Archiwum z Lipiec 2013

Pacific Rim

sobota, 20 Lipiec 2013

Czyli kilka obseracji o tym, jak prawa opowieści zwyciężyły logikę. Nie. O braku logiki w ogóle i w szczególe.

Pacific Rim

Pacific Rim

Obejrzałem. Obraz był ciemny, wszystko się trzęsło, de facto mało co widziałem. To wszystko przez to 3D. Oczywiście machiny były fantastyczne, potwory też, było teoretycznie na co popatrzeć (gdyby nie to, że obraz za ciemny, a może już za stary jestem i niedowidzę?). Ale film generalnie mnie rozczarował z kilku względów.

  1. Już nasi polujący na mamuty przodkowie wiedzieli, że jeśli chodzi o walkę, najlepiej najpierw we wroga czymś rzucić, jak to nie pomoże, rzucić drugi i trzeci raz, gdy zaś się (niestety) zbliży, warto przyłożyć mu gałęzią lub kością, skoro zaś w walce gałąź się złamie a kość skruszy, pozostają pięści. To jest logika walki: uderzaj w przeciwnika, gdy jest daleko bronią dalekiego zasięgu, a pięści używaj po tym, gdy wyczerpią się magazynki, skończą rakiety, zaś oponent będzie na tyle głupi, że przedzierać się będzie przez grad kul, by cię trzepnąć z bańki. W filmie „Pacific Rim” jest odwrotnie. Jaegery najpierw wchodzą w starcie bezpośrednie (na pięści), potem, gdy sobie pilot przypomni (bo może zapomnieć), używają mieczy, a na samym końcu ewentualnie dział plazmowych. Dzięki temu starcie może być długie i widowiskowe. Logika kina wygrywa z logiką per se po raz pierwszy, co nie znaczy, że w obrazie logika opowieści się broni. Nie. O tym w dalszych punktach.
  2. Kiedy pilot przypomina sobie o tym, że jego machina ma miecz? Ponad atmosferą ziemską, dokąd porwał go potwór na swoich błoniastych skrzydłach. Ponad atmosferę (tak na wszelki wypadek zaznaczam, gdyby komuś wciąż się wszystko zgadzało). Co ciekawe, w Jaegerze zaczęło brakować powietrza, a Godzilla miał się świetnie.
  3. Jaeger jest większy niż łódź podwodna, niż tankowiec, no bydlę z niego olbrzymie. Z tego, co wiem, nawet samoloty myśliwskie mają radary, zaś łodzie podwodne również sonary. Dlaczego więc konstruktorzy tych Behemotów nie zamontowali w nich ani jednego, ani drugiego? No jak to? Żeby możliwe były sceny, w których wróg, skradając się na paluszkach, zachodzi Jaegera  od tyłu. Po raz drugi prawa opowieści wygrywają ze zdrowym rozsądkiem. Cudownie się patrzy, jak stoi taki monumentalny humanoid, a za nim, cichcem, cichcem, przepływa potężny potwór. A pilot co? Nie zauważył.
  4. Jaegery są szczytem myśli technicznej. Nic więc dziwnego, że nie zamontowano w nich odpowiednich ekranów, przez co pilot po dziesięciu misjach cierpi na chorobę popromienną, a gdy wejdzie w molocha choćby jeden jeszcze raz, wszyscy wiedzą, że umrze i płaczą (znakiem choroby jest kropla z nosa spadająca na but). Właśnie. Gdy mężczyzna stoi prosto, pamiętaj, drogi scenarzysto, krew skapująca z nosa spadnie mu na but. Nie na pierś, nie. Na but. Nos wcale nie musi być długi, po prostu kropla omija mundur, by go nie splamić. Pamiętaj, but. Nie pierś.
  5. Pilotów w Jaegerach musi być dwóch, bo podobno machina obciąża za mocno ośrodkowy układ nerwowy. Pytam: czym obciąża? Danymi? Wzrokowymi? Słuchowymi? Tym, że pilot musi wroga walnąć raz lewym prostym, raz prawym sierpowym? Gdzie ta lawina bitów? Jakoś jej nie widziałem, co więcej, zdarzało się, że gdy komputer pokładowy informował o uszkodzeniu, pilot powtarzał drugiemu te komunikaty. Taaaaki był obciążony. Oczywiście para pilotów musi być, bo to bardziej sexy, poza tym jak inaczej miałby się zbliżyć główny bohater do głównej bohaterki? Od początku wiedziałem, że będą parą, chociaż scenarzysta starał się ze wszystkich sił nas zaskoczyć…
  6. Dowódca sił zbrojnych musi mówić, pamiętaj, kochany, że główna bohaterka nie będzie pilotem Jaegera, a potem przynieść jej czerwony bucik i powiedzieć, że jednak będzie, w ogóle nie tłumacząc, dlaczego najpierw mówił „nie”, a teraz mówi „tak” (pomijam, że sierotka, przez to, że dowódca cały czas trzymał jedną drugą jej obuwia u siebie, musiała się w dzieciństwie obejść bez kamasza).
  7. Piloci muszą mieć umiejętność wejścia w tak zwany drift, czyli uzyskać wspólną jaźń. Rzecz jasna nie testują tej zdolności w jakimś symulatorze, lecz dopiero po wejściu w uzbrojonego i odbezpieczonego Jaegera, a gdy sprawa się sypnie, bo pilotce przypomniały się koszmary dzieciństwa, tylko szybkie wyciągnięcie wtyczki (która oczywiście się zacina i nie chce wyjść z gniazdka) zapobiega wielkiemu bum w środku hangaru,. Bardzo bezpieczna procedura, brawo.
  8. Jak najlepiej sprawdzić, czy para pilotów myśli podobnie, znaczy, wchodzi w drift? Oczywiście stawiając ich naprzeciwko siebie i każąc im walczyć na kije. To niezawodny sposób, to przecież jasne.
  9. A, pamiętaj – gdy twój Jaeger otrzyma impuls EMP, który spali mu wszystkie układy, wyjdź na zewnątrz i strzel do potwora z flary. To doskonały manewr,  po którym potwór zabije cię waląc pięścią z góry na dół. Taki jest plan, procedura i tego się trzymajmy.
  10. Na całe szczęście jednak są Jaegery analogowe, na które fala EMP nie działa. To nic, że mają w środku trójwymiarowe ekrany i wirtualną rzeczywistość. Są analogowe i napędza je elektronika lampowa. Im EMP niestraszny.
  11. Na końcu filmu, pamiętaj, młody scenarzysto, główny bohater musi wyglądać, jakby nie żył, i wszyscy w kinie powinni czekać z zapartym tchem, aż się okaże, że jednak żyje. Bez tego caaaały suspens bierze szlag. Nikt się nie domyśli, że jednak żyje, zobaczysz. Będą płakać i krzyczeć z radości, że się pomylili.
  12. Pamiętaj też, drogi adepcie filmowy, żeby główny bohater był bardzo podobny z fryzury, postury i gęby do innej postaci występującej w filmie. Dzięki temu widz przez dłuższy czas nie będzie ich odróżniał. To, proszę ciebie, będzie taki smaczek.
  13. Filmowcu kochany, dodaj naukowców. Oczywiście szalonych, oczywiście niezrównoważonych, oczywiście przerysowanych, którzy w znany tylko sobie sposób odkryją mechanizm działania i myślenia potworów. Wejdą w drift i od razu wszystko zrozumieją.
  14. Bomba atomowa odpalona pod wodą to taki zefirek. Nic się nikomu nie stanie, możesz zawsze ją odpalić – będzie fajny efekt wizualny, a potwór Mark 5 i tak przeżyje, zginie zaś od miecza i przypieczenia wstecznymi silnikami Jaegera.
  15. Po tym, gdy jej przybrany ojciec ginie w spektakularnym „łups”, główna bohaterka nie może płakać, ani nawet rozdarcia na jej twarzy nie powinniśmy ukazywać, bo w tym czasie będzie blisko ukochanego, a jemu trzeba dać buzi, buzi i się do niego promiennie uśmiechać. Popłacze sobie potem, jak nie będzie na nią skierowana kamera.
  16. I ostatnia rzecz – broniąc się przed wielkimi potworami nie inwestuj w rakiety i lotnictwo, po co razić je z daleka – zainwestuj koszmarne pieniądze w mur. Dasz pracę wielu robotnikom, a i będzie co w filmie pokazać.

To pokrótce zebrane obserwacje na temat tego znakomitego kina. Czy sobie kupię blueray? Pewnie tak. Jak będę oglądał ten film po raz drugi? Pod wpływem, bo inaczej się nie da.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

Image Time

piątek, 12 Lipiec 2013

Jakiś czas temu oglądałem w telewizji program dokumentalny o Rzymianach. Było tam mnóstwo ciekawych rzeczy: cytowano napisy, jakie synowie Tytusów i Maximusów umieszczali na murach, pokazywano ścienne komiksy przedstawiające grę w kości, opowiadano o zwyczajach. Rzymianie mieli podobne do nas poczucie humoru i estetyki. Potem opowiadano, jak to zwykle w programie o starożytnym Rzymie, o walkach gladiatorów. I wtedy doznałem największego zdziwienia, oto bowiem pewien profesor (niestety, nie pamiętam nazwiska), powiedział coś takiego (cytuję z pamięci):

„Gdyby w tamtych czasach zapytano Cycerona czy Tacyta, co sądzi o zmaganiach na arenie, odpowiedziałby zapewne, że to krwawa rozrywka, ale z o wiele większą odrazą wspomniałby o teatrze i aktorach, oni bowiem prostytuują się przybierając wymyśloną, nie swoją osobowość, podczas gdy gladiatorzy w Koloseum pokazują tylko siebie oraz swoje prawdziwe, nie udawane przymioty, realną cnotę, nie sceniczną.”

Zdanie to było dla mnie tak uderzające, że postanowiłem je zapamiętać i napisać kiedyś na jego podstawie tekst, co niniejszym czynię. Pokazuje ono zupełnie odwrotną hierarchię wartości, niż tę, którą mamy teraz. Gdyby zapytać współczesnego człowieka, co sądzi o walkach gladiatorów, odparłby prawdopodobnie, co następuje:

„To były okropne, barbarzyńskie obyczaje, jak można było patrzeć, jak ludzie się mordują na oczach tysięcy widzów?! A aktorzy? Och, są cudowni! To celebryci! Kto nie chciałby stać w świetle reflektorów i spijać miłość fanów?!”

No właśnie. Kto nie kochał / nie kocha Harrisona Forda, Keanu Reevesa, Johny Deppa? Nawet ja uwielbiałem tego pierwszego, drugiego zresztą też. Przypomina się w tym momencie Marlon Brando, który twierdził, że im lepiej zagrasz daną rolę, tym bardziej jesteś mitologizowany i utożsamiany z odegraną postacią. Rzymianie by powiedzieli ze zdziwieniem:

„Jak to? Im bardziej się sprostytuujesz przywdziewając nie swoją, udawaną osobowość, tym bardziej będą ciebie kochać? To chore! Kto w to uwierzy? Przecież wiadomo, że to tylko gra!”

W dzisiejszych czasach już nie bardzo wiadomo, panowie Rzymianie i panie Rzymianki. Wypada głośno i wyraźnie powiedzieć: ludzie nie kochają Deppa, Stallone’a czy Eastwooda za to, kim są. Kochają ich obraz. Brudnego Harry’ego, Rocky’ego, Sparrowa. A to przybrane, udawane osobowości. ZAGRANE. NIEPRAWDZIWE. Ford jest aktorem, udaje Hana Solo. Stallone też bywa nazywany aktorem. Udawał Rambo. Depp udawał pirata, przebrali go, umalowali i postawili przed kamerą.

Nastały czasy obrazu. Imidżu. W tym kontekście to, co cenili Rzymianie, czyli prawdziwą odwagę, rozumiecie, PRAWDZIWĄ, OKAZANĄ W OBLICZU REALNEGO ZAGROŻENIA, PRAWDZIWE MĘŻNE SERCE, NIE UDAWANE PRZED KAMERĄ, wydaje się z jednej strony zupełnie egzotyczne, z drugiej – dziwnie cucące. Dlaczego? BO ONI MIELI RACJĘ. MY ZBŁĄDZILIŚMY. Nie wiemy, kim jest Ford, Depp, Eastwood, na rany zbawiciela, prawdziwych nazwisk większości celebrytów nie znamy, bo one także zostały zmienione w celach wizerunkowych (gdyby ktoś w tym momencie chciał mi zarzucić, że sam także przybrałem artystyczne pseudo, wyjaśniam, że według speców od imidżu popełniam błąd, bo wskutek pozornego odcięcia się od dotychczasowego dorobku mój wizerunek traci, nie zyskuje, i dodaję, że to wybór osobisty, twórczy, nie marketingowo-wizerunkowy). Nie znamy tych ludzi, nie mamy pojęcia, jak się zachowują w życiu codziennym, jak reagują, jak rozmawiają, widzimy ich tylko w tych sytuacjach, gdy filmują ich kamery. A oni co nam pokazują? IMIDŻ. OBRAZ.

W tym momencie naprawdę chętnie bym zobaczył ich na arenie i przyjrzał się ich realnym, nie udawanym cnotom. Co z tego, że Tom Cruise zagrał ostatniego samuraja, skoro jest scjentologiem? Co ma w głowie ten facet? Jak myśli? Jak reaguje? Srodze mógłbym się zawieść.

Dział marketingu czy innego piaru zwany kreacją imidżu rozwinął się w dzisiejszych czasach do tego stopnia, że nie tylko mamy specjalistów od „budowania wizerunku”, którzy swoje zajęcie traktują ze świętą rewerencją (a przecież tworzą oszustwo), ale także zaczyna się dyskutować o wypowiedziach aktorów, pisarzy, a nawet polityków w odniesieniu do tego, jak ich WIZERUNEK STRACIŁ BĄDŹ ZYSKAŁ! Przepraszam, muszę wyjść, żeby wyrzucić z siebie kilka słów na „k”, „ch”, „sk”, „poj”, itd.

Jestem z powrotem. „Pan premier stracił na wizerunku.” „Pan poseł znacznie podbudował wizerunek”, „Uuu, ta piosenkarka musi teraz podreperować imidż”. I co? I przyjdzie taki Bruce Willis z filmu „Dzieciak” („The Kid”), każe dzieciom przed kamerami obrzucić tortem gościa, który stracił wizerunek, bo odmówił forsy fundacji na rzecz chorujących maluchów, i voila! Wizerunek uratowany! Milioner opływa bitą śmietaną, dziękuje dzieciom, że dały mu nauczkę, wpłaca pieniądze. Dlaczego to zrobił? Bo media dowiedziały się, że tego nie zrobił. Czy wpłaciłby, gdyby nie to? A gówno, nic by nie dał. Dlaczego więc w końcu wpłacił? Nie dlatego, że jest dobrym człowiekiem. ON NIE JEST DOBRYM CZŁOWIEKIEM, ON PO PROSTU DBA O CHOLERNY IMIDŻ, A POMAGA MU SPEC GRANY PRZEZ WILLISA. I w ten sposób znowu szanowany jest sukinsyn, który zadbał o wizerunek.

The Kid

The Kid

Popatrzmy, w jakich paskudnych, oszukańczych czasach żyjemy. Wizerunek stał się religią. Ludzie się kreują na myślących (myślące zdjęcie), seksownych (seksowne zdjęcie), „zarąbistych” (zarąbiste zdjęcie), intrygujących (intrygujące zdjęcie). A jacy są? Jacy są naprawdę? Co naprawdę myślą? Co robią? CO ROBIĄ? Postępują pięknie, cnotliwie (nie mam tu na myśli cnoty katolickiej, tylko grecką, nawet starogrecką), godnie, honorowo? Czy pchają się jak świnie do kamer, koryt, stanowisk, zaszczytów? Starają się, żeby wszyscy ich lubili (to znaczy, że wizerunek działa), czy mówią, co naprawdę uważają, a przede wszystkim ROBIĄ TO?

Czym się zajmują spece od wizerunku? Czy wytwarzają cokolwiek pożytecznego? Ich wiedza powinna służyć ludziom, ale nie tym, którzy im płacą, tylko po prostu ludziom. Zwykłym obywatelom. Powinni krzyczeć: DON’T JUDGE BOOK BY THE COVER! Nie oceniaj po wizerunku! To ściema! Blaga! I’ve been there! Sam to robiłem / robiłam! Zacznijcie myśleć, patrzcie, jacy ludzie są naprawdę, a jeśli tego nie widać, nie dajcie się nabrać! To powinni mówić, ba krzyczeć, zdzierać gardła, bo ludzki tłum wpatruje się w dzisiejszych czasach w imidże jak w święte obrazki, monidła! Trzeba ich tego oduczyć! I najlepiej nadawaliby się do tego właśnie spece od wizerunku.

Ale oni tego nie robią.

Zwróćmy uwagę, że praca wizerunkowców bazuje na trzech fundamentach:

  1. Wiem, że ludzie polegają na własnych wrażeniach, mniemaniach, domysłach, fantazjach, wyobrażeniach i traktują je jakby były prawdą,
  2. Wykorzystując tę wiedzę mogę stworzyć czyjś obraz w taki sposób, by pomógł mu w zdobyciu popularności,
  3. Nie przejmuję się tym, że kreacją owego obrazu oszukuję ludzi. Pozostawiam ich w niewiedzy, de facto na swój sposób gardzę odbiorcami imidżu. Niech go żrą, a to, kim jest mój klient naprawdę, niech pozostanie tajemnicą.

Gdzie jest prawdziwa odwaga? Gdzie jest prawdziwa mądrość? Gdzie jest prawdziwy charakter? Przestańmy ich szukać w obrazach. Szukajmy głębiej.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 2.0/10 (1 vote cast)

Martin Ann

czwartek, 11 Lipiec 2013

Dawno temu czytałem komiks o Transformersach. Zawierał kilka opowieści. Jedną z nich był epizod zatytułowany „What’s in a name?” Chociaż czytałem go będąc bardzo młodym człowiekiem, pamiętam treść do dziś. Młody autobot szukał decepticona, który ukradł mu imię „Divebomb”. Główny bohater chciał je odzyskać. Gotów był zginąć, byle pokonać wroga i znowu być jedynym robotem noszącym to miano. Tytuł opowieści oddaje jej sens: co takiego jest w imieniu, że niektórzy ryzykują życiem, by je odebrać?

Swoop kontra Divebomb, 1987

Swoop kontra Divebomb, 1987

Epos o Gilgameszu także mówi o bohaterze, który pragnie zdobyć „imię”. Co prawda Zecharia Sitchin twierdzi, że nie o imię chodzi, lecz o coś w rodzaju helikoptera, niemniej w kulturze mocno ugruntował się obraz sumeryjskiego bohatera, dla którego imię jest tak istotne, że podejmuje długą i niebezpieczną wyprawę wraz z przyjacielem Enkidu, by wydrzeć je bogom.

Gilgamesz

Gilgamesz

Jeśli, drogi czytelniku, czytałeś „Dziady” naszego wieszcza, wiesz, że Gustaw w pewnym momencie stał się Konradem, nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał. Przemiana wewnętrzna bohatera pociąga za sobą zmianę imienia. Przewartościowanie powoduje zmianę tożsamości, więc i nazwy.

Fragment rękopisu "Dziadów"

Fragment rękopisu "Dziadów"

Ursula le Guin w tetralogii Ziemiomorze opisuje ludzi i zwierzęta posiadających imiona jawne i ukryte, przy czym te drugie są ważniejsze, bo stanowią nazwanie prawdziwego „ja”. W wielu kulturach istnieje imię nadane w momencie urodzenia i przybrane już przez świadomego człowieka, który niejako rodzi się po raz drugi.

Ziemiomorze

Ziemiomorze

W kulturze środkowoeuropejskiej rzadko zmienia się imiona i nazwiska. Robią to niektórzy celebryci, „by lepiej brzmiało”, pisarze przyjmują pseudonimy artystyczne, robią to jednak z reguły na początku kariery, nie w jej środku.

Wynika z tego, że albo jestem nietypowym przedstawicielem pisarskiej braci, albo moja kariera właśnie się rozpoczyna, postanowiłem bowiem przybrać pseudonim i to dość, przyznam sam przed sobą, nietypowy. Od tej pory swoje książki będę podpisywał mianem „Martin Ann” (a także wszystkie wznowienia). Ten penname bardzo mi odpowiada z kilku względów. Po pierwsze dobrze brzmi i jest krótki. Po drugie  odzwierciedla w widoczny sposób kobiecą stronę mojej natury, swoistą dwupłciowość, a to z twórczego punktu widzenia jest dosyć istotne. Niektórzy twórcy w pewnym momencie swojego życia dochodzą do konstatacji, że są w jakiś niepojęty sposób androgyniczni. (Dodam może, że ci naprawdę twórczy, może nawet zbyt twórczy i uzupełnię, że wciąż pozostaję heteroseksualistą). Dwujednia zawarta w tym pseudo jest osobista, symetryczna i w moim odczuciu piękna. Oczywiście polski odbiorca może mieć z nowym nazwaniem problemy, jak to bowiem odmieniać? Odpowiem wprost: jak chcecie. Ten pseudonim jest angielski, bo bardzo lubię ten język, a czy znacie Amerykanina lub Anglika, który martwiłby się, jak jego imię odmienią Polacy? No więc ja też postanowiłem się nie martwić.

Cieszcie się ze mną nowym Martinem Annem, MartinAnnem lub Martinem Ann.

Martin Ann

Martin Ann

Pozdrawiam i do zobaczenia na kolejnych kartach moich książek i ebooków.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Skok

wtorek, 9 Lipiec 2013

Szósty lipca, godzina trzynasta. Piękne niebo usiane cumulusami. Realizuję prezent od żony Ani z okazji dwudziestej ósmej rocznicy naszego związku: skok spadochronowy w tandemie. Jesteśmy w Chrcynnie, skok odbędzie się dzięki strefie Skydive, Warszawa. Przed chwilą wyczytano moje nazwisko. Podchodzę do głównego budynku będącego połączniem biura i wieży kontrolnej. Zbliża się człowiek z grubsza do mnie podobny – krótko ostrzyżony, z niewielkim zarostem i błyskiem inteligencji w oku. To mój instruktor. Rajmund Juchiewicz. (Wszyscy mówią do niego Ray, czego dowiaduję się już w samolocie). Prowadzi mnie do hangaru, wybiera kombinezon. Jest czerwony. Lubię czerwień. Zdejmuję buty, zakładam go na szorty i niebieską koszulkę z krukami, którą specjalnie na tę okazję wybrałem i własnoręcznie wyprasowałem. Potem mężczyzna pomaga mi założyć uprząż. Wszystko filmuje Darek Samul, który uczestniczy w tym wydarzeniu wraz z Magdą, swoją żoną. Instruktor dość długo klęczy przede mną poprawiając pasy przy pachwinach. Ania i Magda chichoczą dając do zrozumienia, że z ich perspektywy ta sytuacja wygląda dwuznacznie. Uśmiecham się do nich, ale staram się też słuchać słów instruktora. Wszystko, co mówi, jest istotne. Dwa tygodnie wcześniej byłem już na lotnisku w Chrcynnie, obejrzałem budowle, samoloty i obserwowałem instruowanie takich, jak ja. Znam pozycje, zachowanie przy skoku, wiem, na co zwrócić uwagę. Mimo to mam wrażenie, że informacji jest więcej.

Podchodzi do nas mężczyzna nieco mocniej zbudowany, o okrągłej, uśmiechniętej twarzy ozdobionej małą bródką. To kamerzysta. Wszyscy mówią na niego „Wąsiu”. Ma na sobie pomarańczowy kombinezon, trzyma błękitny kask, do którego doczepione są trzy urządzenia rejestrujące obraz. Z tego, co mogę się zorientować, dwie kamery i jeden aparat fotograficzny, chociaż mogę się mylić. Nie wiem, w który obiektyw patrzeć. Kamerzysta zadaje mi jakieś pytania, żeby było śmieszniej, ale nie jestem w stanie wymyślić niczego dowcipnego. Ray przedstawia mi go jako najlepszego speca od zdjęć spadochronowych. Dodaje żartobliwie, że ma duszę artysty, dlatego czasami zapomina przesłać filmów.

- W takim razie dobrze mnie nakręć – odzywam się – bo jestem pisarzem science fiction. Jak artysta artystę, rozumiesz.

- Piszesz takie książki jak Matrix?

- Tak, ale lepsze. Serię Gamedec.

- Uwielbiam science fiction. – Zapewnia Wąsiu.

- Gamedec? – pyta Ray. – Gamedec? Ja to znam, czytałem swego czasu Nową Fantastykę.

No proszę. Chcesz spotkać kogoś, kto cię czyta? Idź do spadochroniarzy. Jestem zbyt zaabsorbowany, by się ucieszyć, że poznałem czytelnika. Słucham wyjaśnień i zapewniam, że na pewno opiszę te wydarzenia w jakiejś książce (wiem, w jakiej i wiem przy okazji jakiej sceny).

Ray i ja.

Ray i ja.

Instruktaż pozycji przy wyjściu z samolotu – wypchnąć biodra do przodu, podwinąć nogi. To ćwiczymy jeszcze w hangarze, na ławeczce. Mam trudności, bo pasy przy pachwinach za bardzo ugniatają wiadomo, co. Powiadamiam o tym Raya. Luzuje mi pasy. Idziemy na słońce zgodnie z sugestią kamerzysty. Tam, na drewnianym stole Ray pokazuje sylwetkę początkową (biodra w dół, nogi zawinięte na plecy, ręce na uprzęży, na piersiach) i drugą, po klepnięciu w barki (ręce w bok, zgięte w łokciach). Informuje, że gdy będziemy swobodnie spadać (potem się orientuję, że to eufemizm. Ta czynność powinna się inaczej nazywać), nie będziemy mogli do siebie mówić, stąd sygnałem będzie klepnięcie, a gdy będzie chciał coś poprawić w mojej sylwetce, po prostu mnie chwyci i zrobi, co trzeba.

Instruktaż na ławce

Instruktaż na ławce

Wąsiu nieustannie mnie filmuje. Czuję się trochę nieswojo, bo co to za chwała, ale dobrze, niech to robi, w końcu czemu nie?

Ray tłumaczy, co będzie się działo w samolocie, że będziemy mocno spięci razem, że trzeba będzie  w pewnym momencie jeszcze mocniej zacisnąć uprząż (w tym czasie będę mu siedział na kolanach).

Idziemy do samolotu. Krótki marsz po trawie w stronę żółtego potwora, którego silnik ryczy tak głośno, że budzić może tylko przerażenie. Człowiek nie ma prawa budować tak potężnych maszyn. Kołpak jest czarny i śmigła chyba też. Paradoksalnie, im bliżej jestem, tym mniej mnie ten dźwięk przeraża. Oswajam się.

Przed samolotem

Przed samolotem

Ray mówi, że samolot jest dość mały (inny niż zwyczajowo) i będzie się z niego trochę trudniej wyskakiwało. Idzie jako pierwszy. Obserwuję, jak wsiada do pojazdu. Prawe podudzie na aluminiowy schodek, lewa ręka na reling, lewa stopa na próg. Powtarzam jego czynności i jestem w środku. Siadam tuż przed nim na wąskiej, brązowej ławeczce powleczonej skajem. Do środka ładują się jeszcze chyba ze trzy tandemowe pary oraz tyle samo kamerzystów. Samolot pilotuje niejaki Martin, chłopak, który mógłby być moim synem, z czapką założoną tył na przód i słuchawkami na jednym uchu. Kokpit płatowca jest odrapany i stary, ale wzbudza przyjacielskie uczucia. Zalany słońcem wygląda magicznie. Gdy wszyscy są już w środku, robi się naprawdę ciasno. Instruktor siedzący przede mną uciska mnie mocno w lewą nogę, która od zewnętrznej strony opiera się o kant. Boli. Proszę Raya, żeby przesunął się do tyłu. Udaje się w miarę wygodnie siedzieć, chociaż „w miarę” jest pisane na wyrost. Klimatyzacja mocno wieje, co daje ulgę w upale. Pilot kołuje na koniec pasa, odwraca maszynę i rozpędza się. Chwilę później jesteśmy w powietrzu i szybko nabieramy wysokości. Przeciążenie jest duże – zarówno podczas startu jak i wznoszenia. To, czego dotąd doświadczałem podczas rejsów pasażerskich nie wytrzymuje porównania. Ziemia, oświetlone słońcem pola i drogi, wszystko szybko ulega miniaturyzacji. To wzbudza lęk. Im większa wysokość, tym większe niebezpieczeństwo. Spoglądam na Martina. Dla niego to zwykły, rutynowy lot. Ray pokazuje wysokościomierz nałożony na lewą rękę – pięćset metrów. Lecimy coraz wyżej. Instruktor pyta, czy już zaaranżowałem swój kurs pilotażu. Mówię, że jeszcze niczego nie podpisywałem. Za chwilę znowu pokazuje wysokościomierz. Dwa tysiące metrów. Patrzę na twarze dookoła. Szerzą zęby, młodzi ludzie, szaleńcy. Jak można się cieszyć w takiej sytuacji?! Jesteśmy coraz wyżej, jest coraz niebezpieczniej, klimatyzacja dmucha mroźnym powietrzem, połyskują czarne hełmy i kamery. W pewnym momencie, jak na komendę, instruktorzy zaczynają poprawiać pasy swoim podopiecznym, zaciskają klamry. Ray każe mi usiąść sobie na kolanach. Dociągamy brezentowe taśmy przy lewym i prawym biodrze. Wielokrotnie powtarzamy tę czynność. Ciągniemy z całej siły. Gdy instruktor jest już zadowolony z zespolenia, dopina się od góry i wzmacnia mocowania mojej uprzęży na wysokości przepony i wyżej. Zaczynam mieć kłopoty z oddychaniem. Za mocno krępują mnie pasy. Nigdy nie panikuję w takich sytuacjach, ale dyskomfort jest zbyt wielki. Naprawdę trudno mi oddychać. Zgłaszam to Rayowi. Rozluźnia uprząż na wysokości piersi. Pomaga. Pokazuje wysokościomierz. Jest już ponad cztery tysiące metrów, wskazówka weszła na czerwone pole, ale samolot wciąż się wznosi.

- Mamy od pilota bonus – komentuje.

Wszyscy podnoszą ręce – przybijają „piątki”, robią „piąstki” i „strzałki”, Ray zachęca mnie do tego samego. Jakoś mi to nie wychodzi, robię to lewą ręką, ale staram się, jak mogę. Instruktor tłumaczy, że nie jest to jakiś sztywny rytuał, te gesty nie mają konkretnego znaczenia, po prostu tak robią. Towarzyszy mi coraz silniejsza myśl, że czeka mnie nieznane. Nie można się przygotować na przyjęcie nieznanego. Wiem, że będzie zaskoczenie, że będzie to coś nowego przez duże „N”, ale w żaden sposób te konstatacje mnie nie uspokajają. Przeciwnie. Świadomość, że muszę się nastawić na zaskoczenie, wzmaga niepokój. Łapię się na tym, że moja świadomość stara się odczepić od rzeczywistości, jakbym to nie ja tam był, jakbym patrzył na wszystko z boku. Cztery i pół tysiąca metrów. Kamerzysta ubrany w czarny kombinezon podchodzi do drzwi. Odsuwa je. Widzę przestrzeń, chmury pod nami, podmuch wiatru. Ostry lęk. Za chińskiego boga tam nie skoczę. Człowiek z kamerami na kasku wykonuje krok przez próg samolotu, jego hełm ciasno przylega do boku drzwi, mężczyzna owija się na krawędzi i jest już po drugiej stronie. Jego kombinezon gwałtownie furkocze. To szaleniec! Co on robi! Przecież się zabije! Trzyma się relingu i filmuje pierwszą parę, która siada na krawędzi płatowca. Człowiek, który ma skakać przede mną chwyta się rury u góry. Instruktor klepie go po rękach. Nie może tego robić. Ma trzymać swoja uprząż. Raz, dwa i wypadają, a we mnie rośnie lęk. Co oni zrobili?! Zabiją się! Czarna plama znika w błękicie.

Pierwsza para już wyskoczyła... Foto: Wąsiu

Pierwsza para już wyskoczyła... Foto: Wąsiu

Nigdy nie skoczę, nigdy nie skoczę! Ale nikt mnie nie pyta. Nasz kamerzysta w pomarańczowym kombinezonie gramoli się na zewnątrz, tak jak ten pierwszy, a my podpełzamy do krawędzi luku. Moje nogi są już na zewnątrz, widzę blisko obiektywy kamer, chwytam się uprzęży na wysokości piersi, co jest głupie, bo powinienem się trzymać samolotu! Nie siebie! Gdy trzymam się siebie, to jakby niczego! Podwijam nogi i odchylam głowę tak, jak mnie uczono. Wiatr świszcze po brzuchu, jestem na krawędzi maszyny, to ja jestem na krawędzi, nie instruktor, on jest za mną! Wypadamy!

W otchłań

W otchłań

Powietrze uderza jak wściekły masażysta waląc setką uderzeń na sekundę, wszystko wokół wrzeszczy o wiele głośniej od najgłośniejszego krzyku, widzę chmury, niebo i ziemię, pędzę pionowo w dół w ich kierunku i chociaż jest słoneczny, piękny dzień, ta pogoń ma w sobie coś mrocznego.

I w dół

I w dół

Swobodne spadanie to złe określenie. To pęd z nieprawdopodobną prędkością w ogłuszającym furkocie powietrza. Lecę z otwartymi ustami patrząc śmierci w oczy, bo oto przekroczyłem granicę życia. Lecę w śmierć. Świat się trzęsie, jakby ktoś mnie raził prądem elektrycznym, wciąż trzymam uprząż. Nie krzyczę, bo to nie ma sensu. Powietrze tak huczy, że zagłuszy każdy dźwięk. Zamykam usta. Zimne gazy nas otaczające są twarde, uderzają tysiącem ciosów, chcą zedrzeć skórę z twarzy. W pewnym momencie wdzierają się pod gogle, na szczęście tylko na chwilę. Klepnięcie w barki. Rozkładam ręce. Opór powierza jest bardzo silny. Już wiem, że ręce, teoretycznie mała powierzchnia, przy spadaniu mają wielką wagę. I znowu to uczucie oddzielenia od siebie. Emocje są zbyt duże, psyche szuka ratunku.

Podlatuje kamerzysta. Przedtem mnie uprzedzał, żebym wykonywał „fajne” gesty w stronę kamery, żebym to urozmaicił. Niestety, nie jestem w stanie zbyt dużo zrobić. Nie byłem przygotowany na taki opór powietrza, na taki napór i na taką sytuację (co było do przewidzenia). Próbuję podnosić kciuki, robić znak „OK!”, nawet symbol Imperium ze swoich książek, ale nie wiem, czy i jak mi to wychodzi.

Pierwsze podejście Wąsia

Pierwsze podejście Wąsia

Ciągle towarzyszy mi uczucie przerażenia, fascynacji i zaskoczenia. To potężny miks, gejzer uczuć zupełnie inny od wszystkiego, czego dotąd doznałem w życiu. Pędzę w leju prędkości czując wielką samotność wobec ogromu żywiołu, który mnie otacza. Nie pamiętam o instruktorze gdzieś na plecach. Mknę w dół sam. Ten skok to samobójstwo. Kamerzysta podlatuje drugi raz i znowu próbuję coś sensownego zrobić, ale nawet nie wiem, czy się uśmiecham.

Drugie podejście Wąsia

Drugie podejście Wąsia

W końcu łagodnie ciągnie nas w górę. Spadochron. Później się dowiaduję, że lecieliśmy minutę. Dla mnie to było dziesięć sekund.

- No, w końcu możemy porozmawiać – komentuje Ray.

Wcale nie czuję się dużo lepiej. Jesteśmy bardzo wysoko. Wiszę głównie na pachwinach. Instruktor luzuje uprząż. Jest więcej miejsca, luźniej. Widoki są oszałamiające. Mnóstwo przestrzeni. Widzę lotnisko, pola, drogi, chmury. Dostaję dwie żółte taśmy do rąk. Mogę sterować spadochronem. Ray pokazuje, że ciągnąc z jednej strony i luzując  z drugiej można wykonać zwrot. Przeciążenia są zaskakująco duże. Majestatycznie zataczamy zakręt w lewo i prawo, ale za bardzo ciągnie, to zbyt duża huśtawka. Ray pyta, czy chcę teraz sam posterować i się pokręcić. Mówię, że nie.

- Uczę się szybko, ale wolno – zapewniam. – Wystarczy.

Zbliżamy się do ziemi bardzo wolno i łagodnie. Długo. Rozmawiamy, znaczy Ray dużo mówi. O formacjach w powietrzu, o rekordach. Jestem w stanie wydusić tylko „niesamowite”, albo „niezwykłe”. Mam spuchnięty umysł, obrzęknięte usta. Nie umiem niczego wyrazić. Dość szybko dostrzegam przyjaciół i żonę stojących na dole. Ania ma turkusowe spodnie. Widać je wyraźnie.

Widok z dołu. Foto: Ania

Widok z dołu. Foto: Ania

Wreszcie pada komenda „nogi”. Podnoszę je wysoko, pomagam sobie rękami. Lądujemy niezwykle miękko i łagodnie. Przewracamy się, za mocno spięci. Podbiega kamerzysta, pomaga coś odpiąć.

Tuż przed przyziemieniem

Tuż przed przyziemieniem

- To było lepsze od zbierania znaczków? Seksu? Pisania? – pyta, gdy się podnoszę.

Nie jestem w stanie odpowiedzieć niczego sensownego, tym bardziej dowcipnego. Usiłuję, ale nie umiem. Zachęcony wypowiadam słowa podziękowania dla żony, wprost do kamery. Ale robię to półprzytomnie. Widzę Anię i przyjaciół fotografujących mnie z daleka. Pomagam Rayowi zwinąć spadochron. Uśmiecham się do Ani, Magdy, Darka, Elizy i Grzesia (którzy przyjechali tuż przed moim skokiem). Ale jestem jak otępiały.

Już. Foto: Eliza Klimek

Już. Foto: Eliza Klimek

W hangarze zdejmuję uprząż i kombinezon. Otrzymuję dokumenty do podpisania i dyplom w kształcie chmury.

Minie jeszcze kilka godzin, zanim dojdę do siebie.

Chcę powtórzyć to przeżycie.

Ale tym razem z tą różnicą, że mniej więcej będę wiedział, co mnie czeka.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Salut, George…

poniedziałek, 1 Lipiec 2013
George Lucas

George Lucas

Przeczytałem ten krótki artykuł i czuję smutek. Oto bowiem jeden z największych wizjonerów kina został złamany złymi językami prymitywnych ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć dwóch prostych prawd:

  1. Gwiezdne Wojny to George Lucas, a George Lucas to Gwiezdne Wojny, więc nie ważne, co ludzie sądzą, a czego nie twierdzą, istotne jest tylko, co uważa stary George. To jego wizja, jego marzenie, jego kreacja.

Dlatego Han mógł strzelić jako drugi, a Luke mógł zobaczyć jednak młodego Anakina obok ducha Yody i Bena. Można o tym dyskutować, można się z tego śmiać, ale agresywnie krytykować? Nigdy nie przyszło mi do głowy, by się czepiać Jar Jar Binksa, czy tego, że „Revenge of the Sith” jest „za mało mroczne”. Przyjmowałem te kreacje takimi, jakimi są, bo takie mam podejście do czyjejś twórczości – nie oczekuję, że sprosta moim nastawieniom, lecz jestem po prostu ciekaw, co tym razem autor zaprezentuje. Podobały mi się wszystkie części Gwiezdnych Wojen i niejednokrotnie udowadniałem tym, którym się nie podobały, że zwyczajnie ich nie rozumieją. Oczywiście nie odpowiadała mi w wielu momentach gra aktorska, ale to inna bajka. Gwiezdne Wojny to kreacja na tak wielu poziomach, że poziom artystyczny samej gry nie jest tak bardzo istotny (moje zdanie).

Druga prawda zawarta jest częściowo w powyższym akapicie, a brzmi tak:

  1. Rozczarowanie wymaga uprzedniego solidnego przygotowania.

To jest: nastawienia. Jeśli się na coś nastawiasz, sam na siebie szykujesz pułapkę. Możesz z olbrzymim prawdopodobieństwem przewidzieć bowiem, że to, co Cię czeka, będzie z oczekiwaniem niezgodne. Bądź ciekaw, bądź zainteresowany, bądź nawet sceptyczny, ale, na miły bóg, nie stwarzaj wizji tego, co będzie, nie mniemaj, że autor zrobi to, co zrobiłbyś Ty, bo to nie Twoja kreacja, tylko jego! Wybaczcie, ale ludzi, którzy się w wyżej opisany sposób zachowują, uważam za idiotów.

Trzecia rzecz, która chodzi mi po głowie, to przygnębiająca konstatacja, że wielcy kreatorzy najczęściej nie są gigantami o kamiennej skórze, lecz, zgodnie z ogólnie przyjętym w psychologii typem twórcy – ludźmi wrażliwymi i łatwymi do zranienia. Oto bowiem mężczyzna, na którego wizjach wyrosłem, tytan science fiction, człowiek o fenomenalnej wyobraźni i sercu do kreowania światów tudzież wielopoziomowych historii, wyznaje, że został posiniaczony przez tłuszczę błotnych, nienawistnych istot zwanych fanami i że to spowodowało jego krok w tył. W tym momencie mam poczucie winy, że nie zabrałem udziału w kretyńskich dyskusjach krytykujących George’a. Najprawdopodobniej mojego głosu Lucas by nie usłyszał, ale może stałby się tą minimalną przeciwwagą, która dodałaby mu otuchy.

Jaki wniosek? No cóż, apel do wszystkich twórców, którzy czują, że nie dają rady, bo za dużo w ich życiu tak zwanych „negatywnych zwrotów”. Nie dajcie się, do diabła. Miejcie świadomość, że gdzieś za lasem, za rzeką, za oceanem, jest gość czy gościówa, którzy odczuwają tak jak Wy i cenią to, co robicie, że Wasze słowa i wizje nadają ich życiu sens. Tak jest. Tak, do cholery, jest.

Szkoda, że George Lucas nie ma pojęcia, jak bardzo jego wizje pokochał Marcin Przybyłek.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)