Obejrzałem film „1920 Bitwa Warszawska” Jerzego Hoffmana. Po wyjściu z kina powiedziałem do żony: „Co za g***no. Dożyłem czasów, gdy polska kinematografia zrobiła coś takiego.” Wiem, że użyłem nieładnych słów, mimo to wypowiedziałem je na głos, tak, żeby inni, którzy mieli jakiekolwiek wątpliwości, usłyszeli. Tak, zachowałem się niepolitycznie. Mimo wszystko w jakiś sposób czuję się usprawiedliwiony.
Na początku projekcji wrażenia są nawet miłe. Pociąg jedzie po śniegu, ładne zdjęcia, miłe twarze aktorów, dobry dźwięk, barwny obraz. Ale krok po kroku widz przekonuje się, że dzieło jest lotów średnich, potem niskich, następnie tragicznych, a na końcu stwierdza, że twórca przekroczył (nieświadomie) granicę groteski. Tak, tak. Pod koniec scen walk, gdy kolejny dzielny polski wojak otrzymał celny strzał prosto w głowę… wybuchnąłem niekontrolowanym śmiechem. Na całą salę kinową. Gdy Natasza Urbańska w jednej z ostatnich scen upuściła tacę z lekami, i taca ta z głośnym hukiem i w obowiązkowym zwolnionym tempie upadła na podłogę, także nie mogłem powstrzymać głośnego rechotu. Film po prostu był tak zły, że zaczął we mnie wzbudzać nieudawane rozbawienie.
Obraz generował jednak nie tylko powody do śmiechu. Pomijam troskę o jakość gry polskich aktorów, na ten temat można poczytać w różnorakich recenzjach, nie będę się znęcał, bo wiem, że zły reżyser może utrudnić, albo wręcz uniemożliwić poprawną grę nawet najlepszym wykonawcom, zatem, jak zaznaczyłem, ani nad panią Nataszą Urbańską, ani nad panem Danielem Olbrychskim wywnętrzać się nie będę.
Film niepokoił mnie i to bardzo. Pójdzie na niego młodzież. Obejrzą go też ludzie nie do końca wykształceni, pewnie miliony, te same rzesze, które widziały „Potop” i „Ogniem i mieczem”. I co zobaczą? Piękną Polskę przedwojenną z cudną arystokracją. Mundury, szable, ludzi honorowych, dzielnych, niezłomnych, czystych… i jak diabli katolickich. Słowo „bóg” pada z ust bohaterów i bohaterek chyba ze dwadzieścia razy, może i więcej. Teksty w stylu „teraz wszystko w rękach boga”, „jak bóg da”, rozważania na temat woli boskiej itd. są tak gęste, że chwilami nie wiadomo, czy to dzieło o bitwie warszawskiej, czy o wierze. Nie, chyba z tą dwudziestką to nieprawda. Może ktoś za mnie policzy, ale pewnie termin ten pojawia się z pięćdziesiąt razy. Ksiądz, chociaż nie widać go tak często jak lansowanej pani Nataszy Urbańskiej (no ładna kobieta, nie powiem i miło się na nią patrzy, ale za dużo jej trochę w tym filmie), pełni rolę kluczową, bo to on z krzyżem zamiast karabinu wstaje z ziemi, chociaż kule koszą krwawe żniwo, i to dzięki niemu podnosi się cały oddział i rusza na wroga i to on oczywiście bohatersko ginie trafiony idealnie w czółko, a potem wali się na ziemię w tempie jak zwykle w kluczowych momentach arcyzwolnionym. Co tam jednak ksiądz. I tak głównym bohaterem jest krzyż. Niemal każda postać nosi go na szyi, stoi na każdym stole, wisi na każdej ścianie, zdobi każdy szczyt budynku (bo każdy budynek w tle jest kościołem), lata w powietrzu (nie mam na myśli samolotów, tylko autentyczne dwa latające krzyże. Zobaczcie film, a przyznacie mi rację: latają jak się patrzy, oczywiście w zwolnionym tempie).
Po obejrzeniu tego filmu czułem się, jak człowiek masywnie zindoktrynowany. Oto, jakie introjektowe owoce połknęła moja jaźń:
- W przedwojennej Polsce byli tylko arystokraci, wyłącznie katoliccy. Byli to ludzie atrakcyjni, niezłomni i stroniący od bolszewizmu jak od zarazy. Epizodycznie pojawiający się plebs był bojaźliwy i w cuda wierzący, co ostatecznie też jest pozytywne, bo cuda są i były, na przykład cud nad Wisłą.
- Bolszewicy byli w swojej głównej masie brudni i prymitywni, ich polowi przywódcy byli niedomytymi psychopatami, a przywódcy główni – czyli Lenin i Stalin – czystymi psychopatami.
- Polskę uratowali piękni, katoliccy, szlachetnie urodzeni oficerowie i ich dziewczyny.
- Och, niech wrócą te czasy ślicznych mundurów, szabelek, polskości zrośniętej z katolicyzmem i patriotyzmem.
A ja, durny, miałem wrażenie, że czasy filmów z białymi i czarnymi charakterami, gdzie biali = nasi, a czarni = nienasi, minęły bezpowrotnie, bo przecież inteligentniejemy i dojrzewamy i rozumiemy, że ludzie po drugiej stronie barykady zostali tak jak my jakoś zmanipulowani i to nie ich wina. Ale nie. Pan Hoffman spreparował obraz tak prymitywnie, chciałoby się powiedzieć „discopolowo” jednoznaczny, że słabo się robi.
Tyle o filmie. I tak za dużo.
Jeszcze dygresja. Tak gwoli równowagi. Czy ktoś może wie, gdzie się podziały jakieś sensowne, oficjalne przekazy o przedwojennych prześladowaniach komunistów, nie tylko w Polsce, ale także w Europie i USA, a takie były, nawet w komiksie „Maus” można znaleźć o nich, tfu, świadectwo? A nie, przecież w naszym pięknym kraju prześladuje się wyłącznie katolików i księży. Kto uważa, że komuniści to także ludzie, może nawet inteligentni, powinien się swoich myśli wstydzić i chować je do szafy.
Mój nomen omen boże. Ostatnio słuchałem relacji z jakiejś światowej konferencji psychologicznej. Jeden z mówców zapytał, ilu ludzi na sali ma poglądy lewicowe. Ręce podniosło 80% uczestników zjazdu. Gdy zapytał, kto ma poglądy konserwatywne, ręce podniosło dwóch ludzi. Dlaczego? Bo to normalne. Człowiek szukający tak zwanej sprawiedliwości i przyzwoitości w świecie kieruje się w lewo. Artyści, idealiści, ludzie młodzi i niezdemoralizowani (jak na przykład Janosik i Robin Hood ), mają poglądy lewicowe. Ale nie tylko. Zacytujmy poczciwego Ernesta Hemingwaya, który w grudniu, 1934 roku tak pisał do gazety Esquire:
„[…] świat był znacznie bliższy rewolucji w latach powojennych niż teraz. W owych czasach my, którzy w nią wierzyliśmy, wyglądaliśmy jej każdej chwili, spodziewaliśmy się jej, mieliśmy na nią nadzieję – bo była rzeczą logiczną. Jednakże tam, gdzie nastąpiła, spaliła na panewce. Przez długi czas nie mogłem tego zrozumieć, ale w końcu sobie wytłumaczyłem. Jeżeli przestudiujecie historię, przekonacie się, że nigdy nie może być rewolucji komunistycznej bez uprzedniej całkowitej klęski militarnej. […] Niemcy nie zostały pokonane w klęsce militarnej. […] Niemcom po prostu nie udało się zwyciężyć na wiosnę i w lecie, ale ich armia była nadal nienaruszona, a pokój zawarto, nim nastąpiła taka klęska, jaka powoduje rewolucję. Wprawdzie była rewolucja, ale uwarunkowana i trzymana w szachu przez sposób zakończenia wojny, i ci, co nigdy nie pogodzili się z klęską militarną, nienawidzili tych, co się z nią pogodzili, i zaczęli usuwać najzdolniejszych z nich przy pomocy najnikczemniejszego programu zabójstw, jaki świat znał kiedykolwiek. Rozpoczęli zaraz po wojnie od zabicia Karola Liebknechta i Róży Luksemburg i zabijali dalej, systematycznie eliminując zarówno rewolucjonistów, jak liberałów niezmiennym systemem przemyślnego mordowania. [wytłuszczenie moje]”
No i proszę. Hemingway, nie byle kto, śmiem twierdzić, że może nawet wybitniejszy twórca od pana Hoffmana, wspomina. Uf. Coś jednak się zachowało.
No i to tyle dla odtrucia po indoktrynacji filmem w obecnej dobie z całą pewnością „słusznym”, poprawnym, zgodnym z patriotycznymi trendami i w ogóle.
Amen, krzyż na drogę.