Ostatnio często myślę o śmierci. Nie to, że kiedyś nie myślałem, ale teraz zdarza się to znacząco częściej. Siedzę na kanapie – śmierć, leżę w łóżku – śmierć. Stany bezruchu przywołują obrazy starzenia się, bezwładu, zamknięcia dróg, końca. Może dzieje się tak dlatego, że całkiem niedawno sporo osób w jakiś sposób bliższych mi niż dalszych odeszło z tego świata, a może dlatego, że jeszcze mają odejść. Sceptycy mogą się zacząć śmiać (mój wewnętrzny sceptyk już zaciera ręce), ale retrospektywnie stwierdzam, że obsesyjne myśli o śmierci nawiedzają mnie po prostu wtedy, gdy ktoś mi znany, niekoniecznie bliski, ma zakończyć swoje funkcjonowanie w trzech wymiarach i czasie.
Myślę też o śmierci w innym aspekcie. Bardzo nie chcę umrzeć w łóżku. Ani na fotelu. Umieranie pod kołderką, w pościeli, jest okropne. Najchętniej umarłbym stojąc, jak Cyrano de Bergerac. To dosyć trudny rodzaj śmierci do osiągnięcia, bo trzeba być tuż przed aktem w kondycji w miarę niezłej, a samo nadejście kostuchy powinno być nagłe, co sugeruje zgon nie do końca z własnej woli, a już na pewno nie naturalny. Więc jest kłopot.
Po drugie bardzo nie lubię innym sprawiać kłopotu ani angażować ich w swoje sprawy, więc nie podoba mi się myśl, że po moim pożegnaniu się z tym światem będą jeszcze wokół mnie bliżsi i dalsi robili jakieś ambarasy. Najchętniej sam bym się podpalił, a potem zgrabnie zamiótł do urny, ale to jest niemożliwe. Ktoś będzie musiał to za mnie, niestety, zrobić. A potem jeszcze zrobić coś z tą urną i to także mnie smuci. Wolałbym być gdzieś wysypany, nawet niekoniecznie w jakieś ładne miejsce, a w ogóle najlepszym scenariuszem jest wyparowanie, ale do tego potrzeba chyba bomby atomowej, a skąd mam wiedzieć, gdzie i kiedy taką upuszczą?
Skoro scenariusz ze znalezieniem się w epicentrum wybuchu odpada, pojawiają się następne problemy, dość śmierdzącej natury. Nie chciałbym, żeby mnie po zgonie myto, wiecie, z tamtej strony. Żeby tego uniknąć, trzeba by się solidnie do śmierci przygotować. Po pierwsze porządnie umyć, ostrzyc, ogolić, obciąć paznokcie u rąk i nóg. Po drugie nabalsamować i nakremować (to i tak zawsze robię po kąpieli), po trzecie, no właśnie – wypróżnić. Ale tak porządnie! Istnieją dwa rozwiązania tego problemu – X-prep, czyli bardzo silny środek przeczyszczający, od którego, jeśli ktoś szykuje się na tamtą stronę, można zejść na sedesie i byłoby to zaprzeczeniem starań, bo umrzeć na kiblu, to dopiero skandal (a wcale nie tak rzadka sprawa). Pozostaje zatem drugie, łagodniejsze rozwiązanie, czyli dwu, albo trzydniowa głodówka. Tylko jest z nią kłopot. Gdy jestem głodny, robię się smutny, rozdrażniony, słaby. Jak tu umierać w takim nastroju? Chciałbym, żeby moje zniknięcie odbywało się w podniosłej atmosferze odkrywania największej ludzkiej i osobistej tajemnicy, a nie w towarzystwie dojmującego i dołującego uczucia paskudnego głodu. Istnieje też kwestia pęcherza moczowego – przed śmiercią wypadałoby się porządnie wysikać i nie pić przez jakieś pół dnia. Piękna perspektywa – jak tu umrzeć tuż po kąpieli, w dodatku na stojąco, kiedy człowiek odwodniony i niedożywiony?!
Ostatnia sprawa to kwestia wyboru czasu, miejsca i sposobu. Bo nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy. Nie chcę nikomu sprawiać swoją osobą żadnego kłopotu. Gdy stanę się zupełnie do niczego, znaczy ani nie będę potrafił o siebie zadbać, ani już w ogóle nic sensownego zrobić, a jeszcze, nie daj Imperatorze, ktoś miałby mnie utrzymywać i o mnie się troszczyć, chciałbym sam zadecydować o tym, że już, tu i teraz. Tylko jak to zrobić elegancko? Przygotowania mamy gotowe: mycie, golenie, głodzenie, okej, zapisane. Brakuje tylko narzędzia. Niestety, w sklepie wielobranżowym nie znajdziesz dynksa o nazwie „Przecinacz nici Mojry” i musisz człowieku kombinować. Zawiśnięcie na stryczku jest okropne. Człowiek się buja, traci dostojeństwo, ślad na szyi wygląda paskudnie. Podcięcie żył – dajcie spokój. Wyjdzie tylko, gdy zanurzycie nadgarstki w wodzie, czyli jakaś miednica musi być obok, czyli już na stojąco się nie da, no i miednica? Brzydkie blaszane coś przy moich zwłokach? A jeszcze gorzej – plastikowa? Może jeszcze pomarańczowa? Fuj. Poza tym trzeba pamiętać, że to pięć litrów tkanki płynnej, nie w kij dmuchał, trzeba wody nalać tyle, żeby się nie przelało. Nie pominę faktu, że wykrwawione ciało jest brzydko białe i ogólnie źle się prezentuje. Dzieci się przestraszą. Strzał z broni palnej w głowę jest już zupełnie głupim pomysłem – po pierwsze skąd wziąć broń, po drugie widok przerażający. Nie mamy nikogo straszyć, tylko załatwić małą, osobistą sprawę. Pozostaje trucizna. Ale gdzie ją kupić? W aptece nie sprzedadzą, nawet na receptę. Trzeba by najpierw pogrzebać w książkach i sprawdzić, który lek w jakiej dawce daje pewne rozwiązanie. Męczące. Człowiek się na tamten świat szykuje, ale przedtem musi zgłębiać arkana farmako – przepraszam – terapii.
Oczywiście pozostają jeszcze niuanse – czyli kto nas znajdzie pierwszy i jak zareaguje. Bardzo niedobrze jest po śmierci zafundować komuś szok pt. „Dziadek / tatuś się otruł! Łaaaa!”. Bardzo to wszystko skomplikowane. Słyszałem, że niektóre zwierzęta, gdy czują, że nadchodzi ich czas, odchodzą od stada i nikt z ich ziomków nie wie, gdzie i jak oddają ducha.
I to by było najlepsze rozwiązanie. Odejść gdzieś w las.
Ale i tak mnie, cholery, znajdą. I jeszcze jakieś mrówki już zaczną mnie żreć, albo inny lis i szok estetyczny murowany.
Pozostaje bomba atomowa. Ktoś ma jakąś na zbyciu?
Pomarańczowa, plastikowa miednica – wspomnienia z dzieciństwa
A wracając: czy śmierć estetyczna jest śmiercią piękną? Jakoś nie widzę siebie, jak będąc jedną nogą w grobie wykonuję te rytuały czyszczenia ciała. Raczej zajełabym się ostatnimi chwilami, z osobami które kocham.
Rodzimy się, żyjemy, umieramy. Coś się kończy. Śmierć nigdy nie napawała mnie strachem, nie zadawałam sobie również pytania “co wtedy będzie?” Czy nie lepiej żyć tak, aby jutro umierając stwierdzić, że było fajnie?
No ale to moje podejście do śmierci. Może trochę dziwaczne, może trochę za zimne.
Ja w sprawie odejścia w Las. Według mnie jest to prawie najlepsza opcja. Oczywiście potrzeba jeszcze jakiegoś porządnego mrowiska.
Marcinie nie doceniasz siły natury, a dokładniej mrówek. Porządne mrowisko potrafi “wyczyścić” człowieka do kości w kilka dni ! Także nawet jak cię znajdą, to tylko same piękne lśniące kości i może przysłużysz się dzięki temu jakiemuś Studentowi medycyny ?
Pomyślałem w ogóle o pomaganiu innym po śmierci?
Czyli las jest rozwiązaniem! Super! Trzeba tylko zostawić karteczkę “poszedłem do lasu” . Pomoc studentom? No tak, są staruszkowie, którzy się na to godzą, ale być preparatem anatomicznym pachnącym formaliną… Nie. To nie dla mnie. Nawet po śmierci.
O! Mój obecny temat! Jako weteran sekcji zwłok powiem:
Rzeczywistości obejść się nie da. Śmierć potrafi być nagła, według naszej wiedzy mało bolesna i dość wydajna… I nie pozostawić po sobie spustoszenia… Ale dużo wpływu na nią nie mamy. Można ją, na razie, opóźnić, uprzyjemnić, gloryfikować, ignorować, gloryfikować lub zakłamywać, ale nie da się jej wyeliminować albo naprawdę przewidzieć. A, jako że nie da się przewidzieć, to nie da się też naprawdę na nią przygotować. Bardziej niż samej śmierci boję się umierania w męczarniach, bo potem… jeden pies… I to jest ten aspekt śmierci, który mnie osobiście przeraża… Co innego zemrzeć pod kołdrą, we śnie, a co innego się godzinami, dniami, tygodniami męczyć w bólach, dusząc czy z majakami.
Śmierć estetyczna nie będzie, w ogólnym ujęciu estetyki. Kupa z tyłka się może wyślizgnie, mocz z pęcherza może ujdzie, a ciało będzie waniało. I ludzie naokoło będą doszukiwać się oznak życia, więc będą skazani na dylemat. This part of reality we don’t need to embrace. We can have our own visions… Jednak zaakceptowanie generalnego procesu wydaje mi się bardziej komfortowe. Jeśli chcemy obniżyć prawdopodobieństwo nadmiernego dramatu po naszej śmierci, wystarczy być asocjalnym dupkiem. Nikt się nie będzie wtedy interesował. Ale, jeśli wywrzemy wplyw na dużo osób, to będzie teatr.
Co do śmierci na klopie – Marcinie, masz rację, to się zdarza częściej niż padnięcie trupem na ulicy. Ktoś się czuje źle, idzie do klopa. To naturalne. To, że z niego już nie wyjdzie, to inna sprawa.
Pozdro,
Bombę atomową kupię!
Kurcze, ile razy mi się marzyło, żeby Ruskie czy inne Araby coś takiego na moją chałupę spuściły…
Marcinie,
W kwestii wyboru miejsca proponuję pustynię. Do wyboru, według uznania i preferencji kontynentalnych – Sahara, Gobi, Atakama…
Sposób – zabierasz plecak z wodą (koniecznie z rozpuszczonym w niej jakimś środkiem przeczyszczającym – woda ma służyć do ostatecznych ablucji, a nie do picia, a jeśli nie wytrzymasz to wiadomo , niezbędnymi kosmetykami i balkonikiem (rozumiem że chcesz koniecznie umrzeć na stojąco) (do balkonika przywiązujesz się gdy jeszcze masz dość siły i czujesz już na plecach oddech Kostuchy). Ciało zostaje zasypane przez pierwszą lepszą burzę piaskową i jeżeli mumifikacja Ci nie przeszkadza to rozwiązanie prawie idealne, a i prawdopodobieństwo odnalezienia nikłe !
Jeżeli chodzi o wybór czasu, to nie ośmielę się dawać żadnych rad. A nuż ktoś zdąży opracować recepturę Infigenu…
Serdeczne Pozdrowienia !
Adrian! Akurat ostatnio o Tobie myślałem i zastanawiałem się, gdzie się podziewasz! A tu taka niespodzianka! I rada sensowna . Zapiszę sobie .
Kurczę, nie spodziewałem się tak rychłej odpowiedzi Marcin, wyślij mi swoje namiary na maila, bo nie będziemy przecież zanudzać pozostałych komentatorów prywatnymi rozmowami .
To może, z braku bomby atomowej, po prostu się utopić? Ale nie w jakiejś sadzawce, tylko gdzieś na dnie Pacyfiku. Dla żywych śladu po nas nie zostanie, więc estetyką nie ma się co przejmować. A jak potem rekiny zjedzą, to przecież truposzowi już bez różnicy. Wystarczy łódka, dobry kamień i ewentualnie coś na “znieczulenie miejscowe”.
A tak poważnie: nie lepiej jest żyć? Ja tam wierzę, że rozwijająca się gwałtownie technologia pozwoli być może kiedyś nawet i na nieśmiertelność (nie licząc oczywiście śmierci w wyniku wypadków, wojen itp).
“a samo nadejście kostuchy powinno być nagłe (…) nie podoba mi się myśl, że po moim pożegnaniu się z tym światem będą jeszcze wokół mnie bliżsi i dalsi robili jakieś ambarasy.”
Cóż, dla umierającego rzeczywiście lepiej nagle i szybko niż się męcząc (stąd czasem ludzie słusznie mawiają, że na taką szybką śmierć trzeba sobie zasłużyć). Ale nie dla jego bliskich. Dla nich odczucie jest takie samo bez względu na sposób w jaki śmierć nastąpiła. Więc raczej nie ma co rozważać, jaki on będzie, bo z ich punktu widzenia praktycznie niczego to nie zmienia i to jak będzie się wyglądało po śmierci nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Wyjątkiem są tylko sytuacje, w których widzą sam moment śmierci, gdy dzieje się ona w skrajnie tragicznych i okropnie nieprzyjemnych okolicznościach, bo to w oczywisty sposób zwiększa traumę. W pozostałych przypadkach zawsze jest to dla nich takie samo.
Podobno śmierć przez utonięcie jest bardzo bolesna.
“Ja tam wierzę, że rozwijająca się gwałtownie technologia pozwoli być może kiedyś nawet i na nieśmiertelność (nie licząc oczywiście śmierci w wyniku wypadków, wojen itp).”
Tylko co to za życie? Nie macie czasem tak, jak mówił Miauczyński w Dniu Świra: “Boję się rano wstać, boję się dnia, codziennie rano boję się otworzyć oczy, ze strachu przed świtem, zupełnie nie wiem, co zrobić z nadchodzącym dniem. No nie mogę. (O, kurwa! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego). Mam niby jakieś obowiązki, a przecież – pustka, jakby zupełnie nie miało znaczenia czy wstanę czy nie wstanę, czy zrobię coś, czy nie zrobię (ja pierdolę), higiena, jedzenie, praca, jedzenie, praca, palenie, proszki, sen. (Ja pierdolę, kurwa).”? Bo mi się coraz częściej wydaje, że zapędziliśmy się jako gatunek w jakimś chorym wyścigu po to tylko, żeby mieć coraz więcej i więcej na głowie. Jesteśmy mistrzami galaktyki w rozwiązywaniu problemów, które sami sobie stwarzamy, goniąc za coraz nowymi gadżetami i wypruwając sobie flaki dla marnych groszy, które przepuszczamy na błahostki albo które musimy hurtowo wydawać, żeby naszym dzieciom żyło się lepiej.
Sorry za takie pitolenie ale ostatnio naprawdę zastanawiam się jak by to było sprzedać wszystko, kupić jakąś chałupę na wsi i zająć się hodowlą kóz i robieniem serów zamiast zap***ać po 13 godzin na dobę w robocie, do której chyba po prostu się nie nadaję.
“Podobno śmierć przez utonięcie jest bardzo bolesna.”
No podobno jest. Ale nic nie jest na tym świecie idealne. A więc albo zachowanie estetyki o jakiej była mowa w powyższej blogowej notce, albo ból. Zresztą wspomniane znieczulenie miejscowe (cokolwiek by to było) może tu być pomocne.
“Tylko co to za życie? ”
A w czym ono będzie gorsze od obecnego? Ot, po prostu zdobycze nauki i techniki pozwolą Ci pożyć x czasu dłużej niż dzisiejsza średnia. A życie? Prawdopodobnie będzie podobne. To czy się będziemy męczyć, czy nim cieszyć, w sporej mierze zależy od nas samych.
“Nie macie czasem tak, jak mówił Miauczyński w Dniu Świra (…)”
Ja nie. Doła czasem (z różnych powodów) owszem, ale do Adasia mi, odpukać, daleko.
Aczkolwiek rzeczywiście to “czy wstanę czy nie wstanę, czy zrobię coś, czy nie zrobię” wielkiego znaczenia, przynajmniej na chwilę obecną, nie ma. Choć jakieś tam ma, bo przecież znaczenie rzeczom nadajemy sami (jak mówisz: sami sobie stwarzamy problemy). Coś jest dla nas ważne i to jest ważne, a pies trącał, że ktoś inny ma to w dupie lub uważa to za jakąś błahostkę. Z jakiegoś obiektywnego, wyrachowanego i wspartego dzisiejszą nauką punktu widzenia i tak po całym świecie kiedyś nawet śladu nie zostanie. Więc, “co po sobie pozostawiamy nie jest tak ważne jak to, jak żyliśmy” (J-L Picard, Star Trek: Generations). Jeśli nam jest tak dobrze i nikomu to nie czyni krzywdy, to czemu nie? “Umartwianie się” zostawmy średniowieczu.
“Sorry za takie pitolenie ale ostatnio naprawdę zastanawiam się jak by to było sprzedać wszystko, kupić jakąś chałupę na wsi i zająć się hodowlą kóz i robieniem serów zamiast zap***ać po 13 godzin na dobę w robocie, do której chyba po prostu się nie nadaję. ”
Jak ten profesor z kawału, który się zastanawiał czy nie piep….ć tym wszystkim i wyjechać w Bieszczady”? Jest to też jakiś sposób na życie. Całkiem niezły (bo mający też, jak wszystko inne, swoje wady) z pewnego punktu widzenia. W końcu nie licząc sytuacji losowych, życie jest takie, jakie sobie urządzimy. Niemal zawsze jest jakaś alternatywa dla obecnego trybu życia. Ludzie tylko często jej nie zauważają, albo nie chcą zauważyć, albo po prostu boją się zmian. Trzeba po prostu usiąść i przemyśleć wszystko. Zrobić sobie bilans, rozważyć opcje i porównać plusy i minusy ewentualnych wyborów. Albo, w innej wersji, zrobić tak jak dr. Franklin w Babylon 5. Rzucasz wszystko i wyruszasz w drogę. I włóczysz się po świecie bez celu, gdzie Cię nogi poniosą, tak długo, aż “spotkasz samego siebie”. I jak będziesz mieć farta, to ta odnaleziona część wróci na swoje miejsce i wtedy możesz wracać do domu. Ponoć jest to zapożyczone od australijskich Aborygenów. I wbrew pozorom ma sporo sensu.
IMO na pewno spokojne życie na wsi w jakimś ładnym miejscu bardzo dobrze wpływa na zdrowie człowieka. W tym sensie jest dla niego dużo korzystniejsze niż jakiś miejski moloch. Ale to czy będzie człowiekowi tam dobrze, naprawdę dobrze, zależy od tego, czy jego mentalność jest odpowiednia do takiego trybu życia. Nie wszyscy się do tego nadają. Niektórzy są już tak ukształtowani, że dla nich najlepszym miejscem jest np. życie w mieście, dynamizm i praca po kilkanaście godzin dziennie, albo jakieś intensywne działanie w konkretnym celu. Mogliby nie wytrzymać takiego sielankowego trybu życia, nie dlatego, że fizycznie byłoby im źle. Psychika by ich zamęczyła -wewnętrzna potrzeba robienia czegoś innego, lub czegoś czego ceną jest to, że nie da się żyć w takiej sielance na uboczu. Człowiek się wtedy w takim spokojnym miejscu “dusi”.
I są jeszcze inni, których pociąga i to i to. W każdym razie ja tak mam -od lat “siedzę okrakiem na barykadzie”: z jednej strony niesamowicie pociąga mnie takie spokojne życie na wsi i nawet o mały włos a tak właśnie bym żył, z drugiej bardzo męczy właśnie potrzeba “zrobienia czegoś”, co wyklucza taki tryb życia. I do dziś jeszcze się nie zdecydowałem ostatecznie, co wybrać.
Estetycznie odejście – Marcin Przybyłek o śmierci, czyli jak ładnie wyglądać po zgonie
Oczywiście żart. Niemniej jednak przemknęła mi podobna myśl po przeczytaniu twoich rozważań.
Natomiast mogę polecić Ci Marcinie książkę pt “Patrząc w słońce” Irvina Yaloma (jednen z pisarzy, których cenię). Jest to niejako próba spojrzenia na grozę i strach przed śmiercią wraz z opisem różnych sposobów radzenia sobie z nią, jakie autor napotkał w swojej długoletniej pracy terapeutycznej. Naprawdę ciekawa lektura – jak podobne myśli mnie trapiły sięgnąłem sobie po nią. Dodatkowy materiał do refleksji
http://www.pedagogika.com.pl/img.php?id=3149