Archiwum z Listopad 2011

Poszukiwanie sensu

poniedziałek, 28 Listopad 2011

Jeśli odrzucić scenariusz, że w ciągu najbliższych 50 lat zostanie wynaleziony i udostępniony lek na nieśmiertelność, wszyscy umrzemy. Niestety, zanim to uczynimy, nie możemy być we wszystkich możliwych miejscach na Ziemi. Nie wszyscy nauczymy się tańczyć i pięknie poruszać, jak tancerki w telewizji. Nie wszyscy nauczymy się pięknie mówić, jak Martin Eden w książce Jacka Londona. Nie będziemy na najcudniejszych balach, nie złapiemy największych ryb, nie zobaczymy najwspanialszych zachodów słońca, nie uraczą naszych oczu najurokliwsze polarne zorze. Nie zobaczymy wielu lodowców ani wodospadów, nie przejdziemy się licznymi promenadami i nie poznamy wielu smaków, ominie nas milion uśmiechów pięknych dziewczyn i chłopców, nie poznamy miliardów ludzi, którzy być może mają niezwykłe dusze, umysły, ciała. Nie usłyszymy tysiąca pieśni, nie zrozumiemy tak wielu wierszy, opowieści. Przejdą obok zapachy sawanny, trzask palących się gałęzi gdzieś w buszu, nie powąchamy tropikalnych roślin. Życie wielu z nas ograniczy się do skończonej liczby wyjazdów, skończonej liczby szaleństw prędzej zdarzających się podczas spotkań przy piwie w niezbyt estetycznych knajpach niż podczas eskapad na linach, pod gołym niebem, nad przepaściami. Nie poznamy przygód rodem z hollywoodzkich filmów, bo te filmy są fikcją, a przygód nie ma. Gdy ktoś widzi wylot lufy pistoletu, z reguły kończy się to nie fantastyczną historią, ale tragicznym finałem i nikomu nie chce się o tym opowiadać.

Mam wrażenie, że mimo tej ograniczoności człowiek wciąż i uparcie szuka sensu. Sensu swojego życia, jego estetyki, piękna. Stara się ogarnąć całość, mimo, że nie jest mu dana. Ostatnio wysiadły nam absolutnie wszystkie żarówki w kuchni. Przepalały się jedna po drugiej, a my, przyzwyczajając się do kolejnego braku, traktowaliśmy to jak ciekawy eksperyment. Kiedy zgasło ostatnie źródło światła, stwierdziliśmy, że eksperyment dobiegł końca, a pracować się w kuchni nie da. Wymieniliśmy więc we wszystkich punktach żarówki i światłość rozbłysła na nowo. Gdy moja żona zbliżała się do przełącznika, by włączyć centralną sufitową lampę, wykonała taneczne pas i śmiejąc się z siebie pstryknęła w plastik. Patrząc na nią zrozumiałem, że nawet w tak krótkiej chwili tak w sumie nieistotnego momentu, człowiek stara się nadać znaczenie, sens temu, co się właśnie wydarza. Tym razem Ania dodała do sceny estetyczny akcent w postaci tanecznego ruchu swojego ciała, a okrasiła go autoironicznym śmiechem. I moment stał się w jakiś sposób ciężki od znaczenia, ważki, czyli na egzystencjalnej wadze, na której kładziemy poszczególne okruchy swojego życia, nomen omen zaważył.

Sens to często maleńka emocjonalna komponenta naszych spostrzeżeń. Widzę wypolerowane płytki podłogowe poczekalni stacji samochodowej, w której panowie zmieniają opony mojego samochodu z letnich na zimowe. Płytki są beżowe, nakrapiane, odbijają okienne verticale i bure niebo za nimi. Chłód zdaje się promieniować z nich i przeszywać stopy, uderzać prosto w kolana, które powoli zamieniają się w otoczaki, które leżą na grani jakiejś góry przez długie zimowe miesiące. Taki sens mają dla mnie podłogowe płytki w legionowskim motoryzacyjnym przybytku.

A jaki sens ma dla mnie moje życie? Jaki sens ma dla Ciebie Twoje? Tu na szczęście sprawa jest niesłychanie plastyczna, a znaczenie zmienne, bo nasza egzystencja i tożsamość nieustannie się przeobrażają. Nadajemy sens temu, co jest, w oparciu o to, co aktualnie pamiętamy i przeżywamy oraz mając na uwadze do czego dążymy – niezależnie od tego, czy w danym momencie myślimy o celu odległym, czy bliskim.

Ale i tak nie obejrzymy miliona uśmiechów, tysięcy wschodów słońca i miliarda drzew. Jak więc nadać naszemu życiu walor uniwersalny, skoro jesteśmy tak ograniczeni? Czy człowiek jest stworzony do życia ograniczonego, czy wszechogarniającego? Mam wrażenie, że istnieje w nas (we mnie) jakieś rozdarcie pogłębiane przez dwie natury: boską i ludzką. Bóg we mnie (ja – bóg) chce wszechogarniać, być wszędzie, wiedzieć wszystko, poznać wszystko, pragnie tego, o czym Freddie Mercury być może śpiewał w piosence „I want it all”. Druga natura, ludzka, jakoś (z trudem) akceptuje tu i teraz. To, że jestem w Legionowie, a nie na Hawajach, to, że niebo jest ponure i szare, a nie błękitne i wesołe, to, że przede mną tyle pracy, żeby utrzymać rodzinę, a nie beztroskie życie milionera.

Być może sensem egzystencji człowieka jest pogodzenie tych dwóch natur. Być może zadaniem na tym łez padole każdego z nas jest przepracowanie konfliktu między marzeniem a realnością.  Niby proste. A jednak nie do końca.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Czar ostatnich scen

piątek, 25 Listopad 2011

Mówi się, że “finis coronat opus”, czyli koniec wieńczy dzieło. Że pointa potrafi podnieść na wyższy poziom nawet niezbyt zgrabną opowieść. Zgadzam się z tymi stwierdzeniami, zresztą kim jestem, by podważać stare, w dodatku łacińskie przysłowie? Akurat tak się składa, że wciąż siedzą mi w pamięci ostatnie sceny trzech filmów, które to obrazy dzięki nim stały się czymś więcej.

Swego czasu oglądałem serial Californication. Najpierw sezon drugi – tak się złożyło – który bardzo spodobał się mnie i mojej żonie, potem sezon pierwszy, wreszcie trójkę i czwórkę, która nam obojgu najmniej przypadła do gustu: Hank Moody zachowywał się już tak arogancko i niespójnie, że prysła gdzieś sympatia do niego. Nie rozumiałem, dlaczego wciąż zalicza nowe kobiety, dlaczego nie przejmuje się procesem, dlaczego brnie coraz dalej w tak czarną dziurę, że pewnie już dawno zapomniał, gdzie jest wyjście. Czułem głównie poirytowanie i w zasadzie czekałem na koniec.

Koniec zaś pozytywnie mnie zaskoczył. Hank podrywa / jest poderwany przez kobietę, która ma grać jego ukochaną w serialu tworzonym na podstawie jego wspomnień, podczas aktu widzi nie jej prawdziwą twarz, ale oblicze swojej kobiety, potem wsiada do porshe’a, na którego tylnym siedzeniu leży maszyna do pisania, rusza, wtedy przed maskę wyjeżdża wielka dekoracja, płótno przedstawiające drogę ciągnącą się po horyzont i zachodzące słońce. Za chwilę widzimy Hanka pędzącego tą tęczową drogą, prowadzącego wehikuł ku nieco kiczowatemu zachodowi. Ta scena bardzo mnie poruszyła, bo w spójny sposób spointowała całość przygód niepoprawnego pisarza, pijaka i dziwkarza. Hank Moody żył w świecie tylko częściowo zakorzenionym w realnej rzeczywistości. Duża część jego realności była wytworem wyobraźni, kreacją tęsknoty za niemożliwym pięknem, tym bardziej niemożliwym, że sprzecznym z jego wewnętrznie skonfliktowaną osobowością. Obraz samochodu jadącego ku zachodzącemu słońcu, z maszyną do pisania na tylnym siedzeniu, chociaż niby prosty i w swojej treści bynajmniej nieoryginalny, pozostanie w mojej głowie prawdopodobnie do końca życia. Było w nim coś wyjątkowego.

Drugim filmem jest Gran Torino Clinta Eastwooda. To dzieło prawie wcale mi się nie podobało. Clint jako reżyser i autor scenariusza jawi się prostacko. Obraz wydaje się grubo ciosany, jest wrażenie, jakby zrobił go człowiek niedorozwinięty, czujący nieodpartą chęć, by co chwila komentować:  teraz jest scena, w której chodzi o…, teraz z kolei musicie, musicie zauważyć, że… itd. Kadry jak klocki stawiane z wielkim „bum!” jeden za drugim, jeden za drugim, tworzą historię, w której tylko prawie końcówka i zupełna końcówka dają do myślenia, a jak powiedziałem na samym początku, właśnie ostatnia scena filmu zrobiła na mnie wrażenie. Znowu mamy drogę, znowu samochód, tym razem nie porshe’a tylko tytułowego Gran Torino, a w nim jednego z głównych bohaterów, którego życie właśnie się zaczyna. Piękna pogoda, brzeg morza, palmy, spokój. Czuć powiew przygody, którą jest zwykłe życie, zwłaszcza na jego początku, gdy przed człowiekiem tysiąc możliwości, zdrowie dopisuje, sił także nie brakuje. Eastwoodowi udała się jedna fenomenalna rzecz: opowiedział historię, której koniec jest właściwie dopiero początkiem, początkiem czegoś bardzo ciekawego, czego przedsmak daje widok morza, drogi, a ton dyktuje ciepła piosenka. Patrzyłem na tę scenę jak zauroczony. Napisy przesuwały się w dół, samochody jechały (Torino już gdzieś zniknął), a ja słuchałem i patrzyłem. I zapamiętam.

Trzeci film to „L’homme de chevet” znany u nas jako „Przyjaciel u boku” z Christopherem Lambertem i Sophie Marceau. Taka sobie miła historia o byłym bokserze i sparaliżowanej piękności. Romans. Nie byłby jednak tym, czym się stał, gdyby nie ostatnie sceny. Widzimy w nich mężczyznę niosącego ukochaną brzegiem morza, a nad nimi niebo całe w poduchach złotych chmur, zupełnie jak z najlepszych sakralnych obrazów. Przestrzeń, światło, zupełnie jakby przed kochankami niebiosa otwierały podwoje. Ich miłość zdaje się przez tę scenerię tak piękna, że wręcz idealna. Czyż może być cudowniejszy związek?, pytałem siebie, a przecież racjonalna odpowiedź jest inna – para, w której jedna połowa jest sparaliżowana, ma przed sobą raczej trudne życie. Tymczasem kadry wieńczące film „Przyjaciel u boku” spowodowały, że opowiedziany związek wyglądał na anielski, najlepszy z możliwych. Szczęśliwy.

I tę scenę także zapamiętam raczej do końca życia.

Na tym właśnie polega czar dobrych ostatnich scen. Zapadają w pamięć. A skoro tak, zawierają coś ponadczasowego i ważnego dla odbiorcy osobiście. Osobiście. Czy nie ciekawe jest, że idee w nich zawarte, raczej abstrakcyjne i właśnie idealistyczne, są dla nas tak ważne? I kto powiedział, że dla człowieka najważniejsze jest “tu i teraz”? A gdzież tam.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)