Mówi się, że “finis coronat opus”, czyli koniec wieńczy dzieło. Że pointa potrafi podnieść na wyższy poziom nawet niezbyt zgrabną opowieść. Zgadzam się z tymi stwierdzeniami, zresztą kim jestem, by podważać stare, w dodatku łacińskie przysłowie? Akurat tak się składa, że wciąż siedzą mi w pamięci ostatnie sceny trzech filmów, które to obrazy dzięki nim stały się czymś więcej.
Swego czasu oglądałem serial Californication. Najpierw sezon drugi – tak się złożyło – który bardzo spodobał się mnie i mojej żonie, potem sezon pierwszy, wreszcie trójkę i czwórkę, która nam obojgu najmniej przypadła do gustu: Hank Moody zachowywał się już tak arogancko i niespójnie, że prysła gdzieś sympatia do niego. Nie rozumiałem, dlaczego wciąż zalicza nowe kobiety, dlaczego nie przejmuje się procesem, dlaczego brnie coraz dalej w tak czarną dziurę, że pewnie już dawno zapomniał, gdzie jest wyjście. Czułem głównie poirytowanie i w zasadzie czekałem na koniec.
Koniec zaś pozytywnie mnie zaskoczył. Hank podrywa / jest poderwany przez kobietę, która ma grać jego ukochaną w serialu tworzonym na podstawie jego wspomnień, podczas aktu widzi nie jej prawdziwą twarz, ale oblicze swojej kobiety, potem wsiada do porshe’a, na którego tylnym siedzeniu leży maszyna do pisania, rusza, wtedy przed maskę wyjeżdża wielka dekoracja, płótno przedstawiające drogę ciągnącą się po horyzont i zachodzące słońce. Za chwilę widzimy Hanka pędzącego tą tęczową drogą, prowadzącego wehikuł ku nieco kiczowatemu zachodowi. Ta scena bardzo mnie poruszyła, bo w spójny sposób spointowała całość przygód niepoprawnego pisarza, pijaka i dziwkarza. Hank Moody żył w świecie tylko częściowo zakorzenionym w realnej rzeczywistości. Duża część jego realności była wytworem wyobraźni, kreacją tęsknoty za niemożliwym pięknem, tym bardziej niemożliwym, że sprzecznym z jego wewnętrznie skonfliktowaną osobowością. Obraz samochodu jadącego ku zachodzącemu słońcu, z maszyną do pisania na tylnym siedzeniu, chociaż niby prosty i w swojej treści bynajmniej nieoryginalny, pozostanie w mojej głowie prawdopodobnie do końca życia. Było w nim coś wyjątkowego.
Drugim filmem jest Gran Torino Clinta Eastwooda. To dzieło prawie wcale mi się nie podobało. Clint jako reżyser i autor scenariusza jawi się prostacko. Obraz wydaje się grubo ciosany, jest wrażenie, jakby zrobił go człowiek niedorozwinięty, czujący nieodpartą chęć, by co chwila komentować: teraz jest scena, w której chodzi o…, teraz z kolei musicie, musicie zauważyć, że… itd. Kadry jak klocki stawiane z wielkim „bum!” jeden za drugim, jeden za drugim, tworzą historię, w której tylko prawie końcówka i zupełna końcówka dają do myślenia, a jak powiedziałem na samym początku, właśnie ostatnia scena filmu zrobiła na mnie wrażenie. Znowu mamy drogę, znowu samochód, tym razem nie porshe’a tylko tytułowego Gran Torino, a w nim jednego z głównych bohaterów, którego życie właśnie się zaczyna. Piękna pogoda, brzeg morza, palmy, spokój. Czuć powiew przygody, którą jest zwykłe życie, zwłaszcza na jego początku, gdy przed człowiekiem tysiąc możliwości, zdrowie dopisuje, sił także nie brakuje. Eastwoodowi udała się jedna fenomenalna rzecz: opowiedział historię, której koniec jest właściwie dopiero początkiem, początkiem czegoś bardzo ciekawego, czego przedsmak daje widok morza, drogi, a ton dyktuje ciepła piosenka. Patrzyłem na tę scenę jak zauroczony. Napisy przesuwały się w dół, samochody jechały (Torino już gdzieś zniknął), a ja słuchałem i patrzyłem. I zapamiętam.
Trzeci film to „L’homme de chevet” znany u nas jako „Przyjaciel u boku” z Christopherem Lambertem i Sophie Marceau. Taka sobie miła historia o byłym bokserze i sparaliżowanej piękności. Romans. Nie byłby jednak tym, czym się stał, gdyby nie ostatnie sceny. Widzimy w nich mężczyznę niosącego ukochaną brzegiem morza, a nad nimi niebo całe w poduchach złotych chmur, zupełnie jak z najlepszych sakralnych obrazów. Przestrzeń, światło, zupełnie jakby przed kochankami niebiosa otwierały podwoje. Ich miłość zdaje się przez tę scenerię tak piękna, że wręcz idealna. Czyż może być cudowniejszy związek?, pytałem siebie, a przecież racjonalna odpowiedź jest inna – para, w której jedna połowa jest sparaliżowana, ma przed sobą raczej trudne życie. Tymczasem kadry wieńczące film „Przyjaciel u boku” spowodowały, że opowiedziany związek wyglądał na anielski, najlepszy z możliwych. Szczęśliwy.
I tę scenę także zapamiętam raczej do końca życia.
Na tym właśnie polega czar dobrych ostatnich scen. Zapadają w pamięć. A skoro tak, zawierają coś ponadczasowego i ważnego dla odbiorcy osobiście. Osobiście. Czy nie ciekawe jest, że idee w nich zawarte, raczej abstrakcyjne i właśnie idealistyczne, są dla nas tak ważne? I kto powiedział, że dla człowieka najważniejsze jest “tu i teraz”? A gdzież tam.