Czytałem niedawno „Pierścień” Larry’ego Nivena. Powieść, z punktu widzenia literackiego, jest tak płaska, że trudno ją do czegokolwiek poza deską do chleba porównywać. Motywy bohaterów, ich reakcje, uczucia (o przeżyciach w zasadzie można zapomnieć) są tak płytkie i często niedorzeczne, że doprawdy dziwię się, dlaczego dzieło uzyskało nie tylko nagrodę Hugo, ale i Nebulę. A nie. Już wiem, dlaczego. Pan Niven wpadł na pomysł pierścienia i na kilka innych pomniejszych pomysłów. I za to dostał nagrodę.
Coś mi tu się nie zgadza. Dlaczego nagradzać kogoś za pomysł, gdy opowieść, w którą go wcisnął nie spełnia kanonów powieści dobrej? Czy nie lepiej stworzyć nową kategorię nagród – nagrody „pomysłowskie” dla fajnych idei? No pomyślmy.
Gatunek science fiction cierpi na pewną chorobę. Nie wiem, kto ją pierwszy zaszczepił, ale ja spróbuję być jej doktorem. Ta choroba to „pomysłoza”. Jej symptomami są:
- Mniemanie, że ponieważ w książce można znaleźć „fajne pomysły” to książka jest dobra.
- Mniemanie, że ponieważ w książce można znaleźć spójnie wykreowany świat, to książka jest dobra.
- Mniemanie, że ponieważ w książce przedstawiona jest „nowa idea”, to książka jest dobra.
Oświadczam, jako dyplomowany lekarz, że mniemania te są tym, czym są, czyli mniemaniami, iluzjami, złudzeniami. Ani dobre pomysły, ani spójny świat, ani nowa idea w żaden sposób nie świadczą o tym, że historia, o której opowiada książka jest dobra, bo to historia + bohater tworzą wartościową treść, nie scenografia plus pomysły plus powiew nowości. Nie dajcie się uwieść pseudoautorytetom, które podają za pozytywne przykłady mistrzów scenografii i twierdzą, że są mistrzami opowieści. Mistrzowie ci są mechanikami, którzy stworzywszy pomysł wymyślają cień bohatera, jego kontur, który podąża za ich myślą tylko po to, by odkrywać przed czytelnikiem kolejne koła zębate maszyny, którą jest pomysł twórcy. Przepraszam, ale dla mnie powieść, w której występuje bohater pretekstowy, czyli taki, który istnieje tylko po to, by te tryby po kolei odwiedzić i opisać, nie jest powieścią dobrą i tego będę się trzymał. To jest przekaz scenograficzny, a nie historia z krwi i kości.
Podeprzyjmy się autorytetami. Andrzej Sapkowski mówi, że powieść jest jak namiot, a masztem go podtrzymującym jest nie pomysł, świat czy idea, ale bohater. Bez bohatera namiot się wali. Co pisze Ernest Hemingway w korespondencji do Esquire z 1934 roku?
„Najtrudniejszą rzeczą na świecie jest pisać prostą prozą o ludzkich istotach. Najpierw trzeba znać temat; potem trzeba umieć pisać. Nauczenie się obydwu tych rzeczy wymaga całego życia […] przeczytajcie […] „Wojnę i pokój” Tołstoja, a przekonacie się, jak będziecie musieli opuszczać wielkie fragmenty Myśli Politycznej, które niewątpliwie uważał za najlepsze w całej książce, kiedy ją pisał – bo nie są już dziś ani prawdziwe, ani ważne, o ile kiedykolwiek były czymś więcej niż sprawami aktualnymi, i zobaczycie, jak prawdziwi, trwali i ważni są tam ludzie i akcja. Niech wam nikt nie wmawia, jaka powinna być książka z uwagi na to, co akurat jest w modzie. Wszystkie dobre książki są do siebie podobne w tym, że są prawdziwsze, niż gdyby działy się naprawdę, i kiedy skończycie taką czytać, będziecie mieli uczucie, że to wszystko zdarzyło się wam samym, a później wszystko należy już do was: dobro i zło, ekstaza, wyrzuty sumienia i smutek, ludzie i miejsca, i jaka była pogoda. Jeżeli zdoła się dojść do tego, że potrafi się dać to ludziom, wtedy jest się pisarzem. Bo jest to rzecz najtrudniejsza ze wszystkiego.”
Tak pisał posiadacz siwej brody, wielbiciel połowów na pstrąga tęczowego tudzież marliny i ja się z nim zgadzam. I proszę, nie mówcie mi, że science fiction, z uwagi na to, że są tam takie fajne drzwi, które się wsuwają w ściany i że są tam latające pneumobile i villabile i linowce i pancerze typu Coremour, więc, że z tych wszystkich powodów science fiction nie musi mieć historii, intrygi, akcji i bohatera z krwi i kości, że nie są w tej scenografii potrzebne wzruszenia, przeżycia, piękno, zachwyt i pęd życia. Jeśli tak uważacie, to jakbyście mówili, że życie w przyszłości będzie pozbawione dynamiki, głębszych uczuć i ludzi, którzy czują, kochają, upadają i podnoszą się z kolan. Tak moim zdaniem nie jest. Science fiction to literatura o przyszłości, o fantastycznych miejscach, cudownych miastach, podróżach w kosmos i jak najbardziej doznaniach, przemyśleniach, radościach i smutkach żyjących tam bohaterów, oby jak najbardziej żywych, prawdziwych, takich jak my.
Nie konturowych, ledwie widocznych, by nie zasłaniali przypadkiem świętych dekoracji i pomysłów.
Brakuje mi rozwinięcia w samym wpisie. Mam wrażenie, jakby ktoś przerwał Ci w połowie. Szkoda.
Co zaś tyczy się przekazu, to wkroczyłeś na bardzo rzadko uczęszczany trakty drogi podróżniku. Iluż to samozwańczych autorów dziś mamy? Brakuje dziś pełnokrwistych ludzi, więc trudno tez o bohaterów. Bo oto zwróćmy uwagę, że w świecie nam współczesnym każdemu wydaje się, że może być pisarzem (choć jest grafomanem), dziennikarzem (choć jedyne co robi to zajmuje miejsce w redakcji osobom, które coś do powiedzenia mają), informatykiem (bo to takie modne), fotografem (chociaż jedyne co ma to drogi aparat). Ale najgorsze jest to, że najwięcej widzę tych, którzy mają się za alphę i 52 (“- Wyobraź sobie te dwie liczby zapisane kwadratową czcionką i nie mądrz się więcej.”)*
Myślę, że to przez internet. Możemy powiedzieć co chcemy na dowolny temat. Więc czujemy się kompetentni. Kiedyś, żeby się wypowiadać trzeba było mieć pieniądze albo wiedzę. A dziś? Laptopa. Ale chyba każdy z nas przechodzi przez etap mądrzenia się i to nie tylko w sieci. Brak nam pokory.
Szeroko pojętej oczywiście. Bo chcemy mieć wszystko, w tej chwili i to jak najtaniej. Nie ma już poszanowania czyjejś pracy. Świetnie to widać między innymi w literaturze (żeby takie koło wywodowe zakręcić). Młodemu pokoleniu wydaje się, że wystarczy coś napisać, żeby zasłużyć sobie na nagrody i poklask. A jednocześnie to samo pokolenie narzuca swoje sposoby działania reszcie. Więc literaccy wyjadacze wchodzą do świata młodych. A przecież to młodzi powinni iść w ślady mistrzów.
Nie zgodzę się jednak z tezą, że to bohater jest filarem powieści czy masztem podtrzymującym namiot. Powieść, taka przez duże “P” to poważne przedsięwzięcie. To ogromny budynek, którego nie zniszczą deszcze ni wiatry czasu i niedocenienia. W powieści musi być prawdziwy bohater, oczywiście. Bez niego ani rusz. Ale do tego trzeba dodać dobrą fabułą i kilka nowych pomysłów.
Sam wiesz to najlepiej. Bo obok Torkila dajesz czytelnikowi rozwijający się świat zbudowany na pewnych znanych fundamentach, które bardziej lub mniej sa zakamuflowane. Wszystko polukrowałeś psychologicznymi wywodami rodem z Herberta, ale ten lukier nie smakuje tak samo, jest inny, jest świeży. A na koniec posypka z tartej czekolady o smaku Marcina Przybyłka. Dlatego Gamedec ma szansę przebić się wyżej niż półki znajomych i znajomych znajomych.
Over’n'out!