Archiwum z Styczeń 2011

Kłopoty z wybitnością

niedziela, 30 Styczeń 2011

Naprawdę nie wiem, kiedy ten tekst ukazał się w Nowej Fantastyce. Też było wokół niego sporo dyskusji. Miłej lektury.

Patrzę na dwa kolory: Red Gore i Blood Red (bordowy i szkarłatny). Zastanawiam się, jak pomalować space marine’a. W końcu stwierdzam, że bardziej pasuje pierwsza barwa, moczę pędzel w połyskliwej cieczy i kładę cienką warstwę na czarny podkład.

Widzę dwa obrazy: jeden przedstawia Imperatora stającego do walki z Horusem, drugi Marneusa Calgara na tronie. Który wybrać na tapetę? Ten pierwszy jest ładniejszy, stwierdzam, i klikam odpowiednią opcję. Czytam książki: Wieczną wojnę i Babel 17. Po skończeniu obu zastanawiam, się, która podobała mi się bardziej. W jednej cenię refleksje głównego bohatera, w drugiej nacisk na komunikacyjne niuanse. Która jest lepsza? Chyba mimo wszystko Wieczna wojna. Jest do kogo się przywiązać.

Słucham muzyki. Najpierw Fields of gold Stinga, potem L’Hotel zespołu Yellow. Oba utwory wzbudzają silne uczucia i są oparte na powtarzalnych motywach. Który bym wybrał? Raczej Stinga. W jego piosence jest historia, odczucie przemijania i ulotny zapach miłości. W kawałku Yello także jest opowieść, ale jakby urwana w środku. Uczucia pozostają przy brytyjskim twórcy.

Wydaje się, że ocena, co lepsze, co gorsze, mimo, że często oparta na wielu obszarach, nie jest bardzo trudna. Co mam na myśli pisząc o „wielu obszarach”? Gdyby porównać moje odczucia podczas słuchania wyżej wspomnianych utworów muzycznych do dwóch zamków z klocków o wielu wieżach, a każda symbolizowałaby inny rodzaj doznań: uczucia związane z polifonią, wrażenia wypływające z melodii, wewnętrzne drżenia powiązane z brzmieniem instrumentów, przeżycia wynikające z następujących po sobie rozwiązań muzycznych, wyobrażenia, jakie nasuwają się podczas słuchania, widzielibyśmy dwie budowle różniące się wysokością i masywnością poszczególnych komponentów. Jednak któraś z nich byłaby większa, proporcjonalniejsza, doskonalsza w formie. I ona symbolizowałby mój wybór, oparty, jako się rzekło, głównie na wrażeniach, bo przecież nie na logicznych wywodach.

Podobnie rzecz się ma z odbiorem dzieł plastycznych, filmowych, teatralnych, baletowych, operowych, literackich w tym lirycznych i epickich, nawet gierczanych. Ocena sprowadza się do wrażeń. Nawet gdy, dajmy na to, lekturze towarzyszą przemyślenia, refleksje, obserwacje, które możnaby uznać za rozumowe, to ostateczna ewaluacja ich wartości leży w sferze emocjonalnej, gdyż uczucia nadają sens, znaczenie przemyśleniom: jedne wydają nam się mdłe, a inne aż iskrzą mocą. “Mdłość” i “iskrzenie” są określeniami emocjonalnymi, nie logicznymi.

Mimo, że w odosobnieniu względnie łatwo jest tworzyć ranking dzieł, sytuacja się komplikuje, gdy wkraczamy w grupę. Co się dzieje, gdy wchodzimy w środowisko i dochodzi do wymiany opinii na temat danego dzieła czy jakiegoś autora?

W 1935 roku Muzafer Sherif przeprowadził ciekawy eksperyment. Każdy badany był wprowadzany do całkowicie ciemnego pomieszczenia, w którym widział jedynie świetlny punkt, który obiektywnie był nieruchomy. Brak punktów odniesienia powodował, że mogło się wydawać, że światełko się porusza (jest to złudzenie percepcyjne zwane jako efekt autokinetyczny). Badany miał określić drogę, jaką przebywał obserwowany obiekt. Oceny indywidualne znacznie się różniły między sobą. Kiedy jednak badane osoby spotkały się w grupie i zaczęły dzielić się obserwacjami, ich spostrzeżenia zaczęły wykazywać coraz większą zbieżność. W końcu ustalono, że punkt poruszał się w jednym kierunku i na określoną odległość. Następnie znowu indywidualnie badano uczestników eksperymentu w ciemnym pomieszczeniu. Okazało się, że stosują się do normy wypracowanej w grupie – czyli twierdzą, często sprzecznie ze swoimi uprzednimi obserwacjami, że punkt porusza się tak, jak uzgodniono. Normy tej trzymali się nawet po roku od początku eksperymentu, pod nieobecność innych badanych. Dalsze doświadczenia wykazały, że członkowie grupy wywierają nacisk na nowoprzybyłych, aby przestrzegali norm, a ci znowu poddają presji pośredniej bądź bezpośredniej następnych wstępujących do grupy. Normy mogą być przekazywane z jednej generacji badanych na następną i mogą mieć wpływ na członków grupy nawet wtedy, gdy pierwotny zespół, który wytworzył daną normę, już nie istnieje. Badania Jacobsa i Campbella z 1961 roku wykazały, że normy były przekazywane przez kilka kolejnych generacji.

Czy problem punktu poruszającego się w ciemności jest istotny? Dla zdrowia, życia, poglądów politycznych badanego? Raczej nie. Czy problem, która książka jest lepsza, która gorsza, jest istotny dla czyjegoś zdrowia? Życia? Także raczej nie. Czy ogląd dzieła literackiego jest czymś łatwym, bezpośrednim, czy można powieść obejrzeć jednorazowo jak świetlny punkt? Niestety, nie. A że ocena opiera się na wrażeniach, nader łatwo może zostać zmodyfikowana przez nacisk grupy, która twierdzi: dzieło „X” jest wybitne, zaś dzieło „Y” – nie. W dziedzinie wybitności jest jeszcze jeden problem. Bo o ile książkę „niezłą” od „marnej” odróżni prawie każdy w miarę wyrobiony czytelnik, to w sferze znakomitości jest kłopot. Teoretycznie bowiem wyjątkowe dzieło może docenić tylko wyjątkowa osoba. Dlaczego? Chodzi o umiejętność różnicowania. Statystyczny człowiek umie odróżnić to, co brzydkie od tego, co ładne (no, może nie taki statystyczny). Niektórzy odróżniają to, co ładne, od tego, co bardzo ładne. Nieliczni widzą różnicę między tym, co bardzo ładne a tym, co piękne. A już do rzadkości zaliczyć można tych, którzy dostrzegą różnicę między rzeczą piękną i cudowną. Dlatego właśnie uważam, że tylko osoby o szczególnej wrażliwości są w stanie dostrzec geniusz autora w dziele „X”. Co to są za osoby? Czy stają się krytykami? Ludźmi opiniotwórczymi? Być może czasami tak, śmiem jednak twierdzić, że częściej nie. Bo wrażliwość na piękno idzie nader często w parze z wrażliwością per se, a ona nie ułatwia drogi na szczyty uznania, zaś tylko na wysokościach zasiadają wspomniani opinion-leaderzy (jak się mawia w świecie biznesu). Poza tym, jako się rzekło, są to naprawdę ludzie nieliczni. Więc i głos ich jest raczej słaby.

No to jak zwykła, nie bajecznie wrażliwa osoba, ma wiedzieć, co jest wielkie, a co nie? Jak wytwarzają się normy społeczne dotyczące wybitności? Są trzy drogi, będące jednocześnie – z pewnego punktu widzenia – pułapkami. Pierwszą są opinie autorytetów. Czy osoba opiniotwórcza stwarza osądy innych ludzi? Oczywiście tak, gdyby było inaczej, nie powstałby ten termin, a wydawcy nie zamieszczaliby wypowiedzi osób uznanych tu i ówdzie za wyrocznie na okładkach swoich książek. Patrzymy na tomik i widzimy, że autorytet Iksiński rzecz chwali. „Wspaniała”, pisze. A, jak on tak twierdzi, to znaczy, że prawda. Proste, aż prostackie, czyż nie? Aż się nie chce wierzyć, że to tak łatwo się dzieje. Eksperymenty Milgrama ponad wszelką wątpliwość pokazały, jak wielki jest wpływ autorytetu. Przypomnijmy, że chodziło w nich o to, by osoby wzięte z ulicy, z ogłoszeń, za namową eksperymentatora (autorytetu) raziły prądem inne osoby (byli to podstawieni aktorzy) w doświadczeniu rzekomo badającym wpływ szoków elektrycznych na procesy uczenia się. Mimo, że grający „uczniów” ludzie zaczynali krzyczeć przy napięciach 100 – 150 wolt, a udawali, że tracą przytomność przy 300 woltach (badani nie widzieli ich, tylko słyszeli), 2/3 uczestników eksperymentu raziło ich prądem aż do końca skali (450 V). Bo tak im kazał autorytet. Okazał się przemożną siłą w tak drastycznej sytuacji. Jaka więc może być jego siła, gdy chodzi o taką drobnostkę, jak zgodzenie się, co do wielkości jakiegoś dzieła?

Gdy braknie osoby opiniotwórczej, pozostaje grupa. Jak myślisz, czy zmieniłbyś / zmieniłabyś zdanie pod jej wpływem? Eksperyment Sherifa raczej to potwierdza, prawda? Ale tam chodziło o trudno uchwytny punkt. Co byś zrobił / zrobiła, gdyby obserwowany obiekt był wyraźny, oczywisty? Nie, chciałoby się powiedzieć, grupa nie złamałaby mnie. Eksperyment Solomona Asha (1940 – 1956) pokazał coś przeciwnego. W grupach 7 – 9 osobowych wszyscy, za wyjątkiem jednej osoby, byli podstawieni. Eksperymentator tłumaczył, że w doświadczeniu chodzi o percepcję wzrokową i że badani nie mogą się ze sobą porozumiewać. Usadzał wszystkich tak, by badana osoba znajdowała się na końcu. Następnie pokazywał dwie kartki. Na jednej z nich widniał pionowy odcinek. Na drugiej trzy kreski: dwie wyraźnie krótsze od tamtego, i jedna dokładnie tej samej długości. Eksperymentator zwracał się do pierwszego (podstawionego) uczestnika i pytał, który z trzech odcinków jest tej samej długości, co odcinek na sąsiedniej kartce. Zapytany wskazywał linię wyraźnie krótszą. Osoba badana była zdziwiona widząc taką reakcję: okularów zapomniał / zapomniała, czy co? Zdziwienie pogłębiało się wraz z narastającą liczbą identycznych, kłamliwych odpowiedzi, aż przeradzało się w lekką panikę: co się dzieje? Czy to ja zwariowałem / łam, czy oni są na haju? Gdy eksperymentator podchodził do nieszczęsnego badanego i pokazywał kartki, jak myślisz, jaki procent mówił co widzi, a jaki przyłączał się do opinii grupy? Odpowiedź jest miażdżąca: od 50% do 80% (eksperymentów przeprowadzono wiele) badanych zgadzało się z grupą. Większość z nich dodawało potem, że nie wierzy w nacisk grupowy, a niektórzy twierdzili wręcz, że naprawdę widzieli, że wskazywane przez wszystkich kreski są równe.

Owszem, eksperyment Asha pokazał, że jest część osób, które nie poddają się naciskowi. Trzeba jednak dodać, że sprawa dotyczyła naprawdę oczywistych rzeczy, pokazanych czarno na białym. Co się jednak dzieje, gdy mamy do czynienia z rzeczą tak nieuchwytną jak wrażenia po lekturze? Czy możemy mieć do nich zaufanie? A może jesteśmy głupi i ciemni jak tabaka w rogu i rację ma autorytet + grupa i powinniśmy wreszcie się nauczyć, co jest wartościowe, a co nie? Pozycja nieszczęśnika niezgadzającego się z takim naciskiem jest, niestety, słabiutka.

Dwie powyższe drogi / pułapki ukazują fenomen nazwany w psychologii społecznej konformizmem grupowym.
Trzecią opisałem felietonie „Czcij psychopatę”. Jest nią zasada trudnej inicjacji. Dotyczy samej trudności dzieła: im to, co czytamy jest dłuższe / cięższe / nudniejsze / bardziej nieprecyzyjne w przekazie, i uda nam się przez całość przebrnąć, tym chętniej uznajemy rzecz za wybitną. Działa tu dysonans poznawczy: niemożliwe, żebym stracił ten czas. Dzieło po prostu jest kolosalne i dlatego tak trudno się je czytało. Sprawa jest ciekawa i smutna jednocześnie. Większość ludzi pociąga wielkość, ważność, wybitność, chcą pławić się w chwale. Niestety, czasy homo sapiens od zarania dziejów są historią ludzi, którzy nie mają kwalifikacji, by oceniać rzeczy wysokie, a potwierdza to sama krzywa Gaussa. Robią to więc “na czuja”: rzecz, która wydaje się intelektualnie wyszukana, która straszy swoją złożonością,  jest bełkotliwa, niezrozumiała, przez sam fakt swojej niezrozumiałości, windowana jest na szczyty. A prosty i genialny w swojej wielopoziomowości Platon przewraca się… nie, nie w grobie, tylko w swoim świecie idei.

W całym tym pisaniu zmierzam do tego, że statystyczny czytelnik niezwykle rzadko ma de facto swoje zdanie na temat wybitności jakiegoś utworu, zwłaszcza w sytuacji, gdy poddany jest wpływom grupy / autorytetów czy mechanizmowi trudnej inicjacji. Dodatkowo działa tu niezwykle silny syndrom szukania potwierdzenia własnej opinii: gdy przeczytamy jakąś książkę i czujemy, że bardzo nam się podobała, często nie dowierzamy własnemu odczuciu, szukamy recenzji, które wzmocnią naszą opinię, sondujemy punkty widzenia innych ludzi, często nie przyznając się do własnych preferencji, bo możemy się ośmieszyć. Gdy znajdziemy osąd przytakujący naszym odczuciom – cieszymy się. Gdy zaś odkryjemy sprzeczny… czujemy się źle i… nierzadko zmieniamy zdanie. Z lęku przed śmiesznością. Czym zaś jest śmieszność? Jest związana z jedną z trzech reakcji środowiska na osobę, która nie trzyma się norm: pierwszą jest reedukacja, którą opisują eksperymenty Sherifa i Asha, drugą jest właśnie wyśmianie, trzecią zaś – wykluczenie. Ciężka sprawa, prawda?

Jak zatem sobie pomóc, jak dążyć do autonomii, jak wyzbyć się wpływu grupy, autorytetu (który nie musi wygłaszać prawd objawionych, zwłaszcza, gdy jest źle wybrany, a jak to może się zdarzyć, piszę w tekście „Czcij psychopatę”), jak nie wpaść w pułapkę trudnej inicjacji, jak nie bać się śmieszności czy wykluczenia? Trzeba być bohaterem, czyż nie? Tak nazywa te osoby Philip G. Zimbardo w książce „Psychologia i życie”. Czy jednak nie bohaterstwa uczą nas liczne opowieści fantastyczne? Mamy modelowych bohaterów i bohaterki. Bierzmy z nich przykład. I pamiętajmy receptę Roberta De Niro z filmu „Ronin”: Jeśli są jakiekolwiek wątpliwości, to nie ma żadnych wątpliwości. Jeśli książka Cię porywa, jeśli widzisz / czujesz w niej piękno, jeśli daje Ci radość, wglądy, jeśli jest w niej to, co cenisz, nawet, gdy trudno Ci to nazwać, jeśli dzięki niej rośniesz – to jest wyjątkowa. Nie przyjmuj wtedy opinii innych ludzi. Masz własny rozum i uczucia, a zatem posiadasz prawo do swojego zdania, nawet gdy nie ma ono logicznej podstawy, tylko intuicyjną (2 i 3 prawo asertywności). I całe szczęście.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

O twórczości jako takiej słów kilka

sobota, 29 Styczeń 2011

Pierwotnie tekst zamieszczony kiedyś w NF. Chyba nie do końca dobrze zrozumiany. Więc dla wyjaśnienia: chodziło mi o to, by osoby twórcze przestały się bać paraliżującej krytyki. Lęk przed krytyką mrozi, usztywnia, skrzywia. Nie o to chodzi w tworzeniu, żeby się bać, co inni (tzw. – tfu! – opiniotwórcy) powiedzą.

Ad rem.

Grzebiąc w starych książkach odnalazłem wydaną przez Iskry w 1987 roku książeczkę, w zasadzie zeszyt, autorstwa Andrzeja Niewiadomskiego, pt. „Polska fantastyka naukowa 1945 – 1985”. Pożółkłe kartki, Maciek Parowski, Marek Oramus określeni jako „krytycy młodszego pokolenia”. Śmieszne, prawda?

W pierwszym rozdziale „Od romansu naukowego do literatury fantastyczno-naukowej” zastanowiło mnie zdanie: „Wypowiedzi Stanisława Lema, jego surowe werdykty krytyczne wydają się paraliżować innych prozaików, prowadząc do mało znaczących naśladownictw.” Jakoś mi się nieswojo zrobiło. Lem, na którym się wychowałem, paraliżował innych twórców? Czyżby nie wiedział, czym de facto jest twórczość? Hm, w sumie mógł nie wiedzieć. Był pisarzem, filozofem, nie zaś psychologiem.

Jako że zdarza mi się zlecać zdolnym plastykom wykonanie różnych prac, zaglądam na branżowe fora, zarówno polskie, jak i zachodnie, żeby zobaczyć, z jakim przyjęciem spotykają się ich dzieła. Pewien obraz autora, którego nazwisko zachowam dla siebie, spotkał się z aplauzem, zarówno w Polsce jak i za granicą. Zastanowiły mnie jednak dwa głosy z naszego podwórka, które określiły go jako „kicz”. Wypowiedzi te w nieznaczny sposób schłodziły entuzjazm innych oglądaczy, bo gdy to słowo padnie, wszyscy bledną ze strachu: mam chwalić kicz? W takiej sytuacji wypada powiedzieć: tak, to jest kicz, ale mimo wszystko, w swej „komercyjnej” formie mi się podoba. I już jesteśmy w potrzasku.

Podobny lęk obserwuję wśród krytyków literackich. Jeśli tekst zawiera duży ładunek przeżyć, jeśli traktuje o emocjach, i mało tam „konkretów”, zarówno oni jak i redaktorzy zaczynają drżeć, czy to przypadkiem nie jest „grafomania”. Podobnie jak plastycy „kiczu”, unikają grafomanii jak ognia. Wszystko, byle nie ona.
W TVP Kultura obejrzałem znakomity program dokumentalny „Opowieść o kolorach”. Trzech polskich malarzy mówiło o swoich przeżyciach, doznaniach, przemyśleniach i doświadczeniach związanych z malowaniem barw, ich łączeniem, mieszaniem i przenikaniem. Byłem zauroczony. Jeden z nich (nazwiska, niestety, nie pamiętam), nastawiony bardziej filozoficznie od innych, wziął pęknięty dzwonek i powiedział, że źle zestawione barwy nie dźwięczą, wydają brzmienie podobne do dzierżonego przez niego instrumentu. Potrząsnął blachą, zgrzytnęło, odstawił. Następnie wziął pełny dzwonek, zadzwonił i powiedział, że ładnie zestawione barwy dobrze brzmią. Niektórzy, zwłaszcza we współczesnej sztuce, powiedział, wolą ten pierwszy dźwięk, ten ładny nazywając kiczem. Kwestia wyboru – podsumował.

Te cztery zdarzenia – przeczytanie zdania A. Niewiadomskiego na temat S. Lema, przejrzenie dyskusji o „kiczu”, wspomnienie tyczące „grafomanii” i obejrzenie programu o kolorach spowodowały, że zacząłem się zastanawiać, czy na naszym podwórku nie ma jakichś nacisków co do tego, co jest twórczością „passe”, a co nie. I zrodził się we mnie bunt. Bunt przeciwko presjom wywieranym na twórców przez mody, trendy, ludzi opiniotwórczych, krytyków i inne czynniki kształtujące to, co psychologia społeczna nazwałaby zbiorem norm społecznych dotyczących kultury obecnej doby.

Przez wiele lat prowadziłem Studenckie Koło Higieny Psychicznej, przez rok czy dwa, w jego ramach, Studium Twórczości Indywidualnej, gdzie zachęcałem do tworzenia i uczestniczyłem w wielu bardzo ciekawych wydarzeniach wcale nie artystycznych, tylko właśnie twórczych. Widziałem, jak z rzeczy niezbyt interesujących, przy pewnej pracy nad nimi, po zastosowaniu dodatków, czy nawet po wysłuchaniu autora, rodziły się byty żywe i pulsujące, a amatorzy, którzy je tworzyli jawili się jako naprawdę głębokie postacie. Na moich oczach działa się kreacja, uczestniczyłem w radości będącej udziałem tych, którym udawało się wydobyć coś z niczego, bo w moim przekonaniu jest to kwintesencja procesu twórczego. Radość była autentyczna, a przeżycia świeże. Tym silniej to akcentuję, że widziałem wiele imprez „spontanicznie artystycznych”, gdzie oprócz „atmosfery sztuki” była nuda i fałsz.

Mam wrażenie, że w środowisku kształtującym normy społeczne, czyli oczekiwania co do tego, czym powinna być dobra literatura fantastyczna, są ryty nacisku czy nadmiernej krytyki, dość jednostronnie skierowanej (opisywałem to w felietonach o oryginalności i naukowości). Tymczasem w moim przekonaniu literatura fantastyczna to trochę takie bajki dla dorosłych. W żadnej innej gałęzi literackiej nie ma chyba tak wielkiej wiary w człowieka, w dobro i piękno, w ideały i wartości humanistyczne. Mamy bohaterów, są bohaterki, jest heroizm i przeżycia zmagań o coś, o co warto walczyć. Dlatego nie sądzę, by sensowne było kształtowanie czy wytyczanie, o czym „warto” a o czym „nie warto” pisać. Tym bardziej bezsensowne wydają się frazy “nie wolno już pisać o podbojach kosmosu”, albo “cyberpunk się skończył”. Jeśli ktoś ma potrzebę pisania na temat „x”, to już warto. Sam wpadłem ostatnio na pomysł tworzenia opowiadań w nurcie liryki fantastycznej, tak, liryki.

Kicz i grafomania to straszaki, strachy na wróble, słowa wytrychy, nadmuchane demony. Jeśli lubisz pisać, malować, śpiewać czy tańczyć, pozbądź się lęku przed krytyką i po prostu to rób. Nie musi to być perfekcyjne, najwyższej próby, jak mówią niektórzy: celebruj niedoskonałość. Bo to daje radość i stanowi wartość. Pisz o tym, co cię porywa, fascynuje, raduje, emocjonuje, opisuj, maluj światy, w których chciałbyś / chciałabyś być. Ostrzegaj, strasz, rób to po swojemu. Jeśli uda Ci się stworzyć coś, co innym się spodoba – to świetnie. Jeśli nie – trudno, ale wciąż będzie to par excellence Twoje. Na tym polega twórczość – powinna być w dużej mierze spontaniczna i radosna, a nie podszyta lękiem przed krytyką i chęcią wpasowania się w oczekiwania opiniotwórców! Zwróć uwagę, że ci, którzy napawają Cię niepokojem często są zwyczajnie nudni i / lub niezrozumiali, otoczeni snobistyczną stęchlizną, murami trudnych słów, wałami kompleksów albo twórczą impotencją. A jeśli tak, nie warto ich słuchać. Może na literaturze się znają, ale na pewno nie na tajnikach psychiki i życia. Jeśli już chcesz się czegoś trzymać, sugeruję dobro i piękno. A resztę chrzań. W dupie miej krytyków – i tych piszących i tych tylko oceniających. Po prostu twórz. Na szlifowanie umiejętności zawsze przyjdzie czas. Jeśli masz potencjał – sam siebie do tego zmusisz.

Plastyk – filozof, o którym wspominałem wyżej, powiedział (cytuję z pamięci): malarz wybiera, czy położyć taką barwę czy taką, w tej czy w innej ilości. I czy uczyni zestawienie ładnie brzmiące czy krzywo. I chyba właśnie w tym się dokonuje nasza twórczość – w wolności wyboru.

Nic dodać, nic ująć.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Czcij psychopatę

czwartek, 27 Styczeń 2011

Reprodukcja artykułu z NF, listopad 2008. Swego czasu było wokół niego sporo dyskusji.

Psychologia społeczna, dziedzina nauki oparta na weryfikowalnych i powtarzalnych eksperymentach (jak to zwykle z dziedzinami nauk bywa), pokazuje, że z reguły darzy się szacunkiem nie ludzi miłych, serdecznych, uczynnych, mówiących komplementy (nawet prawdziwe) czy podnoszących na duchu, ale osoby oschłe i surowe, nawet ostentacyjne, opryskliwe, nie wahające się oceniać, mimo, że nikt ich o to nie prosi. Czasami mówi się o nich: „on bywa nieco kostyczny i nie przebiera w słowach, ale to mądry człowiek” (taką scenę widziałem w szpitalu, gdy pacjentkę poniżoną przez „mądrego człowieka” – czytaj: lekarza – pocieszała pielęgniarka). Oczywiście nie są to ludzie mądrzy tylko zaledwie inteligentni i nierzadko niedorozwinięci uczuciowo (czyli posiadający niskie EQ).

Eksperymenty pokazują, że im więcej w czyimś tekście czy wystąpieniu wyrazów trudnych, lub wręcz niezrozumiałych, tym większe kompetencje odbiorca przypisuje autorowi: „tyle dziwnych określeń, prawie nic nie pojąłem, to musi być bardzo mądre”. Mądrość często przypisuje się nie osobie, która potrafi coś prosto wytłumaczyć (jak wiadomo, prostota jest ostatnim stopniem doskonałości), ale tej, która podbija ego swoje i odbiorcy upajając się grandilokwencją: „Intertekstualnie paradygmat imponderabiliów oscyluje wokół mediany subliminalnej sieci syntaktycznej”, czytamy i chylimy czoła przed wybitnością.

Im trudniej jest coś osiągnąć, im więcej jest po drodze przeszkód, tym cel wydaje się atrakcyjniejszy, niezależnie od jego realnej wartości. Studenci, którzy przeszli długą i upokarzającą inicjację przed przystąpieniem do nudnego stowarzyszenia, nie chcieli z niego występować: „warto było” mówili, „jest tu wiele interesujących osób i sporo ciekawych zajęć”. Inni, którzy dostali się tam bez przeszkód, natychmiast się wypisywali: „jest tu nieciekawie, szkoda czasu”. Nie oszukiwali samych siebie. Ciekawe, prawda? Jeśli dotrzemy do celu zbyt łatwo, możemy go nie docenić, jeśli docieramy byle gdzie, ale po mozole, twierdzimy, że jest pięknie. Dlaczego tak się dzieje? Powstaje dysonans poznawczy: tyle się wysiliłem na marne? Nie! To musi być coś warte! Musi!

Jeśli początek Twojej z kimś znajomości będzie nieprzyjemny, jeśli się z kimś pokłócisz, a potem stopniowo odbudujesz swój obraz w jego/jej oczach (i vice versa), możesz nawiązać wieloletnią „przyjaźń”, tym większą, im silniejsza była początkowa animozja. I znowu jakość, płaszczyzna relacji nie mają tu znaczenia, a tylko to, jak bardzo na początku się nie lubiliście. To, i zjawisko z poprzedniego akapitu, nazywane jest zasadą „trudnej inicjacji” – ludzie oszukują się, że coś jest więcej warte, gdy zdobycie tego było trudne.

Co może być takim trudnym celem w literaturze? Na przykład dobrnięcie do końca książki czy artykułu. Zamiast powiedzieć, że tekst był nudny i ciężki, mówimy: „głęboki to przekaz, wymagający czytelniczego zaangażowania”, cmokamy udając znawców: „tak, potrzebne jest wyrobienie i smak, byle kto nie pozna się na tym dziele”. A tymczasem sami siebie zmusiliśmy do pobożnego czczenia nudziarza, na przykład dlatego, że leczy on nasze kompleksy używając niezmiernie skomplikowanego języka.

Kogo wyłania się na tak zwanego naturalnego lidera? Niestety, wyżej wspomnianych surowych oceniaczy, często wzbudzających lęk (Homer by powiedział: „lękliwy podziw”)… albo „średniaków”. Dlaczego?

Mój webmaster, Mariusz Klimek, zadał mi dawno temu pytanie: kogo najbardziej cenisz spośród współczesnych pisarzy fantastycznych? Moja reakcja mentalna bardzo mnie zaskoczyła, okazała się bowiem zachowaniem książkowym. Ogarnął mnie strach: kogo mam wskazać?! Kto ma być ode mnie LEPSZY?! Na kogo skieruję strzałkę zazdrości?! Jeśli wskażę człowieka, którego uważam za sprawniejszego od siebie, moja zawiść wzmoże się tym bardziej, im mocniej mój rozmówca będzie się nim zachwycał! Mogę przyczynić się do wzrostu jego popularności, a to moja konkurencja! Mimo, że nie miałem żadnego konkretnego typu, płochliwie zacząłem szukać wśród średniaków! Dlaczego? Bo średniak jest na tyle dobry, że nie wstyd powiedzieć, że jest najlepszy, ale nie jest na tyle biegły, by podważyć pozycję mówiącego. Średniaka nie trzeba się bać, nie trzeba mu zazdrościć. Ledwo prześledziłem tę mentalną operację, oblałem się potem. Ze wstydu. Było to bowiem podręcznikowe zachowanie pt. „kill your idol”.

Dlaczego nienawidzimy ludzi lepszych od nas, a czasami nawet tych, którzy zrobili dla nas coś dobrego? Bo pokazują, że jesteśmy od nich gorsi, a to obniża naszą samoocenę. Żadna psychika tego nie lubi, jej podstawowym bowiem zadaniem jest utrzymywanie wysokiej samooceny. Dlaczego lubimy ludzi miernych? Bo jesteśmy od nich wartościowsi! Są bezpieczni, można ich wybrać na liderów, a w razie czego bez trudu zdetronizować. Średniak jest „fajny”, „równy”, można się z nim napić piwa, można go nagrodzić od czasu do czasu. Piwa z „oceniaczem” się nie pije, bo jest groźny i niedostępny (a jak już się zdarzy, pamiętamy to do końca życia z nieodłączną nutą pobożnej pokory). Zaś z najlepszym, tym naprawdę najlepszym – niewygodnie się pije, bo zazdrość psuje smak trunku. W rezultacie aristoi zostają zmieceni na margines i aktywnie zapomniani: gdy się nie pamięta, rana zawiści nie jątrzy (przypomina się ich, ewentualnie, po ich zgonie). Nie pamiętam, co odpowiedziałem w końcu na zadane przez Mariusza pytanie (zdaje się, że coś w stylu: „za mało znam współczesną prozę s-f by dokonać takiej oceny”), ale wstyd po reakcji pozostał. Zrozumiałem, że jeśli taki mądrala jak ja, który nie raz miał okazję śledzić prawidła psychologii społecznej w naturze, dał się złapać na podstawowy mechanizm, to co robią inni, nie tak mądralowaci?

Zjawiska opisane powyżej są powszechne. Nie mówię, że występują zawsze i wszędzie, stanowią po prostu przewagę. Warto je znać, żeby zadać sobie proste pytanie: jak jest w moim środowisku? Statystycznie, czy wyjątkowo? Wierzę, że świadomość niektórych fenomenów zmienia postępowanie ludzi. Od ich postaw wpływających na tak zwane „normy społeczne” zależy bowiem kształt miejsca, w którym się znajdują.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Cztery wymiary

środa, 26 Styczeń 2011

Archiwizowania blogowych wpisów ciąg dalszy. Ten artykuł ukazał się kiedyś w Nowej Fantastyce. Potem zamieściłem go na blogu CD Action. Teraz, po pewnych poprawkach, wraca do macierzy ;) .

W dwóch poprzednich felietonach (“Poczucie winy” i “Oryginalność”) przyjąłem dość jednostronne stanowisko, które równoważyło, moim zdaniem, pewne nie do końca zdrowe poglądy dotyczące naukowości i oryginalności dzieł fantastycznych. Przyszedł czas na przedstawienie wizji ogólniejszej i symetrycznej, dotyczącej nie tylko percepcji książek ale w ogóle rzeczywistości. Pomoże w tym jungowska typologia opisana w książce „Typy psychologiczne” (Psychologische typen, 1921).

C. G. Jung wysnuł hipotezę (którą tutaj zapewne nieco “autorsko” przekształcam), że rzeczywistość może być odbierana na dwa sposoby: percepcyjny i intuicyjny. Człowiek z przewagą pierwszego widzi wiele danych pogrupowanych w liczne katalogi, w dodatku każdy bit wydaje się ważny, więc zasługuje na uważne rozpatrzenie. Ponieważ otacza go ocean informacji, nieprędko podejmuje decyzje, a zmiany przyjmuje z ograniczonym entuzjazmem. Osoba percypująca intuicyjnie widzi świat całościowo, ogólnie, postrzega związki między dużymi zbiorami danych, wyobraża sobie te zbiory jako kształty, byty przekazujące coś ponad warstwą czysto informacyjną. Dlatego zmiany wita chętnie, a nawet je inicjuje. Nie widząc setek zmiennych (które postrzegają ludzie „percepcyjni”) nie boi się rewolucji. Te dwa bieguny spostrzeżeniowe można przedstawić w postaci osi, na której lewym końcu znajduje się „percepcja”, a na prawym „intuicja”.

Jung uważał, że dane, które odbieramy percepcyjnie i / lub intuicyjnie, podlegają wartościowaniu. I znowu, może się to odbywać na dwa sposoby: myślowy i uczuciowy. „Myślowcy” koncentrują się na faktach, teoriach, liczbach, na logice, systemach, wreszcie wynikach. „Uczuciowcy” zwracają uwagę na ludzi (bohaterów), na uczucia, przeżycia, stosunki międzyludzkie, jakość komunikacji, otwartość wizji.

Nałóżmy na poprzednią, poziomą kreskę, drugą, pionową oś ewaluacji. U góry umieśćmy myślenie, a u dołu czucie. Powstaje krzyż oddzielający umowne cztery obszary: myślowo intuicyjny (prawy górny, „czerwony”), czuciowo intuicyjny (prawy dolny, „żółty”), percepcyjno czuciowy (lewy dolny„zielony”) i percepcyjno myślowy (lewy górny, „niebieski”). Obszary te bywają też nazywane literami, odpowiednio D, I, S i C, ale nie Jung wymyślił te oznaczenia i kolory, nie on też zarabia na stworzonych na podstawie jego teorii systemach diagnostycznych.

Typy

Typy

Nie ma obszarów gorszych i lepszych. Przedstawiciele każdego przystosowują się do ról społecznych tak samo sprawnie, choć widzą je z odmiennych punktów widzenia. Trzeba zaznaczyć, że im człowiek jest dojrzalszy, tym mocniej od swojego koloru abstrahuje i lepiej rozumie innych (Jung powiedziałby, że „dąży do pełni”, którą symbolizuje archetyp Jaźni). Najczęściej mamy do czynienia z mieszankami typów: np. ludźmi „żółto – zielonymi” czy „czerwono – żółtymi”, nierzadko z konglomeratami trójkolorowymi, a nawet melanżami złożonymi z dwóch przeciwstawnych barw (np. zielonej i czerwonej).

Jak osoby naznaczone danym kolorem mogą spostrzegać dzieło literackie? „Żółci”, ludzie intuicyjno – uczuciowi, koncentrujący się na całości, człowieku i dobrym nastroju, będą pytali (w wielkim uproszczeniu, oczywiście): kto jest w książce opisany? Zwrócą uwagę na bohatera / bohaterów, na osobowości, ich wycieniowanie, przeżycia, odczucia, słowem na ludzi – tkwiących – w – świecie, oraz na pozytywne przesłanie całości. „Zieleni”, osoby uczuciowo – percepcyjne, zwracające uwagę także na człowieka, ale tym razem postrzegające treść nie całościowo, lecz szczegółowo, spytają: jak bohater jest opisany? Pod iloma kątami, w związku z jaką liczbą zmiennych? Jak się protagonista komunikuje, czy dba o innych? Jak się ma historia bohatera do niego samego? Słowem zobaczą człowieka – w – oceanie – danych, zwrócą uwagę na bohaterów drugo- i trzecioplanowych. „Niebiescy”, osoby percepcyjno – myślowe, analizujące bity nie pod kątem człowieka, ale systemów, logiki i teorii, zapytają: dlaczego historia opisana jest tak a tak? Zwrócą uwagę na opowieść, jej spójność, logikę, na użyte w dziele teorie i systemy analiz. Zobaczą złożoną – z – danych – historię. Zaś „czerwoni”, osoby myślowo – intuicyjne, zwracający uwagę także na fakty, logikę, teorie, ale nie pod kątem szczegółów, lecz w ujęciu całościowym, spytają: co jest w dziele opisane? Jak wygląda świat przedstawiony w książce? Rekwizyty? Obiekty? Czy jest to kraina dobrze przeanalizowana, czy sklecona „po łebkach”? Jednym słowem dostrzegą świat – otaczający – bohatera.

Myślę, że niejeden czytelnik odnalazł siebie na tej szachownicy. Choć każdy z tych sposobów spostrzegania jest równouprawniony, to, jeśli chodzi o krytyków, dobrze by było, gdyby uwzględniali możliwie wszystkie, bo jeśli autor był „żółty”, a krytyk jest „niebieski”, może się okazać, że tekstu zwyczajnie… nie zrozumie, a nie zrozumiawszy, oceni źle. C’est la vie…

Można by zapytać: dlaczego w pierwszym felietonie (“Poczucie winy”) od razu nie przytoczyłem Junga? Czy nie lepiej by było podać zrównoważony model, zamiast stawać po stronie „czucia” (myślę, że w tym momencie jest to jasne)? Ba. Taką miałem potrzebę, może wywołaną siłą perswazji „czerwonych”. Niedojrzali przedstawiciele tego typu mają tendencję do, cytuję: “przedstawiania swoich opinii jako faktów niepodlegających dyskusji, bywają bezceremonialni i bezkompromisowi, mówią to, co myślą, a mówiąc przedstawiają swój punkt widzenia [„czerwony” punkt widzenia] jako wizję całościową”. W przeciwieństwie np. do wycofujących się „niebieskich” czy ugodowych „zielonych”, „czerwoni” lubią konkurować, wypowiadają się bez oporów, są odważni i nie zawsze uprzejmi. Dlatego w wielu środowiskach zyskują prym. Może się mylę, ale mam wrażenie, że tu i ówdzie wśród miłośników fantastyki takie niedojrzałe „czerwone” osoby uzyskały przewagę swoich poglądów na to, czym dzieło fantastyczne „powinno być”, a czym nie. Osobiście „czerwonych” lubię, jeden z moich najlepszych przyjaciół to właśnie karmazynowy Space Marine, przy czym, co chcę podkreślić, jest to czerwony dojrzały.

Mam nadzieję, że ten artykuł pomoże w licznych dyskusjach dotyczących odbioru dzieła literackiego. Psychologia jest fascynującą dziedziną, czyż nie?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Bankland

wtorek, 18 Styczeń 2011

Jakiś czas temu (dość dawno z punktu widzenia młodego człowieka, dla mnie – dopiero co) było głośno o wypadku, w którym zginął brat Otylii Jędrzejczak, a który to wypadek był spowodowany przez polską pływaczkę. Jeżdżę samochodem od siedemnastu lat, przejechałem około 500 tysięcy kilometrów i uczestniczyłem w różnych sytuacjach drogowych. Nierzadko zdarzało mi się widzieć w oddali samochód jadący w moim kierunku, wyprzedzający inny wóz, jak na mój gust, zbyt blisko mojej pozycji. Zwalniałem wtedy, ba, co najmniej dwa razy w trakcie drogowej kariery zjechałem na pobocze, żeby kierowca z naprzeciwka mógł się zmieścić między mną, a wyprzedzanym wehikułem.

Ciekawe, że nie pamiętam takich reakcji ze strony innych kierowców, gdy to ja wyprzedzałem. Inna sprawa, że uważam ten manewr za wyjątkowo niebezpieczny, więc wykonuję go tylko wtedy, gdy mam dużą dozę pewności, że się „zmieszczę”, mimo to bywały dni, gdy byłem zmęczony, źle oceniałem sytuację i wysuwałem się na przeciwny pas, wciskałem gaz, po czym przyjrzawszy się lepiej, wduszałem hamulec i z powrotem chowałem się za wyprzedzany pojazd. Przy takich okazjach i wielu innych, subtelniej zaznaczonych, nie widziałem u kierowców z naprzeciwka, czy w ogóle dookoła żadnych sensownych reakcji. Miałem wręcz wrażenie, że naciskają na gaz, jakby chcąc mnie „nastraszyć” czy dać do zrozumienia, że prawo jest po ich stronie, więc mogą sobie pędzić, ile dała fabryka (i jak dojdzie do katastrofy, to nie z ich winy, prawda).

Gdy usłyszałem o wypadku pani Otylii przypomniałem sobie swoje drogowe doświadczenia i zadałem proste pytanie: co zrobił kierowca z naprzeciwka? Z tego, co słyszałem, do wypadku doszło właśnie podczas wyprzedzania. W takiej sytuacji zawsze są dwie strony: „winna” i ta druga. Dlaczego, do diabła, nigdy nie porusza się kwestii zachowania drugiego człowieka? Czy od razu zaczął hamować, czy przez pierwszych kilka sekund mamrotał na przykład: „co ona, do diabła, robi” nie zmieniając prędkości lub wręcz przyspieszając? Gdzie jest jego odpowiedzialność? Gdzie jest jego wina?

Cały ten wstęp (niezależnie od jego faktycznego uzasadnienia, w końcu nie było mnie przy tym wypadku) służył w zasadzie do jednego: miał zwrócić uwagę na niewidoczne na pierwszy rzut oka, ale ewidentne czynniki kształtujące rzeczywistość. Zwróćmy uwagę: mówi się, że winna była Otylia, bo wyprzedzała jakoś nieładnie. Ale nie doszłoby do wypadku, gdyby ktoś z naprzeciwka wziął na siebie choć cząstkę odpowiedzialności w odpowiednim czasie, czyż nie? A co robił kierowca wyprzedzany? Zwolnił? Przyspieszył? Zjechał? Dawał się wyprzedzić, czy to utrudniał? Ileż razy zdarzało mi się dawać jadącemu za mną kierowcy znak, żeby mnie wyprzedził, oświetlałem mu drogę i nieznacznie zwalniałem, żeby uczynić manewr bezpieczniejszym. Ilu kierowców, podobnie jak ja, bierze na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo drugiego człowieka? Jak długo Otylia jechała za wozem, który w końcu zdecydowała się wyprzedzić? Co w tym czasie robił ten człowiek? To są pytania bardzo ważne, bo ustawiają kontekst całej sytuacji.

Teraz przejdźmy do innego „wyprzedzania” i innego naprzeciwko. Mówi się, że cywilizowane kraje (z wyjątkiem Chin, no i nie wiem, jak jest z Indiami, Koreą, generalnie Dalekim Wschodem) są zadłużone. Wymienia się sumy stawiające włosy na głowie (w 1989 odsetki od długu USA wynosiły ponad 240 miliardów dolarów). Odkąd słyszałem te wieści (czasy gierkowskie), nie mogłem wyjść ze zdziwienia: jak państwo może się zadłużyć? Czy obywatele nie odprowadzają wystarczająco dużo podatków, żeby wykarmić rzesze urzędników i zapełnić budżetową kasę? Dajcie spokój, przecież ciągle płacimy: opłacając ZUS, oddając procent naszych dochodów, płacimy VAT’em, w każdym niemal towarze (np. benzynie) ukryty jest podatek. To są naprawdę niebagatelne pieniądze. I wciąż mało? Przecież powinno wystarczyć z nawiązką. Na emerytury, drogi, szkoły, policję, nauczycieli, służbę zdrowia. A nie wystarcza.

Jak prasa długa i szeroka, gdy pojawia się temat zadłużenia państw, oskarża się rządy, prezydentów, polityków. Kojarzy się to nie tylko z wyżej opisaną drogową sytuacją, ale także z odsądzaniem od czci i wiary małżonka zdradzającego żonę z panną lekkich obyczajów, nie pamiętając, że przecież z kimś to zrobił, z kimś kuszącym i mającym w tym interes, z kimś, kto musiał wiedzieć o stanie cywilnym zdradzającego tudzież konsekwencjami tego czynu.

Zadajmy zatem brzemienne w konsekwencje pytanie: u kogo tak strasznie zadłużają się cywilizowane państwa? U wuja Leona? U innych państw? Kosmitów? Nie, proszę nas, państwa oczywiście zadłużają się w BANKACH. W prywatnych bankach, dodajmy. Teraz zadajmy inne pytanie: czy muszą to robić? Czy nie powinny być samowystarczalne? Hm. Jeśli by nie były, należałoby wysnuć słuszny wniosek, że idea państwa jest błędna, są to instytucje, które nie są w stanie samofinansować się i w związku z tym należy wymyślić inny sposób na społeczne życie. Ale nie. Są, czy raczej BYŁY samowystarczalne, dopóki nie pojawiła się bankowa pokusa… W 1835 roku nieznany szerszej publiczności prezydent Stanów Zjednoczonych, Andrew Jackson, spłacił ostatnią ratę zadłużenia swojego państwa. Walczył z tak zwanym Federalnym Bankiem Rezerw (instytucją prywatną, może w tym czasie się inaczej nazywała, to w sumie szczegół) i chwilowo kampanię wygrał. Niestety, wszyscy jego następcy nie umieli tak ładnie sobie poradzić (prawdopodobnie ze swoją słabością do łapówek) i teraz POŁOWA PODATKÓW OBYWATELI AMERYKAŃSKICH TRAFIA DO KASY PRYWATNEGO BANKU. I ta połowa nie spłaca długu. Tylko ODSETKI.

Ludzie, którzy trochę w bankach pracowali, wiedzą, że instytucje te biją się o to, by ich klientem był np. ZUS. Pewnie, że się biją, bo to świetny interesant: pożyczy i nigdy nie odda. Zawsze będzie spłacał odsetki. Dojna krowa na wieki wieków amen.

I teraz się pytam: czy urzędnicy nie wiedzą, jakie są konsekwencje zapożyczania się w banku? Oczywiście, że wiedzą. Czy robią to świadomie? Oczywiście, że tak. A dlaczego? No, pewnie coś z tego mają. A jakie są tego konsekwencje? W sumie proste. Ponieważ wszystkie cywilizowane kraje zachodu są zadłużone na gigantyczne kwoty i długów swoich nie mogą spłacić, ergo, są w kieszeniach banków, nie mamy już zachodniego świata. Mamy BANKLAND. Co chyba było w sumie celem właścicieli owych instytucji.

Pokuśmy się teraz o odpowiedź na ostatnie pytanie: jaki będzie następny krok panów bankierów?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Oryginalność

piątek, 14 Styczeń 2011

Czas na kolejny archiwalny felieton. Ten ukazał się także w Nowej Fantastyce, w cyklu “Rzeczy Oczy Wiste”. Był to drugi tekst z cyklu “Krucjata Marcina P. przeciwko sztywnym i szkodliwym schematom myślowym ;) ”.

Jednym z głównych grzechów wielu czytelników jest ocenianie dzieła na podstawie jego oryginalności. Jednak to, co powszechnie jest rozumiane pod tym terminem niekoniecznie jest tym, co on oznacza. Zajrzyjmy do słownika. „Oryginalność: a) rzadkie, niezwykłe cechy wyróżniające kogoś lub coś spośród otoczenia; nieszablonowość, osobliwość, nieschematyczność; „Praca wyróżnia się swoją oryginalnością. Odrębna, niezwykła, wielka oryginalność. Oryginalność ubioru, wyglądu. Oryginalność poglądów. Oryginalność talentu. […]”.

Definicja ta podoba mi się, nie mówi bowiem, w jakich wymiarach coś może być oryginalne. Oryginalne może być podejście, punkt widzenia, wrażliwość pisarza. Często okazuje się jednak, że niektórzy potrafią robić tylko jedno: patrzeć, czy coś podobnego już powstało, czy nie, przy czym podobieństwa doszukują się głównie w zakresie scenografii, gadżetów i zgrubnego zarysu fabuły. Mam wrażenie, że gdyby tak oceniać dzieła, niepotrzebni byliby ludzie. Zwykły komputer by wystarczył: wprowadzilibyśmy w pamięć wszystkie powieści, opowiadania, wiersze, sztuki teatralne, opery, treści baletów, gier komputerowych napisane we wszystkich językach Ziemi na przestrzeni całych dziejów (bo chyba tylko w oparciu o taką bazę można bezsprzecznie stwierdzić, czy coś „już było”, prawda?). Wtedy maszyna sama stwierdzałaby: „było”.

Czy coś by z tego wynikało? Raczej niewiele, bo cóż dziwnego w tym, że ktoś już kiedyś napisał opowieść o miłości, zdradzie, rozwoju, upadku, o ludziach zwykłych i niezwykłych w czasie pokoju, wojny, w rzeczywistości stałej, zmiennej, wielo- lub jednopoziomowej? Jaka nauka, sens wyniknie z tego, że maszyna stwierdzi „było”? I czy kiedykolwiek stwierdzi: „nie było”, a jeśli tak, to co z tego? „Nie było” mogłoby dotyczyć dzieł surrealistycznych, oderwanych od przyczyn i skutków, powiązanych nie logicznie, ale symbolicznie, mogłoby dotyczyć prac abstrakcyjnych, rozbitych, dowolnie zlepionych, krzywych, psychodelicznych. Oczywiście przy pewnym nagromadzeniu takich tworów, machina znalazłaby główne ich cechy, także je pogrupowała i w końcu nawet te przekazy zostałyby obdarzone etykietą „było”. Może nawet już tak jest, słabo znam tę dziedzinę twórczości.

Przykład dotyczył maszyny, która poznała wszystko. A co się stanie, gdy kryterium to przyjmie człowiek? Chyba zgodnie stwierdzimy, że popełni błąd, bo nie ma osoby, która poznałaby wszystko, a tylko taka mógłby arbitralnie powiedzieć „nie było”. Przyjmowanie kryterium oryginalności (w tym wydaniu) przez człowieka jest błędne w założeniu.

Rozpatrywanie oryginalności dzieła w zakresie fabuły, gadżetów i scenografii ma jeszcze inną wadę. Zamyka oczy na subtelność opisu, wrażliwość autora, wielopoziomowość jego widzenia. Opowieść o Marioly i Ździchu pochodzących z dwóch zwaśnionych rodzin może być przekazana pod mostem, w towarzystwie jabola, albo innego zacnego trunku i zapewniam, nie będzie to Romeo i Julia, i jest to stwierdzenie, z którym zapewne każdy się zgodzi. Co jednak by się stało, gdyby stenotypista spisał podmostową epopeję i wsadził w gębę machiny? „Było”, odrzekłaby bez wahania. Jak to?, spytalibyśmy oburzeni. Jak to, ty głupie, blaszane bydlę? Porównujesz dzieło Williama do bredni wydukanych po siarczanie? „Było” – odpowie machina. I taka z nią będzie rozmowa. Widzimy teraz, jak niezręcznym i w sumie bezsensownym, właśnie „mechanicznym” jest tak zawężone kryterium oryginalności.

Zmieńmy obszar zainteresowań. Jako młodzieniec zafascynowany awioniką przeczytałem sporo powieści o lotnictwie. Spośród wielu najbardziej w pamięć wryły mi się „Żądło Genowefy”, „L jak Lucy” i „Szkoła Orląt” Janusza Meissnera, „Dywizjon 303” Arkadego Fiedlera i… „Nocny lot” Antoine de Saint Exupery’ego. Co powiedziałaby machina, gdybym wrzucił dowolną z ksiąg polskich autorów w jej gardziel? „Było”. Wszędzie niebo, chmury, samoloty i strzelają, no dobrze, u Exupery’ego nie strzelają, ale w sumie co za różnica? Dlaczego Meissner i Adler pisali o lotnictwie skoro wiedzieli, że robią to inni? Ba, już robili? Nie bali się, że zrobią coś nieoryginalnego? Gdybym zadał im to pytanie (w niebie dla lotników czy filozofów – zapewne Antoine stwierdziłby, że to jedno i to samo), z pewnością przewróciliby się ze śmiechu. „Co to za pytanie?!”, wykrzyknęliby. „Przecież w literaturze nie liczy się to, że po raz kolejny piszesz o chmurach i samolotach. Ważne jest, o kim piszesz i jak opisujesz jego historię. Liczy się nie tylko „co”, ale też „jak”, liczy się subtelność przekazu, jego wycieniowanie, jego waga przeżyciowa, piękno, a wszystkie biorą się z wrażliwości autora”, tak zapewne pouczyliby mnie Meissner i Fiedler, po czym wsiedliby do błękitnych Halifaxa tudzież Spitfire’a i odlecieliby ku lepszej rzeczywistości. I czy nie mieliby racji?

Na forum Fahrenheita Andrzej Sawicki zapytał, czy zgodziłbym się, żeby jakiś pisarz zaczął pisać w uniwersum gamedeka. Odparłem, że nie tylko bym się zgodził, ale i bardzo ucieszył. Andrzej zauważył, że na zachodzie proceder pisania przez wielu pisarzy w jednym świecie jest bardzo popularny. Gdzie w takim razie ich „oryginalność”? Wyłącznie w tym, jak piszą i kogo opisują, ewentualnie jak konstruują intrygę, bo raczej nie w tym, gdzie rzecz się dzieje.

Myślę, że problem staje się w tym momencie przejrzysty: oryginalność, jeśli już używać tego terminu, powinna także oznaczać punkt widzenia pisarza, a im bardziej ten punkt subtelny, im bardziej wycieniowany, im ciekawsze rzeczy pokazuje autor, im jest wrażliwszy, tym lepiej. To jest oryginalność spojrzenia. Bardzo więc proszę: jeśli ktoś miałby na to ochotę, niech się zastanowi, zanim zacznie reprodukować stwierdzenie typu: „na temat taki a taki wszystko napisał już pan X czy pani Y”. Takie zdanie może charakteryzować albo osobę paranoidalną (mniemającą, że już wszystko przeczytała), albo ograniczoną, czyli taką, która nie rozumie wyżej opisanego pojęcia oryginalności spojrzenia. Mam nadzieję, że nigdy nie stanie się tak, że ktoś o czymś powie wszystko.

No, chyba, że jego wypowiedzią będzie cisza.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Poczucie winy

środa, 12 Styczeń 2011

Część czytelników zapewne wie, że pierwszy gamedekowy blog był prowadzony w dużej mierze przez Norberta Dąbrowskiego (a częściowo przez nad wyraz elokwentną KLOTO), na łamach Gildii. Ze względu na nieprawdopodobną ilość spamu po jakimś czasie przeniosłem się w objęcia forum CD Action. Tam zamieściłem wiele wpisów. Od jakiegoś czasu goszczę u siebie. Pomyślałem, że w ramach archiwizacji danych, przeniosę zamieszczone tam teksty tutaj. Szkoda by było, by zniknęły tak, jak te niezapomniane rozważania Norberta z Gildii…

Oto pierwszy z archiwalnych tekstów, kiedyś zamieszczony w Nowej Fantastyce w cyklu “Rzeczy Oczy Wiste”.

Przeczytałem w sieci artykuł tyczący roli „s” w science-fiction, twierdzący, że bez „s” fiction jest niewiele warta, pisanina bez wiedzy merytorycznej jest zła, w dodatku łatwa. Ponieważ ludzi bez wiedzy jest więcej, mnożą się bezwartościowe literackie krajobrazy, których antyszczytem są kreacje fantasy niepodparte historycznie, ekonomicznie, gospodarczo etc. Pod felietonem była obszerna dyskusja. Chwalono tekst, ganiono, przytaczano dzieła godne (wiedzowo) i niegodne, wspomniano Stanisława Lema, Zelaznego i paru innych. Z początku przyjąłem punkt widzenia autora: „s” w fantastyce to podstawa – jest to ośrodek odniesienia i dźwignia oceny dzieła. Jednak czytając to wszystko zacząłem źle się czuć: zrobiło mi się w środku ciężko i twardo. Nie było to jednak uczucie uświadomione.

Żeby jakoś ulżyć (wciąż nieuświadomionej) boleści otworzyłem czytaną od jakiegoś czasu sagę „Soul Drinkers Omnibus” rozgrywającą się w świecie Warhammer 40 000. Czytam zdanie, drugie, akapit, i nie mogę wejść w klimat. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie owo uczucie ciężkości, jakby dojmujące poczucie winy ciążące nie tylko nade mną, ale nad wieloma miłośnikami fantastyki. Tu nie ma science! – pomyślałem z niepokojem – wizja Wh 40k, choć estetycznie mistrzowsko dopracowana, jest bardzo niespójna! Jak tu się nią zachwycać!? Artykuł i dyskusja o „s” odebrały mi coś bardzo ważnego: radość zanurzenia się w świat marzeń. Kreacja pozbawiona naukowych podstaw otrzymała bowiem etykietę czegoś bezwartościowego.

Mój przyjaciel, Norbert Dąbrowski, menedżer wysokiego szczebla w wielkiej firmie, zapytał mnie kiedyś podczas obiadu:

- Marcinku, czy ty czasami marzysz?
- Pewnie, że tak – odparłem. – Najczęściej chyba o tym, że latam.

Norbert kocha Gwiezdne Wojny i Wh 40k. Oprócz tego pochłania pozycje przedstawiające najnowsze teorie fizyczne. Jest wybitnym znawcą globalnej ekonomii i finansów. Mimo to zadał pytanie o marzenia. Wyznał, że gdyby przed jego domem wylądował statek kosmiczny Space Marines, bez wahania odleciałby ku wiecznej wojnie.
Mój drugi przyjaciel, Mariusz Krawczyk, dyrektor działu Research & Development firmy Volvo powiedział podczas niedawnej rozmowy, że czyta powieści w świecie Wh 40k, bo bardzo potrzebuje opisów ludzi o „tak klarownych myślach”. Ich postawy, decyzje, pokazują mu, jak kroczyć drogą dzielności. O tchórzostwo w korporacjach nietrudno.

Te przykłady pokazują, że ludzie obdarzeni wiedzą, erudycją tudzież IQ, mogą (i jeśli uwzględnić higienę psychiczną, być może powinni) czerpać radość z marzeń, niezależnie od ich naukowych podstaw.

Czytelnicy gnieceni poczuciem winy, że czytacie coś „nienaukowego”: zrzućcie je! Zostawcie tam, gdzie jego miejsce: na śmietniku. Osoby twierdzące, że „s” powinna być obecna w literaturze: nie powinna! Pamiętam, jak zareagował prof. dr hab. Tadeusz Kobierzycki, wybitny filozof, gdy przeczytał oburzoną wypowiedź czytelnika zarzucającego, że w jakiejś powieści fantasy jest opis broni, która wyglądała inaczej, czy powinna inaczej działać:

- A jakie to ma znaczenie?! – wykrzyknął i roześmiał się w głos.

No właśnie: jakie to ma znaczenie dla przeżyć czytelnika, dla historii opowiedzianej w dziele? Dla wartości artystycznej, estetycznej, dla piękna w tekście zawartego? Czy od poetów także będziemy wymagali podstaw naukowych? A przecież proza i poezja są jak dwie fazy oddechu, podobne, przenikające się.

Jeśli pisarz chce nakreślić świat oparty o istniejącą teorię, proszę bardzo, tak być może, ale, nie musi. W dzisiejszej fizyce nie ma jednej, oficjalnej teorii mówiącej prawdę. Jest wiele propozycji, niezupełnie kompatybilnych, żeby wymienić chociażby teorię Wielkiego Plasku, dwie przeciwne teorie hologramów, czy różne wizje tyczące masy tego, co wybuchło. Fizycy przyznają, że nie wiedzą, czym są badane przez nich drobiny, a już zupełnie się gubią, gdy mają wyobrazić sobie paczki tworzące czasoprzestrzeń, które są prawdopodobnie przedczasowe i przedprzestrzenne. Fizyczna naukowość dzieła może dotyczyć tylko jakiegoś wybranego aspektu morza dociekań i nawet potencjalne odkrycie cząstki Higgsa tudzież grawitonu wiele tu nie zmienią.

Czy osoby nieznające podstaw współczesnej fizyki coś z tego akapitu zrozumiały? Nie. Pojęli go tylko ci, którzy w fizyce „siedzą” (niektórzy już stukają w klawiaturę, żeby zaznaczyć: „nie do końca tak jest”).

Nauka się rozwija i sztywne trzymanie się teorii może być pułapką, bo lada moment coś się może zdezaktualizować. Stephen Hawking twierdzi, że efekt Einsteina Podolskiego Rosena jest nieporozumieniem. W tym momencie podstawy niektórych dzieł rozpadają się. Szczęście, że inni fizycy nie podzielają jego zdania. Ale i tak powoduje to konfuzję. Dziedzin nauki jest dużo więcej: dookoła śmigają bity wiedzy ekonomicznej, politycznej, rolniczej, geologicznej, paleontologicznej, entomologicznej, etologicznej, psychologicznej, socjologicznej, filozoficznej, dotyczącej sztuk, etc. I co? Jak ktoś ma ochotę, może oprzeć się na kilku z nich (choć z reguły opiera się na jednej). Ale nie musi.

W „Fiasku” Lema inżynierowie używają slangu technicznego, piloci – lotniczego, a lekarze – lekarskiego. Czytając tę książkę rozumiem tylko tych ostatnich. Zabieg ciekawy, ale nie polecę jej nikomu, bo jest niestrawna. Strawność to podstawowa cecha pokarmu, duchowego również. Centrum dbającym o ten czynnik powinna być wrażliwość autora – wrażliwość na czytelnika – zwykłego człowieka, nie jakiegoś maniaka tej, bądź innej dziedziny nauki. Jeśli autor, kierowany poczuciem winy, zechce udowodnić, że na czymś się zna – zacznie tworzyć dygresje udowadniające jego erudycję, często niezwiązane z treścią książki, nudne dla nieznających tematu. Ergo – czyniące dzieło gorszym.

Poczucie winy związane z „s” jest niszczące, jak zresztą każde poczucie winy. Czytelnikom odbiera radość, powoduje, że zaczynają się tłumaczyć z tego, co czytają, a wśród autorów powoduje popłoch i chęć „wykazania się”.

Cierpią na tym piękno utworu, jego wartość przeżyciowa, moim zdaniem najważniejsze cechy dobrej powieści czy opowiadania.

Więc po raz ostatni: dość poczucia winy. Nauka może być, ale nie musi.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)