ceny. Chyba, żeby się trafił na odpowiednim miejscu uczciwy człowiek. Wbrew pozorom przed całkowitą dominacją koncernów broni ludzkość wyłącznie uczciwość, wiara w ideały, nieprzekupność. A one z kolei noszone są nie dość, że przez ludzi nielicznych, to jeszcze niezwykle kruchych i śmiertelnych. De facto więc nie chroni nas nic.
Inną rzeczą jest pytanie, czy władza koncernów jest w czymś gorsza od pozornej władzy polityków. Faktem jest, że ideały często zamieniają się w fanatyzm i stają się czymś o wiele gorszym od rzeczywistości kreowanej przez pieniądz, czego znaki mamy okazję oglądać w naszym kraju. Niekoniecznie więc władza koncernów jest zła, o ile zaczną wytwarzać bądź będą dalej wytwarzać produkty nadające się do konsumpcji. W sumie co im szkodzi? Gorzej rzecz się ma z produktami, które konsumowane są w specyficzny sposób. Na przykład broń, którą konsumuje się na wojnie, czy lekarstwa i sprzęt medyczny, które konsumuje się jedynie wtedy, gdy ludzie chorują. O ile w drugim przypadku nie ma problemu, bo brak selekcji naturalnej i zanieczyszczenie sprzyjają coraz większej ilości zaburzeń działania ludzkiego organizmu, to w przypadku pierwszym nie ma naturalnych czynników organizujących działania wojenne. Owszem, łatwo jest w ludziach wzbudzić nienawiść, podkreślić różnice, dać im w ręce broń i poszczuć na siebie. Ale ktoś, z jakiejś przyczyny, bądź w jakimś celu musi to zrobić.
Całkiem niedawno mieliśmy okazję spotkać się na konferencji w Krakowie gdzie podałeś bardzo interesującą teorię na temat "Złego Brzegu" Piotra Patykiewicza i Władcy Pierścieni. Czy mógłbyś jeszcze raz przedstawić ją szerszemu gronu? Nie ukrywam, że koncepcja ta, chodź wydaje się zabawna, jest dla mnie nadzwyczaj ciekawa.
Na temat "Władcy pierścieni" napisałem analizę psychologiczną zawartą w zeszycie "Postacie mężczyzn (Homer, Tolkien)" (wyd. STAKROOS). Mówiłem tam o wielopoziomowym archetypie - drużynie pierścienia, oraz o symbolice tegoż. Interesująca była koncepcja wkładania krążka na palec, co czyniło powiernika widocznym dla oka Saurona. Dlaczego, zastanawiałem się, tak się dzieje? Odnosiłem symbolikę pierścienia do jaźni, do matki, do opieki, zaś samego władcę ciemności traktowałem jako zbiór wielu różnych, nie zawsze negatywnych sił obecnych w rozwoju młodego człowieka.
Czytając "Zły brzeg" znalazłem ustęp mówiący o tym, że Zły zacznie widzieć ściganą pannę (Gudrun bądź Rudawkę) po tym, jak dziewczyna straci dziewictwo. Niezorientowanym wyjaśniam, że w dawnych czasach dziewictwo określano mianem "wianka", co symbolizowało odpowiednie kwiecie we włosach dziewoi, zaś jego utrata nazywana była oczywiście "wianka utratą". Dlaczego dziewictwo symbolizował wianek? Bo błona dziewicza ma często kształt pierścienia, bywa też perforowana, z tego co wiem, nigdy nie zamyka pochwy całkowicie. Wianek - pierścień - błona dziewicza. Gdy to sobie skojarzyłem, aż wykrzyknąłem z podniecenia, bo oto pojawił się nowy czynnik w tolkienowej zagadce. Wkładanie palca w pierścień jest aż zanadto wyraźnym symbolicznym przedstawieniem immisji, czyli wprowadzania prącia w pochwę, a skoro czynność ta jest tak w przypadku powiernika pierścienia szczególna, to z pewnością chodzi o przedzieranie się przez jakąś barierę - fizjologicznie barierę dziewictwa - symbolicznie barierę między dwoma światami - być może światem dziecięcym (hobbici mogą symbolizować dorastającą młodzież), i światem dorosłych - w wizji twórcy "Władcy pierścieni" dosyć przerażającym. Oczywiście wszystkie te skojarzenia traktuję z przymrużeniem oka i dużym dystansem, ot, można tak sobie podywagować, mimo to chyba nikt nie zaprzeczy, że opowieść o pierścieniu jest przekazem o wojnie, dorastaniu i w końcu - o rozstaniu. A co innego robią młodzieniec czy dziewczyna, gdy najpierw dorastając przeklinają swoich rodziców, potem dorastają i w końcu opuściwszy opiekunów płyną w kierunku nowego lądu - swojego domu, który choć niedookreślony, niewyraźny, to ciągnie i zmusza do przerwania więzi?
Jak spędzasz swój wolny czas? Na konwentach, w domu, wyjazdach, a może jeszcze inaczej? Z tego co zdążyłem się zorientować jesteś wielkim fanem kinematografii. Jakie są twoje ulubione dzieła?
W kwestii formalnej: pobyt na konwentach traktuję jako pracę.
Wolny czas to rzecz bardzo trudna do zdefiniowania. W wolnym czasie piszę książkę, czasem włączam się w dyskusję na jakimś forum. Bywa, że zmuszam się do tego, by robić nic, czyli położyć się i zdrzemnąć. Bardzo dzielnie wspiera mnie w tym żona, która widzi często wyraźniej ode mnie, że jestem przemęczony i niczego sensownego nie zrobię słaniając się przed komputerem. Kiedy córka wraca z przedszkola, staram się z nią bawić.
W te wakacje planuję wyjazd gdzieś nad morze, może do Grecji, gdzie mam zamiar totalnie zresetować swoją umęczoną głowę. To niedobrze, kiedy człowiek zapomina jak to jest nie czuć się zmęczonym.
Bardzo rzadko zdarza się, że zarządzam przerwę i robię sobie odpoczynek zorganizowany. Wtedy, zawsze jest to przed południem kiedy żona jest w pracy, a córka w przedszkolu, włączam jakiś film, który od dawna chciałem obejrzeć.
Ulubione dzieła dzielą się na takie, które chętnie oglądam wielokrotnie i na takie, które są zbyt ciężkie, by robić to często. Nie będę jednak dokonywał tu podziałów, myślę, że czytelnik sam się domyśli, które tytuły należą do której kategorii. Zaczniemy od sześciu części Gwiezdnych Wojen, Matriksowej trylogii, i trylogii Jacksona wg. Tolkiena. Bardzo lubię twórczość Ridley'a Scotta, więc takie obrazy jak Blade Runner (także w wersji reżyserskiej), Gladiator czy Helikopter w ogniu są oczywiście na piedestale. Nikogo zapewne nie zdziwi Czas apokalipsy Francisa Forda Coppoli (odsłona reżyserska, nie producencka), Starship troopers Paula Verhovena, czy Diuna Davida Lyncha, ale takie obrazy jak Blueberry Jana Kounena - mariaż westernu i filmu surrealistyczno-wizyjnego, czy Męska gra --- znakomity film Olivera Sone'a o futballu amerykańskim - już być może tak. Idąc dalej, bardzo lubię "udziwnione" przeróbki Shakespeare'a: Romea i Julię Baza Luhrmanna, Tytusa Andronicusa czy Rana Akira Kurosawy. Podobają mi się adaptacje niektórych komiksów - na przykład Immortal Enki Bilala czy Dare Devil. Z filmów mniej znanych, które wywarły na mnie wielkie wrażenie, warto wymienić niemiecką produkcję Rycerz i księżniczka, Idola, oraz Całkowite zaćmienie Agnieszki Holland. Osobne miejsce należy się produkcjom animowanym, gdzie na pierwszym miejscu stawiam dzieła Hayao Miyazkiego: Spirited away i Howl's moving castle. Odpoczywam przy produkcjach wytwórni Pixar, kreskówkach Disney'a i Dream Works. Za najlepszy zachodni film animowany uważam produkcję pt. Mustang. Chętnie wracam do Planety skarbów, Sindbada, Eldorado, Atlantydy, Robotów i Madagaskaru - do tego filmu głównie ze względu na polską głosową kreację króla Juliana. Te tytuły jako pierwsze przyszły mi do głowy, choć jest zapewne wiele innych, których nie wymieniłem, ale bardzo cenię.
Zauważyłem, że na całej liście nie figuruje ani jedna rodzima produkcja. Dlaczego?
Cóż, nie mogę walczyć w faktami, a faktem jest, że w mojej bibliotece nie mam ani jednego polskiego obrazu. Chociaż nie jest tak, że nie cenię polskich twórców, zwłaszcza tych "starszej daty". Obie części Vabanku mogę oglądać non stop, cenię Seksmisję, także serię Sami swoi ze szczególnym wskazaniem na ostatnią część Kochaj albo rzuć!, która jest filmem w wielu miejscach, że tak powiem, egzystencjalnym i doskonale zagranym, bardzo lubię Pograbka Jana Jakuba Kolskiego, serial Kariera Nikodema Dyzmy, nawet Czterech Pancernych.
Na współczesne produkcje nie bardzo chce mi się patrzeć. W filmach obyczajowych w oczy wciska się tak nachalny product placement (reklama polegająca na tym, że bohater / bohaterka jeździ samochodem tej, a nie innej marki, ogląda taką, a nie inną telewizję, używa kosmetyków tej, a nie innej firmy), że nie mogę tego przełknąć, a w filmach historycznych (Ogniem i mieczem), czy, pożal się boże, fantasy (Wiedźmin) razi partactwo scenograficzne, niedopracowanie koncepcyjne, a nawet nieprzygotowanie aktorów. O efektach specjalnych nie wspomnę. Obie produkcje ratował (oprócz Andrzeja Seweryna i Aleksandra Domogarowa w pierwszym przypadku), Michał Żebrowski, który jest bardzo zdolnym aktorem i któremu życzę wielkich sukcesów.
Z polskich produkcji, niejako między słowami, w sposób subtelny, niewidoczny, wychodzi to, w jaki sposób są produkowane. Jako nastolatek miałem okazję grać trzecioplanowe role w dwóch polskich filmach i napatrzyłem się na bałagan i niefrasobliwość, na tę armię ludzi średnio przygotowanych, niedouczonych, nie mających zbyt wielu ciekawych rzeczy do powiedzenia, ale mających bardzo wysoką samoocenę, którzy jak szarańcza obsiadają film i robią z niego to, co robią. Marzy mi się polska produkcja zatrudniająca tylko zdolnych i wartościowych ludzi - techników, speców, charakteryzatorów, aktorów i reżyserów.
Ze środka jest to trudno dostrzegalne, ale gdy posiedzi się trochę za granicą, człowiek zaczyna widzieć wyraźnie, że w kraju nad Wisłą nagminne jest to, że wynosi się miernoty, a ludzi naprawdę utalentowanych odsuwa, usuwa, nie zauważa. Może młode pokolenie wytworzy model odwrotny. Mam taką nadzieję, chociaż widzę w zachowaniach ludzi, którzy wypłacą mi emeryturę, wzór naśladujący ojców.
Na koniec chciałbym poprosić jeszcze o obiektywną ocenę naszego serwisu. Co uważasz za dobre, a co wypadałoby zmienić?
Może dwie uwagi. Pierwsza. Skoro macie plebiscyt na najlepszego pisarza fantasy, warto by dla zrównoważenia zrobić także plebiscyt na najlepszego pisarza s-f? Druga. Nie bardzo podoba mi się odmienianie nazwy portalu: Elkandera, Elkanderowi itp. Wolałbym brzmienie Elkandra, Elkandrowi. Jest bardziej intuicyjne i w moim przekonaniu ładniejsze. Poza tym wszystko wydaje się być na swoim miejscu - podkreślam jednak, że nie jestem w kwestii portalów ekspertem. Podoba mi się nagłówek oraz brak reklamy nad nim. Jeśli tworzycie Elkandra z sercem, na pewno osiągniecie sukces.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję również za bardzo inspirujące pytania. Życzę powodzenia Tobie i Elkandrowi.
To ja dziękuję. Cała przyjemność po mojej stronie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś nadarzy się okazja do kolejnej rozmowy.
Wykorzystano grafiki Tomasza Piorunowskiego, Marcina Trojanowskiego i Tomasza Marońskiego.
Webmasterzy: Lafcadio, wiesniak










