Przerzucam się na Vlog. Miłego oglądania .
Archiwum kategorii ‘Wpisy różne’
Wokół Paryża
wtorek, 13 Styczeń 2015Fragment “Obrazków z Imperium”
środa, 5 Listopad 2014Wydaje mi się, że nadszedł czas, aby zacząć uchylać rąbków tajemnicy. Prezentuję Wam pierwszy fragment najnowszej odsłony przygód Torkila Aymore’a. Miłej lektury.
Droga Mleczna
Macierz
Planeta Gaja, grunt
Tandernee, dystrykt południowy
Leże Pierwszego Maodionu
08 Decimi 232 EI, 10.71 H
Laurus z pewnością miał w Leżu bibliotekę, ale nie używał jej jako swojego pokoju westchnień. Jego ulubionym pomieszczeniem była zbrojownia. Była to bardzo duża i wysoka komnata, na której ścianach, we wnękach, nawet przy filarach podpierających przeszklone, wpuszczające czerwone promienie sklepienie, tkwiły zbroje, pancerze, broń palna i biała z akcentem na tę drugą. Wilehad był, co ustaliliśmy podczas niezliczonych bojowych konfrontacji, jeszcze większym sadystą ode mnie. Uwielbiał sztylety, miecze, szable, kordy, lance, halabardy, gizarmy, topory, bagnety, claymory, ostrza klasyczne, energetyczne, magnetyczne, wibracyjne i mechaniczne (takich używał Peter „Crash’ Kytes podczas walk na arenach), był mistrzem fechtunku, z którym prawie nikt nie chciał sparować, bo wyciąganie klingi quilldao z własnych bebechów nie należy do największych uciech. Wyłoniłem się z wrót teleportu zdaje się dosłownie kilka chwil po Nexusie, bo wisiał blisko portalu ze swoim orszakiem, czyli dwójką Agonai, smoczycą Quai (srebrnobłękitną), obowiązkowym SaintDroidem i dwoma ArtDroidami w ciszy, wręcz nabożnym milczeniu.
Laurus ćwiczył Quill Kata.
Dołączyłem do Taylora. Skinąłem głową jego Agonowi, Dominicowi – jednemu z nielicznych w WayEmpire post-Suverów nie-Dragonoidów, który zdecydował pozostawić kilka śladów po mutacji w postaci czterech zielonkawych kostnych blaszek na policzkach (po dwie na policzek) i trzech poziomych kostek na czole (Nexus mówił, że ma takie także na łopatkach i ramionach). Dominic miał szare, inteligentne oczy i niesforne, zawsze lekko roztrzepane włosy koloru przenicy. Wykrzywiał usta, gdy się uśmiechał i jeśli się odzywał, zwykle miał coś ciekawego do powiedzenia. Lubiłem go. Gdy zza jego potężnego pancerza wychynęła Barbara, Agonka o brązowych włosach, myślącym spojrzeniu orzechowych oczu i pełnych ustach, ją także powitałem grzecznym salutem. Z Quai przywitałem się telepatycznie. Odpowiedziała miłym, czysto emocjonalnym pozdrowieniem. Smoki mają swoje przewagi. Moja obstawa w milczeniu pozdrowiła obstawę Nexusa.
A Laurus ćwiczył.
Właśnie przyjmował pozycję szponu, w której dolne lotki skrzydeł wysunięte w tył, a górne w przód. W obu rękach trzymał miecze quilldao, czyli wymorfowane najdłuższe quille. Zadał nagłe cięcie obydwiema klingami, co warte zuważenia, cięcia skośne, w których ostrza na chwilę się skrzyżowały. To zaleta mieczy zrobionych z fangu, unikalnego tworzywa przeznaczonego tylko do produkcji skrzydeł Ranów. Klingi potrafią na ułamek cetni się rozszczepić, by dać drogę drugiemu ostrzu. Fechtunek z quilldao jest dużo łatwiejszy niż z tradycyjnymi ostrzami. Laurus wykonał salto do przodu wypuszczając dwie lotki w tył i dwie w przód. Wszystkie cztery odbyły wirowy lot po kole i wróciły do jego skrzydeł w momencie, gdy wykańczał wariackie cięcie wisząc do góry nogami i jednocześnie kopiąc wyimaginowanego przeciwnika. Skrzyżował miecze i wypuścił wszystkie lotki w formację „rój”, czyli jak gdyby walczył z kilkudziesięcioma przeciwnikami na raz. Przez chwilę całe pomieszczenie błyskało klingami subquilli i wibrowało od ich mocy, ale za kilka oddechów sublotki połączyły się w quille, a te wróciły na swoje miejsca na skrzydłach Laurusa i połączyły się w klasyczne skrzydła. RanaR w teatralnym geście dołączył do powierzchni nośnych quilldao, które w ciągu cetni przybrały formę najdłuższych lotek i ukłonił się niewidzialnej publiczności.
Uspokoił oddech.
Kata skończone.
Udał, że dopiero teraz nas dostrzegł i zaczął „zstępować” do nas z wysokości. Miło było zobaczyć człowieka tego samego wzrostu, co ja. Ani mniejszego, ani większego. Trzymetrowy, prawidłowo zbudowany chłop.
Gwałt w grze – krótki komentarz
piątek, 28 Marzec 2014Przeczytałem artykuł w Gazecie Wyborczej o gwałcie w grze. Nie widzę w nim niczego obraźliwego. Porusza element, który jest ważny i który najwyraźniej jest pomijany. Owszem, procentowo jest to drobnostka, tak jak procentowo drobnostką jest realny gwałt.
Widzę komentarze typu: “Tyle lat gram i nigdy czegoś takiego nie widziałem”. Chodzę po tym świecie 45 lat, świadomie powiedzmy lat 40 i nigdy nie widziałem gwałtu. Nie spotkałem też jego ofiary, no… dobrze, jedną spotkałem (taką, która mi o tym opowiedziała). To nie znaczy, że problem nie istnieje.
Wyobrażenia pełnią rolę poznawczą, to znaczy jeśli przeżywamy nierealne przygody, dowiadujemy się czegoś o sobie, konfrontujemy się ze swoimi reakcjami, uczymy się, również na płaszczyźnie bardzo osobistej. Rozwijamy się dzięki wyobraźni, ale możemy także napotkać na zdarzenia, które uczynią coś przeciwnego – zwiną nas.
Osobiście nie wyobrażam sobie sytuacji, w której jako mistrz gry opisałbym gwałt na graczce lub dopuścił do takiej sytuacji, by inny gracz zadeklarował taką akcję. Dlaczego? Czułbym, że to niewybaczalne przekroczenie emocjonalnej granicy.
Jeśli takie rzeczy – choć rzadkie – dzieją się na sesjach, należy głośno powiedzieć: to bardzo źle. I nie ma żadnego tłumaczenia, że to „na niby”, że to „tylko postać”, bo z psychologicznego punktu widzenia NIE JEST TO TYLKO POSTAĆ. Gdyby gry nie angażowały emocjonalnie, wyobrażeniowo, intelektualnie, nikt by w nie nie grał. Jeśli angażują, to znaczy, że gracz w nie „wchodzi”, staje się swoją postacią nie tylko w wymiarze symbolicznym.
Owszem, też żałuję, że dziennikarze, jeśli mówią o fantastyce, to z reguły w jakiś sensacyjny, raczej nie do końca holistyczny sposób. Trudno. Ale w tym momencie, przy tym temacie, nie jest to ważne.
Reasumując – gwałt w grze nie jest gwałtem w grze. Jest gwałtem symbolicznym, dotykającym bezpośrednio psyche gwałconego gracza. Widziałem spore krzywdy psychologiczne wywołane nie opowieścią o gwałcie, ale spowodowane mniej drastycznymi słowami. Słowo może ranić, opowieść, historia może ranić. Zaangażowany gracz jest częściowo nagi, podatny na urazy. Jeśli w sytuacji pełnej immersji, „wejścia w postać”, „wejścia w grę” jakiś mistrz czy inny gracz zabiera się do gwałtu, robi rzecz niewybaczalną.
To na razie wszystko.
And the winner is…
czwartek, 20 Marzec 2014Robakami toczącymi ludzkie dusze od wielu, wielu lat są… nagrody. Naukowcy, literaci, filmowcy, muzycy, plastycy, dziennikarze, wszyscy, niczym złowione na linkę marliny albo wyjące do pierścienia Nazgule, zaczynają wcześniej czy później odczuwać rosnący głód statuetki i marzą o Oscarach, globach, pucharach, Pulitzerach i tak dalej.
To niedobrze, bo po pierwsze stają się sterowalni, po drugie bezmyślni (w pewnym tego słowa znaczeniu, chodzi o to, że zamiast myśleć o czymś ważnym, myślą o nagrodzie), po trzecie – czasami stają się amoralni, bo chcą zdobyć statuetkę za wszelką cenę, nie bacząc na to, czy im się rzeczywiście należy, czy może wypadałoby ją oddać komuś innemu. Uśmiechają się zatem na pokaz, a nóż trzymają za plecami, czyli fasadowo są mili, a po cichu, jak śpiewał pan Pietrzak, „Ciągle się łapkami grzebie: i do siebie i do siebie!”. Nagroda, czy to filmowa, literacka czy dziennikarska, stała się trofeum, czymś, co można przypiąć do klapy a przez to osiągnąć większą popularność / sprzedaż / kontrakt. I tak cała idea najlepszości spod gruzów pierwotnych nagrodowych założeń wygrzebać się nie może, a im dłużej nie może, tym mniej ludzi pamięta, o co w ogóle w tym całym nagradzaniu kiedyś mogło chodzić.
A chodziło o wyłonienie najlepszego, nie tego, który najbardziej o nagrodę się starał. To by było zresztą ciekawe: „Proszę państwa, uwaga, najbardziej o nagrodę starał się Alfons Von Sztedke oraz jego team!”, coś tak jak z wyborami prezydenckimi, prawda? Wygrywa je ten, kto ma lepszy sztab wyborczy, więcej włosów i jest wyższy – tak, tak, badania pokazują, że jest to praktycznie regułą – w ciągu całej historii amerykańskich wyborów prezydenckich tylko dwa razy wygrał niższy kandydat i obdarzony mniej bujna fryzurą. Dane wyciągnąłem oczywiście z pamięci, więc może było trzech takich szczęśliwców, ale mam wrażenie, że jednak tylko dwóch.
Najgorsze z nagród są plebiscyty, chociaż nagrody dawane w wyniku obrad jury też nie zawsze są sensowne. Plebiscyty są niedobre, bo prezentują pogląd jakieś niedookreślonej, sterowalnej, podległej modom większości. Gdyby mnie ktoś zapytał, czy warto, odpowiedziałbym, że nie warto się nad jej werdyktami pochylać, bo pokazują w sumie nie wiadomo, co. Jakieś ogólne trendy, mody, coś w tym stylu. Ich wyniki powinny zainteresować psychologów, ale ostrożnie bym do nich podchodził w kwestii obiektywizmu. Sam miałem kiedyś nieprzyjemność brania udziału w plebiscycie, o którym nie wiedziałem, że jest plebiscytem. Chodziło o Top Ten dekady Nowej Fantastyki. Zostałem poproszony o typy i uzasadnienia, więc poświęciłem na to niemało czasu, podałem faworytów, uzasadniłem, przyłożyłem się, napisałem trochę wyrazów, które, jak mi się wydawało, kleciły jakieś ciekawe przekazy. Nawet byłem zadowolony na myśl, że ktoś te moje złote wynurzenia przeczyta. Po czym kupuję pismo… a tam zbiór, konglomerat, zbitka, kompromis i zero w zasadzie oryginalnych (czyli napisanych przez zapytanych) komentarzy. Poczułem się wykorzystany. Najpierw człowieku pisz, a potem wychodzi z tego papka, bo okazało się, że redakcja poczytała, co typujący napisali, a potem napisała wszystko po swojemu. Nie tylko nie zgadzałem się z zamieszczonymi w piśmie treściami i kolejnością tytułów, ale przede wszystkim inaczej to sobie wyobrażałem. Skoro ktoś pyta mnie o zdanie, to wyobrażam sobie, że zdanie to chce usłyszeć, wydrukować, pokazać, a nie wrzucać do maszynki do mielenia i prezentować czytelnikom „efekt plebiscytu”. Tfu. Więcej w takich zabawach brać udziału nie będę. Na Zajdle też nie głosuję.
Z zabawami związanymi z jury także bywa różnie. Jeśli w jury jest dziesięć lub więcej osób, efekt ich werdyktów jest także swoistym plebiscytem, ale w węższej formie. Sam teraz jestem sędzią w konkursie plastycznym i mam nadzieję, że moje typy wygrają, ale jeśli tak się nie stanie? Będę zły. I co mi pozostanie? Stwierdzenie: „Ja głosowałem inaczej”? Zwróćcie uwagę, że nawet w tak już elitarnej formie nagradzania wkrada się zły element wypadkowej. Inna sprawa, że o ile w przypadku konkursów plastycznych czy filmowych można bez trudu zapoznać się ze wszystkimi pracami, to na poletku literackim – już nie. Książek jest wiele, więc na początku musi zajść odsiew i tutaj na przykład jury nagrody Żuławskiego musi polegać na odsiewaczach. A oni, niestety, to ci sami ludzie, którzy mają główny wpływ na nagrodę im. Janusza Zajdla, są to w pewnym odsetku (nie wiem, jak dużym) ludzie podlegający modom i trendom, ba, sami je stwarzający, jedne tytuły czytający, innych po prostu nie. Po prostu nie.
Mam wrażenie, że nastały czasy, paradoksalnie, dewaluacji jednostki i przeceniania instytucji / ludzkich grup. Tymczasem psychologia grupy pokazuje dobitnie, że w znakomitej większości przypadków inteligencja zespołu jest o wiele niższa od inteligencji najgłupszego członka zespołu. Innymi słowy grupa najczęściej zachowuje się jak idiota: idiotycznie wnioskuje i wydaje idiotyczne werdykty. Sceptyków odsyłam do znakomitej książki Petera Senge’a „Piąta dyscyplina”, gdzie autor nie pozostawia suchej nitki i to nie na byle kim, bo na menadżerach wysokich szczebli poważnych firm. Niestety, ci ponad wszelką wątpliwość inteligentni ludzie także podlegają tej zasadzie, a warto zaznaczyć, że pracują nie na uniwersytetach czy w innych muzeach, gdzie waga decyzji jest często nieduża, ale w finansowych instytucjach, których głównym celem jest zysk, a więc takich, które przynajmniej teoretycznie nie powinny sobie pozwolić na idiotyczne ruchy. Im dłużej żyję i obserwuję rzeczywistość, tym silniej do mojej głowy dobija się następujący wniosek: jeśli coś jest dobrze zrobione, jeśli coś jest naprawdę wyjątkowe, dopracowane, w jakiś sposób zjawiskowe, to najczęściej nie dlatego, że zajęła się tym jakaś nie wiadomo jak solidna firma czy instytucja, ale z tego powodu, że dopilnował roboty / wizji jeden, uparty człowiek. Ewentualnie ludzi dwóch. Ale już nie departament czy pion. O, nie. Uwierzcie, z reguły takie sprawy zależą od jednostek. Ich nazywa się czasami „ojcami projektów”.
Zatem jednostka jest ważna.
Ale jakoś, jak napisałem wyżej, ostatnio niedoceniana. Wyobraźcie sobie dla przykładu taką sytuację. Mamy galę wręczenia nagród. Konferansjer otwiera kopertę. Wyczytuje tytuł nagrodzonego dzieła. Co się stanie, jeśli utwór ten będzie niewiele według niego wart? Oczywiście uśmiechnie się, wykrzyknie radośnie tytuł, wywoła zwycięzcę i wręczy statuetkę. Nie będzie miał nic do gadania. Będzie bezmyślnym narzędziem w kleszczach większego, grupowego mechanizmu. Co się stanie (to inny przykład), jeśli w walce, powiedzmy, o Oscary, zetrą się trzy dobre filmy? Takie, z których każdy zasługuje na nagrodę? Przepraszamy, powiedzą ludzie z jury, ale nagroda może być tylko jedna! Musimy wybrać tylko jeden tytuł, takie są reguły! Nieważne w tym wypadku będzie, że wszystkie trzy obrazy zasługują na laury. Wybrany zostanie jeden film, a dwa pozostałe, chociaż znakomite, pozostaną do końca naszych dni tymi, które „przegrały”, tymi, które statuetek nie dostały. I to tylko dlatego, że „takie są reguły”, które, nota bene, są bez sensu, a gdy reguły są bez sensu, rozumni ludzie powinni je zmienić, zamiast tłumaczyć, że „No, tak czasami bywa, pewną rolę w Oscarach pełni przypadek: jeśli film ma pecha i spotka się z doskonałymi rywalami, to już tak jest, takie jest życie…”. Miałbym tutaj ochotę zachować się jak mój dobry znajomy, Tomasz Maroński, który chętnie podczas rozmów internetowych wrzuca zamiast komentarzy gify z krótkimi zapętlonymi filmikami. W tym przypadku z pewnością pokazałby Kermita z Muppet Show kiwającego zieloną, żabią główką i robiącego kwaśną minę wyrażającą mniej więcej taką myśl: „Okej, popitolcie sobie jeszcze, ja poczekam.” Ograniczenie liczby statuetek ma decydować o tym, że jakiś film nie dostanie nagrody, bo reguły gry mówią, że „There can be only one”?! Chrzanić takie zasady! Jeśli powinny być wyróżnione tytuły dwa albo i trzy, bo zasługują na to ze względu na swoją wartość artystyczną, to po prostu powinny zostać nagrodzone! Jak można tolerować układ, w którym wartościowe dzieła nie zostają wyróżnione ze względu na brak mosiądzu?! Dla przykładu „Wilk z Wall Street” i DiCaprio nie dostali nagród. Dlaczego? Bo dostały inne filmy. Czy opowieść o oszuście z Nowego Jorku nie zasłużyła na wyróżnienie? Czy blondyn o stalowych oczach nie zasłużył za brawurową rolę? Zasłużyli i film i aktor. Ale nie dostali. No to niech dostaną w następnym roku! A, nie, już nie, to tak nie działa. W następnym roku dostaną następne filmy. I tak właśnie, wskutek tego, że ludźmi rządzą reguły, regulaminy i przepisy, wskutek kompromisów i bezrozumności, umiera zdrowy rozsądek i sprawiedliwość, bo jeśli w danym roku zasłużyły trzy filmy, trzy powinny dostać nagrody, a jeśli za rok będą produkcje mierne, nie powinna dostać żadna, a nie tak, że co roku ktoś dostaje. W ten sposób film mający marną konkurencję przejdzie do historii jako nagrodzony, a obraz mający za przeciwnika dzieło traktujące o AIDS czy holokauście szans nie będzie miał i do historii, prawda, nie przejdzie.
I patrzcie, że ludzie się na to godzą. Naprawdę trudno w to uwierzyć.
Na szczęście nie wszyscy się godzą.
Niektóre jednostki się buntują.
Obserwuję świat książki fantastycznej od ładnych nastu lat. I widzę, że nie zawsze dzieje się w nim dobrze. Czasami pomijane są dzieła, które zasługują na pamięć. To niedobrze. Bardzo mnie to boli. Nie mogę się na to zgodzić. Nie na mojej służbie. Nie za mojego życia. Czuję się odpowiedzialny za to, co się dzieje tu, gdzie żyję i wtedy, gdzie żyję. Nie to, że zawsze tak było. Ostatnio coś mi tak w duszy zagrało. Tak czy owak, za sto lat ludzie spojrzą wstecz i zapytają, kto co zrobił, żeby było lepiej. I ja, w grobie leżąc, nie będę musiał wtulać czaszki w poduszkę (abstrahując od tego, że moje ciało będzie, mam nadzieję, spalone).
Postanowiłem, jako pojedynczy człowiek, jako jednostka, stworzyć nagrodę nie dla dzieł nowych, nie dla dzieł powszechnie chwalonych, ale dla tych tytułów, które moim zdaniem zasługują na wyróżnienie, lecz z jakichś powodów nie zostały dostrzeżone. Dla niezauważonych diamentów. I mam to gdzieś, że nie będzie za mną stała armia plebiscytowych głosów. Nie raz już występowałem przeciwko grupom i udawało mi się je przekonać do swoich racji, a jeśli nie, to przynajmniej wychodziłem z tych konfrontacji z życiem. Nie mam też za sobą profesorskich tytułów, ale też dam sobie radę. Z niejednym profesorem gadałem w swoim życiu, z niejednym jadłem i piłem i miałem wrażenie, że to oni się ode mnie się uczyli, nie odwrotnie.
Powołuję zatem Anarchistyczną Nagrodę Literacką Złotego Torkila, której byle kto i za byle co nie dostanie. A dlaczego tak będzie? Bo odpowiedzialny za jej wręczanie będzie tylko jeden człowiek. Ja. Żadnego słuchania tłumu, żadnych kompromisów, żadnych profesorskich tyrad. Będzie to pojedyncza ocena człowieka, który zna swoją wartość, ma zaufanie do swojej wrażliwości tudzież intelektu.
Nie wiem, jak często będę wirtualnie wręczał Torkila, nie wiem, w jakim miesiącu będzie się to odbywać, jeśli miałbym to robić raz do roku (powyżej dość jasno wyłuszczyłem swój anarchistyczny stosunek do tego typu obostrzeń). Jak zaznaczyłem, statuetka będzie wirtualna, bo, chociaż szalony ze mnie wizjoner i sponsor, nie stać mnie na razie na finansowanie jej druku i odlewu, nie wiem zresztą, jak to się robi. Musicie jednak przyznać, że figurka jest piękna. Wykonał ją na moją prośbę Marcin Klicki, znakomity modelarz, człowiek dobrze znany w świecie polskich grafików. Statuetka przedstawia oczywiście Torkila Aymore’a, idealistę, człowieka myślącego i wrażliwego. Myślę, że jest to odpowiedni patron dla tej nagrody.
Jak się domyślacie, skoro o tym piszę, zamierzam Torkila wręczyć. Komu? Oczywiście Wawrzyńcowi Podrzuckiemu za znakomitą wizję przedstawioną w trylogii Yggdrasil. Uzasadnienie i skromną analizę jego dzieła znajdziecie tu. Panie Wawrzyńcu, gratuluję. Od tej pory może Pan używać grafiki Torkila na okładkach „Uśpionego archiwum”, „Kosmicznych ziaren” i „Mostów wszechzieleni” (i w tej, czysto technicznej sprawie, proszę się ze mną skontaktować prywatnie).
Panie i Panowie, brawa dla Wawrzyńca Podrzuckiego!
Yggdrasil Wawrzyńca Podrzuckiego, czyli jak spiąć wizję z opowieścią
poniedziałek, 17 Marzec 2014Skończyłem czytać trylogię Yggdrasil Wawrzyńca Podrzuckiego („Uśpione archiwum”, „Kosmiczne ziarna”, „Mosty wszechzieleni”, RUNA). Zrobiłem tym tekstom wielką krzywdę, bo czytałem często po pięć stron, robiłem za duże przerwy, przez co nie mogę docenić dzieła tak, jak na to zasługuje. Mimo to co nieco mi w głowie zostało, a i refleksji podczas poznawania tej niezwykłej opowieści miałem bez liku. Oto kilka z nich.
Refleksja numer 1
Gdybym był Wawrzyńcem Podrzuckim, napisał wyżej wzmiankowaną trylogię, opublikował ją, a potem doczekał się takiego odzewu, jaki jest (czyli praktycznie żadnego, bo opowieść jest w pewnym sensie pomijana) miałbym całkowicie słuszne wrażenie, że rzuciłem perły przed wieprze, a one zrobiły, co zrobiły. Kilka podeszło, pochrupało, chwilę pogadały i poszły w ciemny las. To znaczy było kilku recenzentów, którzy swego czasu dzieło Podrzuckiego docenili (warto przypomnieć sobie ich teksty i oceny. Są naprawdę wysokie), ale na tym się skończyło. Zresztą to nie pierwszy raz, kiedy teksty mające świetne recenzje są zapominane, a inne, z recenzjami słabszymi, wynosi się ponad miarę, o czym pisałem ustosunkowując się do wypowiedzi pani Kai Malanowskiej.
Yggdrasil jest dziełem ponad wszelką wątpliwość ikonicznym, przedstawiającym w sposób niezwykle szczegółowy i wiarygodny bardzo oryginalny świat przyszłości. O Yggdrasilu, w moim przekonaniu, powinno się pisać prace, cmokać nad nim i medytować. Mówić o wizji Podrzuckiego powinno się także z tego względu, że nie przedstawia świata constans, ale rzeczywistość przeobrażającą się, ewoluującą (w zasadzie dosłownie) i to w nader logicznym, konsekwentnie wyznaczonym kierunku, a wszystko to dzieje się w sposób naturalny, nie przyspieszony, dokładnie taki, żeby człowiek odczuł prawdopodobieństwo zdarzeń.
Refleksja numer 2
Rzadko kiedy podczas lektury mam przyjemne uczucie obcowania z kimś ode mnie inteligentniejszym, widzącym świat w sposób niezwykle wycieniowany i złożony, przy czym zarówno przysłówek „niezwykle” jak i przymiotniki „wycieniowany” oraz „złożony”, niestety nie są w stanie oddać zaawansowania wizji zawartej w trylogii Yggdrasil. Wawrzyniec Podrzucki udowodnił mi, że jestem nieukiem, a zasób słów, którym dysponuję, woła o pomstę do nieba. Autor „Uśpionego archiwum” jest erudytą, człowiekiem posiadającym szeroką wiedzę na wiele tematów i chylę przed nim czoła. Tyle mogę przynajmniej uczynić.
Refleksja numer 3
Gdy czytałem pierwszy tom, kilkakrotnie zderzyłem się z zaskoczeniem wynikającym z konfrontacji moich fantazji (projekcji, wyobrażeń) na temat autora i tym, co reprezentował w tekście. Jakie to były fantazje? No cóż, wiedziałem, że Wawrzyniec Podrzucki jest naukowcem. Naukowcy zaś to z reguły nudni ludzie odziani w białe fartuchy, przelewający w nieskończoność fioletowe płyny z jednych probówek do drugich. Ponadto naukowcy nie potrafią pisać dobrej literatury, bo ich język jest skażony laboratoryjnym slangiem. Taki jest stereotyp i mam wrażenie, że Wawrzyniec Podrzucki pisał o tym albo na łamach Nowej Fantastyki albo w swoim blogu. Słusznie uczynił, aczkolwiek stereotypy mają to do siebie, że są często silniejsze od rozumu.
Na kartach „Uśpionego archiwum” (w następnych tomach też, ale zdążyłem się przyzwyczaić) zobaczyłem styl człowieka o niezwykłej wrażliwości literackiej, potrafiącego opisać najbardziej nawet złożone struktury, sytuacje i stany, pisarza pełną gębą stosującego świeże porównania i metafory, no, sami musicie przeczytać, żeby to docenić. Nie pominę tutaj fantastycznego wyczucia do tworzenia neologizmów. W całej trylogii nie ma choćby jednego wyjaśnienia, czym jest dane urządzenie czy przedmiot, a czytelnik i tak domyśla się, jak wygląda i jakie jest jego przeznaczenie. Brawo! Przy tym talencie moje nieustanne tłumaczenia, co jest czym i dlaczego, wydają się przedszkolną zabawą. No cóż, mówię, jak jest. Jeśli dodamy do tego cały arsenał oryginalnych (i zgrabnych) przekleństw, idiomów tudzież wykrzykników, możemy tylko usiąść z impetem (wskutek zdumienia) i zapytać: jak on to zrobił?
Ze zderzeń moich wyobrażeń i odczuć podczas lektury lekcje wyciągnąłem dwie. Po pierwsze siła projekcji jest niezmiernie wielka i nie należy jej ulegać, przeciwnie, powinno się z nią walczyć, by wiedzieć, jak jest naprawdę, a nie, jak nam się wydaje. Druga lekcja brzmi tak: jeśli ja miałem te projekcje, pewnie miało je wielu innych czytelników, a ci, którzy trylogii nie czytali, zapewne pielęgnują je do dziś, więc na wszelki wypadek zaznaczam: Podrzucki umie pisać. I to jak.
Refleksja numer 4
Opowieść zawarta w trylogii Yggdrasil ma cechę, którą bardzo cenię: jest, że tak powiem, fraktalowa. Rozumiem przez ten termin to, że autor w bardzo wielu miejscach rozsiewa swoje poglądy, refleksje i przemyślenia dotyczące spraw bardzo dla nas aktualnych, chociaż powiązanych oczywiście z wydarzeniami powieści. Są to obserwacje dotyczące zarówno kondycji człowieka, spraw gospodarczych i politycznych, jak i mikrowglądy omawiające zachowania niewielkich grup, rolę władzy czy osobistych ambicji w życiu jednostki i tak dalej, w zasadzie żadna sytuacja opisana przez autora nie przemija bez interesujących, a często odkrywczych konstatacji. Tym bardziej podobały mi się te uwagi, że praktycznie zawsze się z nimi zgadzałem (i cieszyłem, że ktoś podziela moje poglądy), a poza tym nigdy nie miałem wrażenia, że w jakiś sztuczny sposób są przyczepione do treści. Nie, w każdym przypadku towarzyszyło mi miłe uczucie, że są „sprasowane” z przygodami bohaterów i wynikają z treści w sposób naturalny, a wcale nie jest to częsta cecha utworów literackich, przeciwnie, jest to cecha rzadka.
Refleksja numer 5
Dlaczego o Yggdrasil się nie mówi? Bo nie jest to pozycja „nowa”? Tak, tak, coraz częściej spotykam się z durnym poglądem, że warto mówić o „nowościach”. Rewelację tę słyszałem nie tylko z ust szanowanych redaktorów, ale także z twarzoczaszek szanowanych autorów. I jak tu wierzyć w autorytety? Więc oświadczam tym, którzy mnie z kolei od czasu do czasu za swego rodzaju autorytet uważają, w sumie nie wiem dlaczego: książki to nie pomidory. Nie psują się. Można o nich mówić nawet wtedy, gdy od ich wydania upłynęło kilka bądź kilkadziesiąt lat. Wstrząsające, nieprawdaż?
Ostatnimi czasy zapoznałem się z „Ja, Klaudiuszem” Roberta Gravesa, „Mistrzem i Małgorzatą” Michaiła Bułhakowa oraz „Psami wojny” Fredericka Forsytha i chociaż żaden z tych tytułów nowością bynajmniej nie jest, dały mi tyle do myślenia, że trzy worki nowości niech idą i niech się utopią. Zatem upraszam bardzo autorów tudzież redaktorów – prezentujecie, przynajmniej fasadowo – coś w rodzaju inteligencji polskiej. Zacznijcie myśleć kategoriami wartości humanistycznych, nie zaś terminami marketingowo-rynkowymi, które doprawdy przynoszą wam tylko wstyd. Wstyd. Trylogia Yggdrasil nowa nie jest, ale mówić o niej warto.
Refleksja numer 6
Trudno uwierzyć, że Yggdrasil jest debiutem, tym bardziej, że trzy tomy stanowią literalnie trzy części jednej epickiej powieści. Nie są to oddzielone od siebie książki. Równie dobrze trójksiąg można by wydać w jednym woluminie i czytać jako litą opowieść, czym de facto jest. Jakim cudem udało się autorowi tak wszystko powiązać – nie mam pojęcia. To naprawdę tytaniczna praca. Tym bardziej zdumiewa dojrzałość stylu i sposób prowadzenia narracji – prawie nie ma się do czego przyczepić, ale o tym w następnej refleksji.
Refleksja numer 7
Niczego nie lubię wytykać, zwłaszcza niepytany, więc może zaznaczę (żeby nie było, że to jakiś pean i nic więcej), że wolałbym większą koncentrację na jednym bohaterze, czy intensywniejszą, bo ja wiem, romantyczność, epickość głównego wątku, tak, wiecie, żeby łzy wyciskało. Trochę mi tego brakowało. Ale, jak zaznaczyłem na początku, sam mogę być sobie winien i w sumie nie powinienem oceniać dynamiki powieści, bo osobiście ją sobie zepsułem. Poza tym nie należy oczekiwać od tekstu rzeczy, które sami chcielibyśmy weń włożyć. Podrzucki to Podrzucki i tyle. Powieść jest podobna do drzewa, gdyby wędrować po jego powierzchni od dołu do góry – najpierw jest pojedynczy pień, ale szybko pojawia się jeden konar, drugi, trzeci, w końcu krocie gałęzi, zaś na końcu czytelnik widzi całą olbrzymią koronę. Te gałęzie to oczywiście wątki i bohaterowie. Wydaje się, że jest ich naprawdę sporo i może się pojawić obawa, że trochę za dużo, mam wrażenie jednak, że ich liczba nie przekracza progu percepcyjnego.
Refleksja numer 8
Czytając trylogię Yggdrasil wciąż powracały do mojej głowy myśli porównujące ten tekst z innymi, bardziej znanymi i oczywiście uhonorowanymi powieściami. Nie wiem, dlaczego, przed oczami rotował „Pierścień” Larry’ego Nivena oraz grzmiały „Inne pieśni” Jacka Dukaja. Być może dlatego, że w obu tych dziełach ważny był pomysł i kreacja świata, podobnie jak w produkcji Wawrzyńca Podrzuckiego. (I pewnie dlatego też, że książki te przeczytałem).
Mam wrażenie, że zarówno krążek jak i pieśni wypadają wcale nie lepiej od pracy Podrzuckiego. Dlaczego? W „Pierścieniu”, o czym już na łamach tego bloga pisałem, istnieje głównie opis świata, już wcześniej wymyślonego przez fizyków, zresztą dosyć, w moim odbiorze, nudnego, chociaż kolosalnego (chodzi o wymiary), oraz interesujące podejście do zjawiska szczęścia (ten aspekt powieści wydawał mi się o wiele ciekawszy od samego pierścionka. Czy czynnik szczęścia jest dziedziczny i czy może uczynić z nas bogów? Interesujące, prawda?). Niestety, reakcje emocjonalne postaci są żadne (vide niemal całkowity brak rozpaczy głównego bohatera na wieść o śmierci jego kobiety), a umotywowanie – no niech będzie, że jakieś jest, w końcu trzeba ten obiekt (pierścień) obejrzeć, a potem… się z niego wyrwać. Mimo wszystko nigdy nie mogłem zrozumieć, jakim cudem uhonorowano tę powieść nagrodami. To, że opisuje ciekawą strukturę nie jest gwarantem dobrej literatury, bo „Pierścień” w moim odczuciu literaturą jest raczej lotów średnich. Zawiera po prostu kilka w miarę interesujących idei i wizji.
Jeśli chodzi o „Inne pieśni”, jedno wypada powiedzieć: Jacek Dukaj umie pisać, cokolwiek inni by o nim mówili. Ma pazur i talent. Tworzy fantastyczne opisy, że tak powiem, przyrody, kreuje nastrój, przekonuje. To jest magia, którą trudno zdefiniować i której najczęściej innym brak. Do dzisiaj pamiętam rozmowę kratistosa z Berbelkiem, czy lądowanie Horroru. Zaryzykuję stwierdzenie, że Dukaj jest mistrzem scenografii. Lecz… już nie fabuły czy postaci, w każdym razie nie w przypadku „Innych pieśni”. Historia Berbelka jest nieomal w całości pretekstowa – autor, by przedstawić swoje filozoficzne poglądy, prowadzi bohatera to do Afryki, to na Księżyc, to wreszcie w kosmos, a on lezie, w sumie nie wiadomo, dlaczego. Już lepiej umotywowani są bohaterowie „Verticala” Rafała Kosika. Owszem, nie można im zarzucić rozmachu emocjonalnego, ale jedno w nich niezaprzeczalnie tkwi: ciekawość. Ona ich pcha do przodu. Kosik niejako przelewa na nich swoją nadpobudliwość intelektualną i dzięki temu stają się wiarygodni. Berbelek niby odbudowuje swoją tożsamość i ja to kupuję. Ale po co łazi tu i tam? Nie wiadomo. U Kosika wiadomo. U Dukaja – nie. Również warstwa filozoficzna dzieła („Innych pieśni”) pozostawia wiele do życzenia (tutaj obrońcy Jacka pewnie rzucą się na mnie z pazurami). Dlaczego? Konstrukcja świata, mimo, że bardzo spójna, nie jest w żaden sposób filozoficzna. To budowla, nie filozofia. Całkiem miła dla oka, owszem, jak wspomniałem, Jacek umie to robić i miło się czytało o latających świniach czy lampach pyrokijnych. Co do głównego jednak pytania postawionego w powieści, niestety już było ono zadane i to dość dawno, bo w 1974 roku, w artykule Thomasa Nagela pt. „Jak to jest być nietoperzem?”, gdzie autor rozpatrywał kwestię możności poznania czegoś zupełnie innego. Mógłbym Dukajowi darować wtórność (bo sam nie jestem jej wrogiem)… gdyby nie to, że on sam uwielbia swoiście postrzeganą oryginalność (oryginalność pomysłu). Owszem, autor „Innych pieśni” rozbudowuje te kwestie i to dość udatnie, lecz nie da się zaprzeczyć, że rozważa coś, co rozważane już było, w dodatku nie na kilkuset stronach tylko na mniejszej ich liczbie, bo w sumie po co na większej (tu byłem trochę złośliwy). Pomysł morfy, mimo, że celny (im dłużej żyję, tym stwierdzam, że coraz bardziej celny), koncentruje uwagę czytelnika wyłącznie na czynniku siły, jakby wszelkich innych atrybutów człowiek nie posiadał. Wystarczy spojrzeć w statystyki dowolnej gry RPG (przeznaczonej dla młodzieży, niekoniecznie będącej odbiorcą wysokiej literatury), by się zorientować, że istnieją także uczucia, emocje, wyobrażenia i tak dalej. Za proste to jest po prostu. Gdy czytałem tę powieść, miałem wrażenie, że rozgrywa się między psychopatami, czyli ludźmi niedorozwiniętymi emocjonalnie: “Jesteś ode mnie słabszy, to mogę ci przywalić. W przeciwnym razie ty mógłbyś przywalić mnie. Na szczęście tak nie jest, więc się do mnie upodobnisz, stając się moim szczurem”. No przepraszam. Sam fakt, że mimo upływu lat jestem w stanie tę “filozofię” w całości odtworzyć, świadczy o jej zbytniej prostocie. Zaznaczam to wszystko na przekór piewcom „Innych pieśni” twierdzących, że to powieść „totalna”. Nie, nie jest totalna, jest dość wąska.
Na tle obu tych dzieł („Pierścienia” i „Innych pieśni”) tekst Podrzuckiego jawi się jako żywe, bogato rozgałęzione i pełne światłocienia, nomen omen, drzewo. Po pierwsze mamy świetnie zmotywowanych bohaterów. Czytelnik nie musi zadawać sobie pytania „po co oni tam idą?”, jest to jasne i podyktowane dziejącymi się wokół wydarzeniami (może poza pierwotną decyzją Thomasa oraz nieco podejrzaną metamorfozą Beatrice, te wydarzenia mogłyby być nieco lepiej umotywowane, ale trzeba oddać sprawiedliwość autorowi, że się starał, w przeciwieństwie choćby do Dukaja, który wysłał Berbelka do Afryki „bo tak”). Przykład Ramireza, jednego z bohaterów „Uśpionego archiwum” jest majstersztykiem motywacyjnym, w dodatku zaopatrzonym w podwójne dno budzące wiele pytań dotyczących kwestii „Dlaczego do czegoś dążymy?”. Jego postać stanowi doskonały przyczynek do interesujących dyskusji na temat motywów świadomych, nieświadomych, sterowalności i wolności człowieka. Ramirez pod tym względem jest zbudowany po prostu doskonale. Aspekt motywacji jest zbyt często zaniedbywany przez różnorakich autorów, natomiast u Podrzuckiego niemal zawsze jest zadbany. To jest także literatura, moi drodzy. Osobiście przykładam niezwykle dużą wagę do spójności emocjonalnej postaci i dlatego, między innymi, chwalę Yggdrasil.
Po drugie bohaterów jest mnóstwo, każdy jest inny, ma swój genos tudzież telos, czyli przyczynę i cel, każdy ma swoją historię i złożoną, przekonującą osobowość, a nawet swój język, slang, a co za tym idzie, sposób rozumowania. Z przyjemnością słuchałem, dla przykładu, wywodów prostego portowego chłopaka oraz dylematów naukowca przebudzonego po setkach lat swoistej, cyfrowej hibernacji, a przyjemność ta wynikała z tego, że i ten i ten brzmieli prawdopodobnie i zupełnie, absolutnie różnie. Kupcy, politycy, lekarze, strażnicy, szmuglerzy, wszyscy mają swój świat w przestrzeni trylogii i za każdym razem są to habitaty wiarygodne.
Po trzecie świat Podrzuckiego nie jest ani wymyślony wcześniej przez fizyków, ani przedstawiony przez innego filozofa. To jego świat od a do zet. Nie jestem w stanie oddać magii megastruktur i ich mechaniki, tego jak wpływa ona na życie ludzi, tego, jak żyje się w / na drzewie wysokim na z górą tysiąc kilometrów, no, trzeba być Podrzuckim, żeby to opisać. Trzeba mieć wiedzę biologiczną, medyczną, a przy okazji wiedzieć, co zrobić, by przekaz nie stał się bełkotem, ale w pełni komunikatywną i barwną narracją. Jestem zafascynowany opisami technologii tak zaawansowanej, że dziejącej się na poziomie nanomaszyn sprzęgniętych protokołami i programami.
Po czwarte powieść ta (mówię o całej trylogii) pobudza nieustająco do myślenia. Drażni neurony na wielu poziomach i trąca w synapsy w krociu obszarów. I, co najważniejsze, nie są to rozmyślania być może z jakiegoś punktu widzenia interesujące, ale nie bardzo życiowe, ale przemyślenia żywe, dotyczące bezpośrednio losu czytelnika, jego decyzji, jego istnienia w społeczeństwie, są to kwestie wyborów i trudnej kondycji w całym tym ludzkim zgiełku. Podrzucki przemyca czasami obserwacje, które musiał wynieść z laboratoriów i są to spostrzeżenia nadzwyczaj ludzkie i odbrązawiające zawód naukowca, co jest pewną wartością dodaną powieści. Jednym słowem, nie mamy do czynienia z literaturą łatwą lekką i tak dalej, ale z przekazem… Jakby to ująć. Chciałbym być tu dobrze zrozumianym. Są ludzie, którzy posiadają wiedzę, ale tej wiedzy albo nie przetwarzają albo nie robią z niej sensownego użytku. Odwrotnie: czasami wykorzystują ją do dziwacznych lub szkodliwych celów, bo nie mają wewnętrznego kompasu, który nazywam mądrością. Są, dalej idąc, ludzie inteligentni, którzy także nie potrafią swojej inteligencji wykorzystać. Utykają w szczegółach, lub się ich czepiają, analizują to, co nieistotne blokując innym dostęp do meritum, jednym słowem czasami też bywają szkodliwi z powodu braku wyżej wspomnianego kompasu. I jedni i drudzy są czasami przeceniani, a to błąd, bo sama wiedza czy sama inteligencja jeszcze nie powodują, że ktoś jest mądry. W moim przekonaniu mądrość, czyli wyżej wzmiankowany kompas, jest najważniejszy. Jeśli jego serce bije mocno, wtedy i wiedza i inteligencja skierowane są na właściwe obszary, penetrują dobrze wybrane problemy i dają naprawdę cenne odpowiedzi. I ten kompas Podrzucki ma. Nie grzęźnie w zbędnych intelektualizmach, nie robi sobie dobrze grandilokwencją, nie pitoli bez sensu i celu, nie bełkoce, co uwielbiają niektóre snoby żrąc taką papkę i windując ją na piedestały. Nie. Yggdrasil jest konglomeratem przemyśleń i obserwacji, które czytelnikowi coś realnie dają i nie chodzi tu bynajmniej o wiedzę pragmatyczną czy jakiekolwiek inne praktyczne, dotykalne wskazówki życiowe. Chodzi o coś ulotnego, a odczuwanego jako ważne. I tym odróżnia się dobrą literaturę od literatury dobrej inaczej.
Może warto jeszcze dodać, jakie uczucia mi towarzyszyły podczas lektur „Pierścienia”, „Innych pieśni” i omawianej trylogii, bo one także stanowią ważkie źródło wiedzy. Czasami, gdy włączamy tylko myślenie, nie umiemy poradzić sobie z porównaniem dwóch dzieł, ale gdy dołączymy do tego czucie, wszystko staje się jasne.
Jeśli chodzi o pierwszą pozycję – nierzadko odczuwałem zdziwienie połączone z rozczarowaniem – tak często bowiem nie mogłem uwierzyć, że bohaterowie są emocjonalnie płytcy, a ich motywy słabiutkie, ot, wystarczy dmuchnąć i rozlecą się w pył. Co do pozycji drugiej – czasami zachwyt związany z opisami, czasami związane z nimi znużenie (jest ich, moim zdaniem, o 100 stron za dużo), czasami znudzenie z powodu przydługich i zupełnie nieżyciowych filozoficznych wywodów, które, choć dobrze skonstruowane, w żaden sposób nie pomagają takiemu przygodnemu bytowi jak ja lepiej poradzić sobie z istnieniem. Owa filozofia jest raczej nieprzydatnym, choć w miarę symetrycznym konstruktem, nie zaś żywym, podnoszącym przekazem. Ogólnie, po lekturze, pojawiło się pytanie: „I co z tego?”, chociaż, żeby oddać sprawiedliwość, do dzisiaj, jak wspomniałem, powracają estetyczne obrazy niektórych zdarzeń i pojęcie morfy – niestety dla naszego gatunku – niepokojąco celne. Jeśli chodzi o lekturę trylogii Podrzuckiego, nie znużyła czy negatywnie zdziwiła mnie ani razu. Przeciwnie, ile razy powracałem do czytania, towarzyszyły mi radość i podziw zarówno dla umiejętności pisarskich jak i przemyśleń autora. Jako się rzekło, brakowało mi pewnej epickiej energii (której bynajmniej „Pierścień” ani „Inne pieśni” nie posiadają), ale autor nie miał raczej zamiaru tworzenia przekazu typu „Gladiator”. Jak już wcześniej zaznaczyłem, Podrzucki to Podrzucki.
Dlaczego Yggdrasil nie doczekał się wyróżnień, nagród, czy przynajmniej sensownej analizy? Nie mam pojęcia (znaczy mam pojęcie, ale może napiszę o tym kiedy indziej). Dlatego piszę ten artykuł, żeby wreszcie ktoś z głową na karku (siebie mam na myśli) oddał Podrzuckiemu to, co mu się należy.
Refleksja numer 9, ostatnia
Ważne jest, co pozostaje w pamięci czytelnika. To jest chyba niezły test na wartość dzieła. Zapamiętam z pewnością niespotykanie spójną i pełną wiarygodnych szczegółów wizję megastruktur, ich genezy i niesamowitych konsekwencji ich powstania. Zapamiętam, w pewnym sensie ostatnie dni ludzkości i to, w co się przeobraziła. Zapamiętam podziw dla kunsztu Wawrzyńca Podrzuckiego i wdzięczność, że podzielił się swoją wizją między innymi ze mną. W pamięci zostaną jego obserwacje i przemyślenia. Zapamiętam wreszcie ostatni dialog w książce, bo jak mówi przysłowie, finis coronat opus, o czym autor Yggdrasila z całą pewnością wie, bo wbił nim w moją duszę gwóźdź i oby ten kawałek literackiego metalu tkwił tam długo i szczęśliwie.
Panie Wawrzyńcu, dziękuję.
W sprawie pisarsko-finansowej, czyli swobodne komentowanie tego, co napisała pani Kaja Malanowska
sobota, 15 Marzec 2014Nie cierpię brać udziału w publicznych debatach związanych z popularnymi tematami. Mam wrażenie, że, gdybym to zrobił, uczestniczyłbym w jakiejś paskudnej zbiorowej syntonii i że to by mnie w jakiś sposób zbrukało. Być może zauważyłeś, Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko, że jak dotąd nie zdarzyło mi się pitolić na tematy, co do których pitolą wszyscy dookoła i na okrągło (zresztą często załatwiając przy tym własne, partykularne interesy, tak, to bardzo ludzkie). Taką mam zasadę – wynikającą, co powyżej wzmiankowałem – z organicznego obrzydzenia do tłumnego komentowania.
Tym razem postanowiłem złamać antypitolną zasadę, bo za dużo ludzie pitolą i to, wbrew temu, co jest zazwyczaj – pitolą nie do końca z sensem. Jakby dobrze pitolili, co zwykle się zdarza (mimo, że załatwiają przy okazji swoje sprawy), od pitolenia własnoręcznie bym się powstrzymał.
A tak i ja popitolę.
Odniosę się bezpośrednio do źródła, czyli tekstu pani Kai Malanowskiej, nie tego facebookowego, ale drugiego. Będzie cytat i komentarz, cytat i komentarz, żeby było wiadomo, że a: przeczytałem, b: odnoszę się do tego, co jest, a nie do tego, czego nie ma (odnoszenie się do tego, czego nie ma, jest częstym grzechem pitolących z mniejszym sensem). Zaznaczę od razu, że pomijam kontekst, jakim jest książka pani Malanowskiej, a robię to z rozmysłem, bo moim zdaniem dyskusje rozgorzały nie wokół jej dzieła, ale wypowiedzi. Dzieło omijam szerokim łukiem, bo zajrzałem i szybko zamknąłem oczy nie chcąc się infekować, jak na mój gust, zbyt… nietypowym stylem.
„Trzy dni temu dostałam rozliczenie za sprzedaż książek: tysiąc sto złotych. Razem z pieniędzmi, które przyszły pół roku wcześniej, wyszło mniej więcej siedem tysięcy w skali rocznej. Myślałam, że się popłaczę.”
W ciągu ośmiu lat sprzedaży sagi „Gamedec” zarobiłem na niej około 8 000 zł. Potem, po przejściu do Fabryki Słów, zrobiło się lepiej, po zawiązaniu współpracy z cdp.pl jeszcze lepiej, ale nie powiem, żeby to były jakieś spektakularne zmiany na lepsze. Wciąż jestem kopciuchem czekającym na księcia z bajki. Zainwestowałem w Gamedeca około 80 000 – 90 000 PLN. Dlaczego wydałem tyle pieniędzy? Bo jestem szalonym wizjonerem.
Też się zdziwiłem (dawno temu), że pisarz zarabia tak mało. No i że to około złotówki od sprzedanego tomu (Mowa o książkach papierowych. W przypadku ebooków w cdp.pl jest lepiej). Jedyna różnica między mną i panią Malanowską jest taka, że nie płakałem. A nie tam, kłamię. Też płakałem. Pewnie, że tak. Kto by nie płakał? Chyba tylko ktoś bez serca, a pisarz z zasady serce powinien mieć (w tym ujęciu pan George Martin nie jest pisarzem, bo nie ma serca). Było mi smutno i to nie raz, nie raz, w zasadzie żyję w goryczy nieustająco i wciąż borykam się z przygniatającym poczuciem przegranej.
„Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy.”
Ja piszę książkę mniej więcej dwa lata. Może dlatego, że muszę jeszcze zarabiać, a więc czas na pisanie się rozciąga. Ale „CEO Slayera” napisałem szybciej. W sumie nie pamiętam, ile mi to zajęło.
„Wojciech Orliński dał mi dobrą radę: „Jak ktoś chce się jako-tako utrzymać ze stukania w literki, to musi pisać szybciej i negocjować dobre umowy (…). Sam napisałem książkę (…) w trzy miesiące”. A Jakub Żulczyk wystosował dłuższy komentarz. „Nie lubię mazgajenia – pisał. – Uważam je za nieeleganckie. (…) [Niskie honoraria] to nie tylko kwestia rynku czytelniczego, pani Kaju, ale także tego, u jakiego wydaje się wydawcy, jaką ma się z nim umowę, ile energii i realnych środków ów wydawca wkłada w wypromowanie książki; to również kwestia tego, czy ma się agenta, jakie stawki ów agent negocjuje. Pani Kaju, proszę się, kurwa, nie mazgaić, i nie kompromitować naszego zawodu”.
Badania naukowe na temat tego, który tytuł zyskuje popularność (były takie przeprowadzone) dowodzą, że o wysokości sprzedaży tego, a nie innego dzieła decyduje… przypadek. Nie ma on nic wspólnego z jakością tekstu (wykluczam książki zupełnie złe, które jednakowoż rzadko są drukowane), ma trochę wspólnego z wydawnictwem i jego wiernymi czytelnikami, którzy kupią niemal wszystko, co do wydawnictwo wyda (niemal, nie wszystko). Propozycja, by szybciej pisać jest tego rodzaju, że jej nie skomentuję (Chyba, że to był żart. Jeśli tak, to ha, ha), co do mazgajenia – każdy człowiek ma prawo wyrażać swoje uczucia tak jak chce, a że ktoś tego nie lubi – jego sprawa. Umowy z wydawnictwami – nie wiem nic o tym, żeby były jakieś umowy korzystne, wszystkie dają gro pieniędzy wydawcom (nie mówię tutaj o zyskach ze sprzedaży). Nie rozumiem słowa „kompromitacja”. Nigdy go nie rozumiałem. Ludzie się zachowują, jak się zachowują, czasami są nadzy, czasami śmieszni, czasami gniewni, po prostu tacy są.
„Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego pisarz nie powinien narzekać na niskie zarobki?”
Otóż właśnie. Dlaczego nie? Lekarze narzekali, nauczyciele narzekali, a i jedni i drudzy należą do budżetówki i w dużej mierze odwalają chałturę (nie wszyscy, ale mam wrażenie, że większość, co w sumie nie jest żadnym zaskoczeniem, to krzywa Gaussa). Ponarzekać można, bo jest na co.
„Wysokość pensji to informacja o tym, na ile pracodawca ceni sobie nasz wysiłek. A pracodawcą pisarza są jego czytelnicy.”
Tego zdania nie rozumiem. W przypadku pisarstwa autor zatrudnia sam siebie (sort of), znaczy – mówi: „Napiszę „CEO Slayera”, a ile na tym zarobię – los pokaże”. Czytelnicy nie są pracodawcą pisarza moim zdaniem. To ewentualni odbiorcy jego pracy, oczywiście staną się odbiorcami po tym, gdy kupią książkę. W tym sensie pisarz powinien zdawać sobie sprawę z ryzyka: „Poświęcę dwa lata życia na pisanie powieści. Bez gwarancji, że przyniesie to jakikolwiek wymierny (finansowy) owoc poza satysfakcją.”
„Zrobiło mi się bardzo przykro, bo siedem tysięcy rocznie przekłada się na konkretną liczbę czytelników.”
Żal w pełni zrozumiały. Jak się człowiek narobi, to chciałby, żeby był efekt, czyli chciałby sławy. Popularności. Nie znam pisarzy, którzy tego by nie pragnęli.
„Większość osób trudniących się piórem potrzebuje uznania, żeby móc dalej pracować. Tych, którzy mieli na tyle dużo wiary i silnej woli, żeby przez całe życie pisać do szuflady, można zliczyć na palcach jednej ręki, cofając się o całe stulecia w przeszłość. Uznanie może przybierać formę prestiżowej nagrody, dobrych recenzji w gazetach czy wysokiej zaliczki od wydawnictwa, ale przede wszystkim mierzy się liczbą zainteresowanych czytelników.”
Zgoda na to. Odrobina prywaty: ja dorobiłem się świetnych recenzji i wąskiego grona wysokiej klasy czytelników, takim się w każdym razie karmię wrażeniem. Nie jestem pewien, czy wolę to od szerokiego grona średniej klasy czytelników… Niby to drugie jest gorsze, takie mniej ekskluzywne i bardziej przyziemne, ale cóż, skłamałbym, gdybym powiedział, że nie ma we mnie przyziemnej natury… Nie dorobiłem się ani nagród ani nominacji. Może zyskam sławę po śmierci.
„Naprawdę nie pojmuję, dlaczego wyrażanie frustracji i kwestionowanie sensu dalszej działalności zawodowej w obliczu braku odbiorców miałoby być akurat w przypadku pisarza czymś wyjątkowo wstydliwym i nie na miejscu?”
Też nie rozumiem. Trzecie prawo asertywności (albo i nie trzecie, w sumie jest ich dwanaście i rzadko pamiętam, które jest które) mówi: „Masz prawo wyrażać swoje uczucia”. Z uczuciami niewiele da się zrobić – stłumić – zły pomysł, wyprzeć – jeszcze gorszy. Wysublimować – trudne. Wyrazić – najprostsze i najhigieniczniejsze.
„Prawda jednak wygląda tak, że ostatnia z nich [książka] miała dobre recenzje i otrzymała nominacje do dwóch ważnych nagród. A to oznacza, że w niemal czterdziestomilionowym państwie na polecaną przez specjalistów książkę miało ochotę zerknąć tylko trzy tysiące osób.”
Przyglądam się rynkowi księgarskiemu od dziesięciu lat i widziałem dziesiątki tytułów, które otrzymywały znakomite recenzje, a potem ślad po nich ginął. Widziałem też książki, które recenzje miały średnie, a nagrody otrzymywały. Świat tworzony przez konglomerat promocyjno-czytelniczo-recenzencko-wydawniczo-księgarsko-dystrybucyjno-autorski jest stuprocentowo niesprawiedliwy i niesymetryczny. Czytelnicy zakochają się w jakimś autorze i pominą innego, czasami lepszego. Przyzwyczajeni do danego nazwiska, pozwolą, by inne uleciało w dal. Wydawnictwa rozreklamują nie tytuł świetny, ale ten, który w ich mniemaniu dobrze się sprzeda, recenzenci ocenią dobrze książkę czasami po prostu bełkotliwą – dadzą pięć gwiazdek, bo wstyd będzie im się przyznać, że niczego nie zrozumieli. Dystrybutorzy – niewidzialna ręka księgarskiego świata – zadecydują, która książka danego wydawnictwa wejdzie na półki księgarskie, a która nie. To tylko pośrednicy, ale panoszą się okrutnie i – z tego, co wiem – świetnie zarabiają na tym pośrednictwie. W sumie mało o nich wiem (za mało) i być może nie do końca rozumiem ich modus operandi. Dla księgarza książki są jak pomidory – świeże? Bierzemy. Nieświeże? Oddajemy. Nic go nie obchodzi jakość dzieła, liczy się tylko i wyłącznie jego wartość konsumpcyjna – to, jak dobrze się sprzeda. W tym ujęciu księgarz jest zwykłym sklepikarzem nieznającym swojego towaru, w sumie obojętnym na cały ten kulturowy zgiełk. Co do autorów – nie jest tajemnicą, że są wśród nich po prostu koledzy i koleżanki, którzy w sposób całkiem jawny promują się nawzajem, tworzą przymierza i kręgi wsparcia. W wywiadach, na facebooku i w innych możliwych miejscach zachwalać będą kupli i kumpelki w imię jakoś tam pojętej solidarności, w imię walki o popularność, w imię tego, by nie zapaść się w czerni zapomnienia. Jest to w sumie zrozumiałe. Czy to ładne i sprawiedliwe wobec tych, którzy kumpli nie mają? A kto by się nad tym zastanawiał. Jak ktoś nie ma kumpli, to pewnie kiepsko pisze. Znam jednego takiego autora, którego nikt lub prawie nikt prywatnie nie lubi. Ja też nie. Ale podobno tworzy on całkiem niezłe książki. Lecz, z tego, co zauważyłem, nie ma to ostatnio żadnego znaczenia. Nie ma nominacji, nie ma nagród, nikt o nim nie wspomina. Bo się naraził, łapserdak. Zresztą, co ja się tutaj wymoralniam. Sam swego czasu, z wyżej wspomnianych powodów, zaproponowałem swoisty „sojusz” koledze po piórze. Niewiele się po tej propozycji zmieniło, może dlatego, że nie było zbyt wiele okazji, może z tego powodu, że jakoś obaj czujemy, że to by było zbyt nachalne, faktem jednak jest, że to zrobiłem.
I co, wracając do tematu? Czy to wszystko tworzy jakiekolwiek sensowne środowisko, które miałoby szanse wynosić wartościowe dzieła? Śmiem wątpić. To nie platońska akademia. To groch z kapustą, misz-masz, kotłujący się gar zależności, bulgocący konglomerat wielu wektorów sił, przyczyn i skutków, który czasem wystrzeli jakimś „hitem”.
„Bez wątpienia, gdybym zatrudniała dobrego agenta albo w ogóle jakiegoś agenta, który zadbałby o reklamę i pilnował, czy moje powieści są stale dostępne w Empikach […]”
W Empikach są te książki, za które wydawnictwa Empikowi zapłacą. W Empiku nie ma niczego, za co się nie zapłaciło. Agent musiałby mieć nie tylko „gadane” ale i pieniądze.
„A jednak poza brakiem dobrych nawyków powodem kryzysu są również ceny, szokująco wysokie w stosunku do zarobków.”
To jest prawda. Książki są drogie. Za drogie. I błagam – bez argumentów z piwem. Pijam ten napój rzadko i nie stanowi dla mnie żadnego przelicznika. Zwłaszcza dziesięć piw, które musiałbym wypić, żeby zrównoważyć cenę jednej książki. Już po trzech jestem mocno wstawiony.
„Nie ma funduszy na organizowanie spotkań i dyskusji literackich, zakup nowych książek, a nawet na konserwację już istniejących zbiorów.”
Ciekawe. W takim razie fantastyka jest wyjątkiem, bo organizatorzy konwentów nieodpłatnie tworzą rewelacyjne spotkania. Ale rozumiem punkt widzenia autorki.
„Tymczasem rząd nie wydaje się zaniepokojony tą sytuacją. Podobnie jak Wojciech Orliński i Jakub Żulczyk stoi na stanowisku, iż literatura jest jedynie towarem, który powinien podlegać tym samym mechanizmom ekonomicznym co ziemniaki, ubrania czy samochody.”
Tu jest problem. Czy książka powinna być traktowana jak każdy inny towar?
„Jeśli wydawnictwa, a wraz z nimi pisarze, nie są w stanie utrzymać się ze sprzedaży – zostaną wyeliminowane. Podobnie jak teatry, ośrodki kultury i nieprzynoszące zysku kierunki studiów. Sorry, taki mamy rynek…”
No tak, celny strzał. Mechanizm wolnego rynku nie jest dobrym pomysłem na sztukę. I w ogóle nie wiem, skąd się wzięło przekonanie, że wolny rynek jest dobrym rozwiązaniem. Robert Graves w książce “Ja, Klaudiusz” opisuje głód w Egipcie, który został wywołany sztucznie przez kupców, którzy wykorzystywali to, że były słabe zbiory. Spichrze były pełne (poprzednie lata dały dobre plony), ale dozowano z nich ziarno utrzymując wysoką cenę. Porządek przywrócił Germanik przyjeżdżając do Egiptu i zakazując podłych wolnorynkowych praktyk. Ten jeden przykład pokazuje, że jeśli w obszarze „wolnego rynku” nie pojawi się ktoś noszący w sobie zbitkę składającą się z poczucia sprawiedliwości i władzy, to wolny rynek dopuści się niejednego wykroczenia przeciwko ludzkości, w służbie pieniądza oczywiście. Generalnie to, co wyczynia w dzisiejszych czasach ta siła, woła o pomstę do nieba i dziwię się, dlaczego niektórzy inteligentni ludzie wciąż jeszcze ją wspierają. Być może działa tutaj jakaś inercja połączona z niechęcią do czasów „komunistycznych” (których de facto nigdy nigdzie nie było).
Wysoka sztuka nigdy nie będzie miała wielkiego odbioru, a więc na siebie nie bardzo zarobi, zatem wolny rynek wcale jej nie sprzyja, to proste. Jak się gawiedzi nie powie mocno a dobitnie: „Słowacki wielkim poetą był”, to gawiedź tego wiedzieć nie będzie. Wrzućmy Norwida, Leśmiana i Tuwima na wolny rynek. I zobaczmy, jak „dzieło się broni”. Historia zna dziesiątki twórców docenionych po śmierci. Za dużo ich było, żeby tolerować taki stan. To, że docenia się tak zwanych ambitnych pisarzy jest dowodem w zasadzie na nic. Hemingway mówił, że sławy znane i uznane za życia są wynikiem reklamy i promocji. Pisarz ścigać się powinien z tymi, którzy już nie żyją, bo ich sława nie jest napompowana. Oczywiście cytowałem z pamięci. Warto w tym miejscu przypomnieć to, o czym pisałem wyżej. Popularność nawet czegoś wyższego jest wciąż efektem działania przypadku, ewentualnie zbieżności zapotrzebowania tak zwanego rynku z tematem dzieła. Dla przykładu, wiadomo, że Polacy chętniej przeczytają ambitną powieść traktującą o Polakach i ich tożsamości niż arcyambitny i o niebo lepszy tekst o Zulusach i ich narodowościowych problemach. Ergo nawet coś lepszego, ale niezbieżnego z „zapotrzebowaniem rynku” może zostać przemilczane i pominięte. Czy to sprawiedliwe w stosunku do sztuki? No nie. Jak historia oceni społeczeństwo, które wynosi przypadkowych twórców, czasem lepszych, czasem gorszych, dając się sterować mechanizmami mód, wolnych rynków, promocji i te pe, zamiast sprawiedliwie doceniać najlepszych z najlepszych? Co o takim społeczeństwie napiszą historycy przyszłości? Że było głupie i sterowalne. Niewarte tych wybitnych postaci, których nie doceniło.
…
Przeczytałem do końca artykuł pani Mai i nie wiem w sumie, o czym tu mówić. Rozumiem punkt widzenia autorki i w sumie się z nim zgadzam.
Zdaje się, że zaczęto w związku z tym tekstem zapytywać, czy pisarz powinien być dotowany. Ba. Kimże jestem, by o tym wyrokować? Znam (z nazwiska) pisarzy, którzy stypendia od ministerstwa czegośtam otrzymywali i to nie raz. Zastanawiałem się nawet, jak to zrobili, ale działać w tym kierunku mi się nie chciało. Jakby dawali – to bym wziął, tak, wziąłbym i szczęśliwie, w spokoju, pisał kolejną książkę. Ale żeby się starać? Jak? Gdzie? Nie mam na to czasu, cierpliwości, złość mnie ogarnia na myśl, że miałbym gdzieś wystawać z podaniami. Niech się w dupę całują.
Zatem dotować, czy nie? Odpowiedź wydaje się prosta: dobrych pisarzy – tak, bo zasługują na mecenat, a wysoką sztukę należy wspierać. Sęk w tym, że kto ma, do diabła, oceniać, co wysoką sztuką jest, a co nie? Kto?
No kto?
Tytułów wydawanych rokrocznie są setki. Zatem musiałby to robić ktoś wrażliwy i czytający absolutnie wszystko. Ale któż o wyrobionej wrażliwości zatrudnia się w ministerstwie? Niebezpieczne pytanie, prawda? I czy ktokolwiek tam cokolwiek czyta? Fantastyki nie czytają tam na pewno, ale to dygresja. Zatem co? Dotować wszystkich bez wyjątku? Tych, których ktokolwiek zdecyduje się wydać w jakimś sensownym nakładzie? W końcu w wydawnictwach siedzą niegłupi ludzie i jakoś tam odsiewają ziarna od plew, prawda?
„Nie bądź człowiekiem, godzi się napoić poetę”, powiedział bobołak, czy jakiś inny stwór u Sapkowskiego nakłaniając kolegę – kupca, by nieodpłatnie dał piwa Jaskrowi cierpiącemu z powodu olbrzymiego kaca.
Godzi się.
No jak nie, jak tak. Sztukę i jej piewców godzi się doceniać, dotować, stypendiować, subsydiować, wspierać, pieścić i masować.
Ale, niestety, chyba jeszcze nie w tej bajce.
Grawitacja i Django
sobota, 28 Grudzień 2013Onet ogłosił najlepsze filmy tego roku. Miejsce pierwsze – „Django”. Trzecie (czy coś koło tego) – „Grawitacja”. Od dawna chciałem napisać tekst o tym drugim obrazie, a o pierwszym – od wczoraj, kiedy miałem nieprzyjemność obejrzenia go. Mówi się o mnie, że „zieję nienawiścią” i „rzygam żółcią”, więc upraszam nieodpornych o przerwanie lektury, bo obrazów powyższych chwalić w większej części swoich wynurzeń nie będę.
Grawitacja
Czytałem na Facebooku, zanim jeszcze wybrałem się do kina Imax, żeby zapoznać się z tym dziełem na wielkim ekranie i to w 3D, że to znakomite kino dla miłośników hard sf. I na początku nawet było miło – odczucie, że przebywa się razem z bohaterami na orbicie, te wszystkie wizualne cuda zrobiły na mnie wrażenie, to istotnie działało. I nie powiem, film trzymał w napięciu od początku do końca. Zaznaczę także, że podobała mi się gra Sandry Bullock, co do której zdolności aktorskich nigdy nie miałem wątpliwości. Dodam, że podobał mi się spokój George’a Clooneya.
I na tym dość plusów.
Nie pojmuję doprawdy, dlaczego znawcy kina tak często przeoczają rażącą niespójność emocjonalną, brak inteligencji komunikacyjnej tudzież głupotę ogólną scenariusza, o brakach fundamentalnej wiedzy fizycznej nie zapominając.
- Gdybym był Sandrą Bullock, już na samym początku filmu krzyknąłbym do George’a Clooneya: „Zamknij się, bo ja tu pracuję!”. Nie wierzę, żeby podczas wymagających skupienia prac w otwartej przestrzeni pozwalano na to, by jakiś kretyn (Clooney) marnował paliwo swojego plecaka na loty donikąd oraz rozpraszanie partnerki, w przeciwieństwie do niego wykonującej odpowiedzialną i złożoną operację. No, to taki pierwszy mały minusik.
- Gdybym był scenarzystą, waliłbym się w czoło wskazującym palcem tak długo, aż zrobiłbym sobie w czaszce dziurę po tym, jak zobaczyłbym na własne oczy owoc swojego dzieła, czyli Clooneya „chroniącego” Sandrę Bullock przed zbyt szybkim zużyciem kończącego się tlenu, poprzez zachęcanie jej do rozmowy i wynurzeń. Każdy myślący człowiek wie, że konwersacja powoduje szybsze zużycie tlenu. Do pani naukowiec wystarczyłoby powiedzieć „Oszczędzaj tlen” i to powinno wystarczyć. Hiperwentylacja to rzadka reakcja na stres. Jest filmowa i dobrze wygląda na ekranie, ale częściej to wstrzymanie / spłycenie oddechu. Zatem astronauta powinien był po prostu przedstawić fakty: „Kończy ci się tlen. Oddychaj płytko i nic nie mów”, a potem mógł ewentualnie coś opowiadać, skoro tak to lubił.
- Kluczowy moment filmu. Niestety, sakramentalnie spaprany. Clooney i Bullock „wiszą” na jakichś linach przy stacji kosmicznej. Ich prędkość oraz prędkość stacji zrównały się. Oznacza to, że Bullock jest w stanie podciągnąć do siebie Clooneya jednym palcem i sama przyciągnąć się do stacji minimalnym wysiłkiem. Niestety, nie jest to zgodne z zapatrywaniami scenarzysty, w związku z czym Clooney ciągle „wisi” i „obciąża” Bullock. Taka sytuacja mogłaby mieć miejsce tylko w przypadku, gdyby stacja kosmiczna przyspieszała, ale nic takiego się nie działo. Zatem „wisiał” kompletnie bez sensu, a jego odpłynięcie po tym, gdy bohatersko odpina się od Sandry, spowodowało, że zadrżałem z trwogi, bo jakim cudem twórcy filmu zaakceptowali taki błąd?!
- Bullock po tym, gdy wreszcie dociera do wnętrza stacji, zamiast natychmiast podjąć kroki mające na celu uratowanie gadatliwego partnera, najpierw odbywa… spa. W tym momencie stwierdziłem, że przestaję traktować obraz poważnie. Pani Bullock rozbiera się, wygina, zawisa, zwija, no prezentuje wszelkie możliwe rozwiązania architektoniczne swojego ciała, a potem, jak już się powygina, co trwa skandalicznie długo, wywołuje Clooneya, który oczywiście w trakcie, gdy odbywała gimnastykę, zdążył sczeznąć w czerni kosmosu. Rozumiem, że Bullock była zestresowana i potrzebowała chwili na dojście do siebie, ale nie tak, nie w taki sposób, nie tak długo i natrętnie. Zupełnie niespójna scena.
- Rosyjska stacja kosmiczna zaczyna się palić. Oczywiście. Każda stacja kosmiczna, po tym, gdy wtargnie na jej pokład obywatelka USA, zaczyna płonąć. Zdarza się to codziennie, dlatego na stacjach spod znaku sierpa i młota jest mnóstwo butli gaśniczych. Nie chce mi się tego dalej komentować.
- Chińska stacja kosmiczna… spada. No pewnie. Jedna się pali, druga spada, w trzecią, gdyby była, powinien trzasnąć meteoryt. Szkoda słów na takie nagromadzenie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Ja wiem, że kino nie jest po to, by pokazywać rzeczy prawdopodobne i przewidywalne, ale tutaj twórcy znowu przesadzili.
- Znawcy pokazują jeszcze inne niedorzeczności – że astronauci w sumie nie powinni widzieć pędzących szczątków, bo za szybko lecą (niby się z tym zgadzam, z drugiej strony widzimy pędzące z ponaddźwiękową prędkością myśliwce, więc może jednak coś tam by widzieli), że stacje kosmiczne nie lecą „sznurkiem”, ale orbitują na różnych wysokościach, że włosy Sandry powinny falować itd. To też, to też, ale w sumie najbardziej chyba drażni mnie w tym filmie „upadek” Clooneya i „spa” Bullock. Niby to tylko dwie sceny, ale, niestety, kluczowe dla fabuły, zwłaszcza „upadek”. Jeśli najważniejsza scena nie ma w filmie sensu, to cały obraz go traci.
- Ostatecznie dodam, że film nie ma żadnej fabuły, żadnej story. To relacja z akcji ratunkowej astronautki, a jej historia rodzinna jest dolepiona w moim odczuciu na siłę, żeby w ogóle jakaś treść w obrazie była.
- I to dzieło otrzymało trzecie miejsce.
- Gdzie miejsce na opowieść, na przekaz, na przesłanie? „Warto walczyć o przeżycie”? No niby coś takiego tam się pojawia, ale po co przeżyć, dla kogo, dlaczego? Na te pytania odpowiedzi wciąż pozostają poza horyzontem.
Django
Tarantino nigdy nie należał do moich ulubionych twórców, za bardzo się bowiem lubuje w nieuzasadnionej przemocy i wcale nie jest tak utalentowany, jak się o nim mówi. Częściej robi haniebne podróbki filmów („Kill Bill”) niż sensowne opowieści zaopatrzone w zrozumiale umotywowanych bohaterów, sensowne rozwiązania fabularne tudzież pointy. Zazwyczaj to zlepki dobrych lub doskonałych scen, niezespolone jednak fabułą i koroną, która wieńczy dzieło. Są od tego wyjątki, jak chociażby „Pulp fiction”, oraz… no, może „Sin City”, ale ten obraz zdaje się robił z Rodriguezem i Millerem. Poza tym to takie właśnie patchworki.
W „Django” podobała mi się muzyka (nie do końca w moim typie, ale jak zwykle u Tarantino, interesująco podana) i wiele scen, powiedzmy w pierwszych dwóch trzecich filmu. Dialogi, gra aktorska, to wszystko stało na bardzo dobrym poziomie, aż do sławetnej sceny podania ręki panu Leonardo Di Caprio. Wtedy bowiem wyszła na jaw straszliwa prawda.
- Pan Tarantino po prostu nie miał pomysłu, jak inteligentnie i spójnie rozwiązać story swojego filmu. Łowca głów i Caprio podają sobie ręce i się rozstają? Tak ma się skończyć film? Logika i zdrowy rozsądek podpowiadają, że właśnie tak powinno być: łowca, Django i była niewolnica odjeżdżają, rozstają się, happy end. Ale przecież nie byłoby wtedy flaków na wierzchu, a poza tym wyszło by na jaw, że w istocie Django i łowca nie mieli sensownego planu na wydarcie dziewki z rąk podłego południowca, że w sumie cała szopka, że „wyjadą na pięć dni i potem wrócą” była zbędna, że twórca obrazu po prostu nie przeanalizował scenariuszy „co by było, gdyby…” Po co cała heca z zakupem zawodnika? Czy gdyby łowca przyjechał do handlarza mówiąc „Słyszałem, że ma pan niewolnicę mówiącą po Niemiecku, chcę ją zobaczyć i być może kupić!”, nie pozyskałby uwagi Di Caprio, człowieka znudzonego i łaknącego odmiany? Oczywiście, że tak. Cała wizyta bohaterów w “Candylandzie” (czy jakoś tak) miała zbudować napięcie i odciągnąć uwagę widza, że twórca obrazu w istocie nie ma sensownego pomysłu na dalszy ciąg. No i miała zapewnić rozlew krwi.
- I zapewniła tak tragicznie marnym rozwiązaniem, że żałość pęcherzyk żółciowy ściska. „Nie mogłem się oprzeć”, wyznaje łowca po tym, gdy naciska język spustowy broni. Doprawdy? Facet, który potrafił zachować zimną krew w o wiele bardziej stresujących sytuacjach? Gość, który stał po stronie prawa i doskonale wiedział, że jego przekroczenie marnie się dla niego skończy? Widok rozrywanego przez psy niewolnika tak nim wstrząsnął, że postanowił wytoczyć wojnę całemu południu USA i stać się bandytą?
- Bing i bang, czyli bezsensowne strzelaniny „wieńczą” dzieło pana Tarantino. Kompletnie bez planu, łącznie z ostatnią akcją pana D. Wydawałoby się, że powinien tam być jakiś misterny plan, inteligentne rozwiązanie, pointa ciesząca inteligentnego widza. Nic z tego. Łupu i cupu, wielki huk i nie wiedzieć czemu rozradowani bohaterowie, którym do głowy nie przychodzi, że wraz z tym łups tudzież bęc stają się kryminalistami i pewnie nie przetrwają roku, bo czeka ich stryczek i koniec marny. Ale to nic, zdaje się mówić Tarantino, widz ma zapomnieć o konsekwencjach i szczerzyć zęby razem z bohaterami.
- Na obronę Tarntino powiem, że być może szalony gest łowcy był deklaracją braku moralnej zgody na niesprawiedliwość i niewolnictwo, a końcowe szaleństwo Django symbolizowało zerwanie łańcuchów, ale na wszystkich bogów, można to było zrobić inteligentniej i rozerwanie dynamitem reżysera niczego tu nie zmienia.
Już przy „Bękartach wojny” miałem wątpliwości co do umiejętności Quentina, lecz przy drugim oglądaniu zdecydowałem, że nie będę się rzucał na ten film, bo mimo wszystko kupy się trzyma, a i sceny ma genialne (trochę pozlepiane, ale genialne), lecz w przypadku „Django” nie będę się sam ze sobą kłócił. Film jest spaprany. A komu się podobał DO KOŃCA, może mi się więcej nie kłaniać.
Tak więc mamy najnowszy obraz pana Tarantino na miejscu pierwszym, a film o orbicie na miejscu trzecim. I naprawdę nie wiem już: czy to ja zwariowałem, czy żyjemy w jakimś zakłamanym świecie, w którym ludzie nie umieją już odróżnić tego, co wartościowe od podróbki? Pointy nie będzie. Nie dają jej „najlepsze obrazy roku”, dlaczego więc ja mam się starać?
Święta
wtorek, 24 Grudzień 2013Podczas menedżerskich szkoleń, które prowadzę dla różnych firm, organizuję przeróżne ćwiczenia, z których część można nazwać kontrolowanymi eksperymentami, udowadniającymi raz po raz starą prawdę psychologii społecznej: na zachowanie człowieka wpływa sytuacja, w której się znajduje. Słowo „sytuacja” może tu być rozumiane jako zachowanie grupy, wytworzone w niej normy, struktura organizacyjna, sposób funkcjonowania danej społeczności, zachowanie autorytetu itp. Raz po raz widzę, jak uczestnicy, zamiast zastanowić się nad strukturą, w którą ich wepchnąłem, zaczynają ze sobą rywalizować, a w końcu wchodzić w konflikt – ukryty bądź jawny, oczywiście zawsze śmieszny, połączony z zabawą, niemniej pouczający.
My także zostaliśmy wepchnięci w pewną strukturę (czy może raczej wypchnięci przez macice naszych matek) i tkwiąc w niej, zbyt rzadko zadajemy pytania o jej sens. A otacza nas system rywalizacji o zasoby (głównie pieniądze), konfliktów o błahe sprawy odciągające uwagę od rzeczy ważniejszych, wzmagającej się kampanii konsumpcjonizmu i galopującej machiny pożerającej nasz czas i energię, a wszystko to ubrane w nieustającą deklinację słowa „wolność”. Ten system prowokuje konflikty (ci, którzy mają mniej walczą z tymi, którzy mają więcej), kłamstwo (ci, którzy chcą mieć więcej nierzadko charakteryzują się podwójnym standardem moralnym) i utratę wartości (myśląc o sukcesie finansowym zapominamy o tym, że sukcesem może być stanie się dobrym człowiekiem).
Cokolwiek w takim systemie się stanie, jakakolwiek idea zostanie rzucona do oceny, ludzie, zamiast zastanowić się nad nią i wejść w dialog, by pogłębić problem i lepiej go zrozumieć, zaczynają skakać sobie do gardeł. Zamiast sięgać po odkrycia naukowe, zadowalają się niesprawdzonymi opiniami. Zamiast patrzeć szerzej i dalej niż granice miasta lub kraju, mówią „jestem stąd” i w ten sposób usprawiedliwiają ograniczenia swojej wrażliwości, bo jeśli coś złego dzieje się kilka tysięcy kilometrów dalej, jest już po prostu za daleko, by się tym przejmować, jeśli problem ma granice szersze i systemowe, mówią “nie filozofuj i zajmij się konkretami”.
Tymczasem wszyscy jesteśmy Ziemianami. I wszyscy jesteśmy ludźmi. I system, który wywołuje takie, a nie inne nasze reakcje, jest w zasadzie taki sam, gdziekolwiek zajrzymy (mówię o krajach cywilizowanych). Monetaryzm zaczyna czuć się źle, bo kraje są coraz bardziej zadłużone, więc, aby utrzymać tę strukturę, zostanie wygenerowana pewna liczba wojen, które oczywiście wciąż będą nazywane „interwencjami pokojowymi”. Będziemy fascynowani wojennymi filmami, grami oraz wojskowymi gadżetami, nasza uwaga będzie odciągana od pytań „czym jest pieniądz”, oraz „czy wszystko musi w tak zastraszającym tempie się psuć?”, coraz trudniej będzie zapytać „czym jest dług publiczny?”, „u kogo jesteśmy zadłużeni?”, „czy to normalne, że kraje mają długi?”, „dlaczego wszystko musi coś kosztować?”, „czy pieniądz jest w ogóle potrzebny?”
I tak dalej, i tak dalej.
I tak dalej, i tak dalej.
Zatem, czego bym sobie życzył na święta? Tego, by codziennie przybywało ludzi, którzy patrzą na system. I zadawali coraz więcej pytań o jego sens.
Gender, Anna Grodzka itp.
sobota, 21 Grudzień 2013Mówi się, że zło powstaje wtedy, gdy dobrzy ludzie nic nie robią. Postanowiłem coś zrobić, bo odczuwam złość, patrząc, jak niedouczeni mężczyźni tudzież kobiety wypowiadają się na tematy transseksualizmu, płci tudzież gender i plotą.
Wiszą w sieci doskonałe opracowania, czym np. jest gender, można poczytać, jak kształtuje się płeć, oczywiście poczytać o tym można nie w organach katolickich (mam na myśli organa medialne), lecz obiektywnych, skumanych z nauką. Niestety, mało kto się z nimi zapoznaje. Zastanawiałem się, czy jest sens pisać o tym, o czym można poczytać gdzie indziej, ale w końcu uległem żonie, która stwierdziła, nie bez sensu zresztą, że co innego jest przekazać coś językiem prostym a rubasznym, z czego jestem znany, a co innego snuć pozbawiony akcentów osobistych naukowy wywód.
Ten wywód bardzo naukowy nie będzie, w sensie temperatury emocjonalnej oczywiście, bo ogólnie korzeń swój zanurzy głęboko w badaniach poczynionych przez panie i panów w białych fartuchach (ze wskazaniem na panie).
Najpierw o płci. Skąd się bierze tożsamość płciowa? Skąd wiem, że jestem mężczyzną / kobietą? Oczywiście nie stąd, że mam ptaka lub jego wklęsłą odmianę, lecz z mózgu. To w środku czuję się mężczyzną, kobietą, tudzież czymś pośrednim. Jak to się dzieje, że tam powstaje to poczucie? Z życia płodowego. Używając dużego skrótu, matka będąca w ciąży z płodem o dwóch chromosomach płciowych X (w skrócie XX), czyli takim, które ma wszelkie szanse wyrosnąć na dziewczynkę, nie powinna mu „wstrzykiwać” nadmiaru hormonów męskich i z reguły tego nie czyni. Oczywiście nie ma tu nic do gadania jej świadomość, sprawami tymi, podobnie jak wieloma innymi, zajmuje się jej organizm, niejako poza jej wiedzą. Jeśli płód (a nie „życie poczęte”, jak śpiewają wyznawcy toruńskiego radia) nadmiaru hormonów owych nie otrzyma, jego mózg ukształtuje się w ośrodkowy układ nerwowy kobiety. Zatem urodzi nam się dziecko o ciele zawierającym genom żeński i posiadający mózg żeński, jednym słowem dziewczynka. Lecz co się stanie, jeśli organizm matki wstrzyknie hormonów męskich trochę ponad normę? Mózg płodu zacznie kształtować się w stronę męskiego. Gdy tych hormonów będzie dostatecznie dużo, mózg ukształtuje się w zupełnie męski, więc w dniu radosnego porodu powitamy na tym łez padole dziecko o genomie XX (żeńskim) i mózgu męskim, jednym słowem chłopca w ciele dziewczynki. I bełkot pięknej inaczej bezmężnej pani, której nie wiadomo kto i kiedy wręczył tytuł profesorski, że wszystko zależy od genów, można wyrzucić na śmietnik historii, bo, proszę pani, geny to jedna rzecz, a hormony druga i po prostu się pani nie zna, a jako dyletantka, powinna pani swoją nierozumną twarzoczaszkę trzymać zamkniętą. Ad rem. Gdy ciężarna matka (której stan, według innej nomenklatury, jest „błogosławiony”) nosi w macicy (a nie w łonie, bo łono to inaczej wzgórek łonowy, nieprawdaż?) płód o genomie XY (męskim), powinna mu „dać” odpowiednią dawkę hormonów męskich, aby jego mózg przekształcił się w ośrodkowy układ nerwowy męski (pierwotnie zawsze mamy do czynienia z mózgiem kobiecym). Jeśli tak się stanie, urodzi nam się dziecko o genomie męskim oraz męskim mózgu, czyli chłopczyk. Co jednak się stanie, gdy organizm matki nie dostarczy odpowiedniego zastrzyku mózgowi płodu? Mózg nie przekształci się i pozostanie żeński. Zatem w radosnym dniu narodzin powitamy dziecko o ciele chłopca i mózgu dziewczynki.
Inteligentny czytelnik / czytelniczka domyśli się, że istnieje w tej historii wiele stadiów pośrednich, a więc takich, w których rodzą się mężczyźni nieco „zniewieściali”, bardziej zniewieściali, zupełnie nijacy wreszcie (z punktu widzenia ról kulturowych), czyli tacy jak ja, oraz zupełne lalusie podobne bardziej do kobiet, wreszcie po prostu kobiety w ciałach mężczyzn, które słusznie pragną, by obciąć im to, co zbędne, a wydrążyć to, co niezbędne. W taki sam sposób powstaje spektrum pań nieco męskich, bardziej męskich, zupełnych twardzielek, wreszcie mężczyzn w ciele kobiet, którzy odwrotnie, chcą, by zatkano im to, co wklęsłe, stworzono to, co wypukłe i urżnięto, to, co u góry zwisa i powiewa.
W taki właśnie sposób kształtuje się barwna tęcza odmian płci, których jest naprawdę wiele – od typowych mężczyzn, poprzez mężczyzn delikatnych, osób, które mają płeć nieokreśloną, do kobiet w ciałach mężczyzn i odwrotnie, w drugim kierunku, ale organizmie kobiecym.
Anna Grodzka nie jest facetem, któremu „we łbie się przewróciło”, jak mówiła pewna niedouczona paskuda w Radiu Maryja posiadająca, o rany boskie, mandat poselski, ale po prostu kobietą, którą przypadek obdarzył ciałem mężczyzny. Przypadek ten od czasu do czasu się przydarza zarówno posiadaczom ciał męskich jak i kobiecych i nie powinien pod żadnym pozorem być traktowany jako choroba, lecz statystyczna kondycja, która przydarzała się, przydarza i będzie przydarzać pewnemu odsetkowi społeczeństw narodów wszelkich i pod żadnym pozorem potrzeb tych grup, chociaż mniej licznych od nas, „standardowych przypadków” nie należy lekceważyć. Taka jest natura, właśnie NATURA, proszę państwa, to są naturalne, zgodne z NATURĄ, zupełnie NORMALNE przypadki obecne nie tylko u człowieka, ale także w przypadku wielu gatunków zwierząt, jeśli nie wszystkich w ogóle.
Zwolennicy fałszywie pojętej NATURY (która w ich ustach jest prostacką kulturą przez bardzo małe „k”) twierdzą, że „bóg (ja piszę to słowo przez małe „b”) stworzył mężczyznę i kobietę”. Gówno prawda. Ewolucja zwana przez nich bogiem stworzyła ekosystem, w którym wszystko jest możliwe, a role płciowe bywają umowne i zmienne, jak choćby u pewnego gatunku ryb, gdzie pan ryba zapładnia panią rybę, ta wychowuje dzieci, a w następnym sezonie zamieniają się płciami (literalnie zmieniają płeć na przeciwną) i odwracają role, i tak sezon po sezonie pan staje się panią, a pani panem. NATURA zna mnóstwo przypadków zupełnie niecodziennych koligacji płciowo-rodzinnych i udowadnia, że życie jest niesłychanie plastyczne i zmienne. To jest natura. A „kultura” przez małe „k”, czyli innymi słowy dogmatyzm poparty nieuctwem może sobie myśleć, że na świecie mają być tylko baby z wielkimi cycami i faceci z wielkimi jajami. No nie.
Czym jest gender? To role, aktywności, atrybuty i cechy, które dane społeczeństwo przypisuje danej płci. Np. wg. optyki wielu Polaków obecnej doby facet ma być twardy nie miętki, a kobieta ma być opiekuńcza i ciepła. Tfu. Gender się BADA. BADA. Nie tworzy. Czy mają te badania sens? Oczywiście. Przypomina mi się pewien eksperyment. Jednej grupie pokazano dwa noworodki. Powiedziano, że ten po lewej to chłopczyk, ta po prawej to dziewczynka. Poproszono, by uczestnicy eksperymentu opisali jedno i drugie dziecię. Chłopiec, według słów badanych, był, cytując z pamięci, „dziarski, zawadiacki, silny, żywy”, a dziewczynka „delikatna, wdzięczna, słodka, milusia”. Następnie te dwa dzieciątka pokazano innej grupie nie definiując płci i poproszono, by znaleźli jakieś różnice w ich zachowaniu. Grupa ta nie była w stanie stwierdzić żadnych różnic, jednym słowem obiektywnie dzieci te niczym się nie różniły. Jednak kulturowe wzorce i schematy już od dziecka narzucają płciom pewne zachowania, role i atrybuty. To jest właśnie gender. No i wiele innych rzeczy, zainteresowanych odsyłam do artykułu choćby na Wikipedii.
Istnieje zatem płeć biologiczna (mózgowa) i płeć kulturowa, która nie zawsze czyni sensowne rzeczy. De facto często maskuje to, kim jesteśmy naprawdę. Straszy się ostatnio „genderem” na lewo i prawo, kościelni przedstawiciele upatrują w tym „ruchu” szatana. No niech ci panowie w sukienkach i koronkach stukną się w głowę, przecież gender właśnie działa w ich interesie, pokazując, że pan może być homoseksualistą i chodzić w kieckach i to też jest człowiek, a nie apage satanas, precz siło nieczysta.
Jest sporo osób w społeczeństwach naszej planety o płci nie do końca wyraźnej, są ludzie o płci nieokreślonej, są kobiety w ciałach mężczyzn i mężczyźni w ciałach kobiet. Nie każda pani marzy o niańczeniu dzieci i gotowaniu, nie każdy mężczyzna śni o wbijaniu gwoździ i pracy drwala. O tym właśnie mówi gender.
Warto dodać, że swoistym “ruchem genderowym” była walka sufrażystek o prawa wyborcze kobiet oraz prawo do nauki. Przypomnijmy, że jeszcze sto lat temu kobiety nie miały możliwości edukacji, a i teraz nierzadko cierpią z powodu swojej płci i to również na uniwersytetach. Dlaczego? Przez co? Własnie przez obecny gender, czyli role, jakie są przypisywane ich płci, mówiąc skrótowo: “baba nie nadaje się na naukowca”, “kobieta będzie kiepskim szefem”. Paskud płci żeńskiej, o którym miałem już okazję wspomnieć, nie mógłby zatem, gdyby nie ruch sufrażystek, być dzisiaj panią profesor, tylko szorowałby gary, a gdyby zackniło mu się do uniwersyteckich katedr, inny, hipotetyczny paskud tamtych czasów zacząłby gębę drzeć, że babie się w głowie poprzewracało i siłą przykułby ją do bigosu tudzież pierogów z pewnością marnej jakości, ale jednak.
Prawny przymus określania płci stał się przyczyną wielu nieszczęść. Co np. się działo (nie wiem, czy ten proceder nadal trwa, czy już to się skończyło), gdy rodził się obojnak – dziecko z siusiakiem i pochwą? Lekarz nie mógł wpisać „obojnak” do dokumentów, więc ucinał bądź zaszywał to, co wydawało mu się mniej rozwinięte. Niestety, czasami popełniał błąd przyczyniając się do udręki dorastającego, a potem zupełnie dojrzałego byłego pacjenta / byłej pacjentki, który / która z wielkim trudem starał / starała się odkręcić, co nieszczęsny lekarz zepsuł. Uwzględnienie obojnactwa, danie czasu tym ludziom na zdecydowanie, czy są mężczyznami czy kobietami, a może jednym i drugim, także jest przejawem myślenia racjonalnego, naukowego, a nie dogmatycznego czy sztywno „kulturowego”.
Wróciłem ostatnio z Egiptu. Widziałem tam z żoną, córeczką i znajomymi popisy derwiszów. Kręcili się jak frygi, co godne jednak uwagi, mieli sukienki. Ba, niektórzy nawet dwie. Podczas tańca udawali kobiety, zakładali zawoje materiału na głowy, potem układali je w kształt niańczonych dzieci i jakoś żaden z nich nie płakał, że zmusza się go do noszenia kiecki. Thorgal nosił mini, Szkoci wdziewali kilty, a starożytni Rzymianie wietrzyli się w swoich sexi spódniczkach, że aż miło. I żaden z nich nie płakał.
Trzeba myśleć i nie poddawać się dogmatom, obserwować siebie i ludzi dookoła, słuchać ich, a nie wciskać w „kulturowe” schematy. Przypomnieć sobie czasy dzieciństwa.
Gdy byłem mały, między blokami, gdzie się wychowałem biegał chłopczyk, który lubił pleść sobie warkocze i zakładać spódniczki swojej siostry. Był żywy, wesoły i wszyscy absolutnie bezwarunkowo akceptowaliśmy jego wybory. Był dla nas całkowicie normalny, naturalny, nie wiedzieliśmy, że może być z tym jakikolwiek problem. Zapewne dzieci wychowane w dzisiejszych czasach problem by już widziały.
Uwierzyłem w złych ludzi
czwartek, 19 Wrzesień 2013Uwierzyłem w istnienie złych ludzi. Zobaczyłem ich małe, zimne „ja” ukryte w chitynowych, karaluszych pancerzach. Widziałem wadliwie skonstruowane dusze, które sycą się bólem i nieszczęściem. Dostrzegłem ich, chociaż z pozoru wyglądają normalnie. Naprawdę to kamuflaż, mimikra półbytów, które ledwie zdając sobie sprawę, że istnieją, muszą ciągle tłuc odnóżami w cudze życie, by odczuć, że są naprawdę. Karły z sercami zwiniętymi w ciasne, brązowe, rzemienne węzły, potrącające słowem niczym krawędzią kowadła, nieczułe, pozbawione zakończeń nerwowych golemy, szczęśliwie się śliniące, gdy wreszcie ktoś przebije im czoło drewnianym kołkiem. Widziałem pseudointelektualistów, dla których kompasem pomagającym odróżnić, co jest lepsze, a co gorsze, są tekturowe zlepki sloganów, których nie rozumieją, ale tę straszną prawdę wstydliwie chowają w głębiny szarych płaszczy. Drugą ich gwiazdą jest snobizm, a trzecią paniczny lęk przed demaskacją. Widziałem półżywych, pokaleczonych w dzieciństwie cherlaków, których jedyną przestrzenią życiową jest internet, w którym mogą udawać błyszczących herosów. Widziałem ludzi szczekających nienawiścią, węszących, nieustannie zadających sobie pytanie, kogo pokąsać, komu zadać ból. Widziałem te wściekłe psy. Tę błotną, nienawistną masę oszalałą na myśl, że gdzieś istnieją ludzie od nich lepsi. Chcą zgasić wszystko, co oświetla ich kalectwo umysłowe. Chcą zabić wszystko, co przez kontrast ukazuje ich miernotę. Widzę was. Widzę was, karykatury ludzi. Patrzę wam prosto w imitacje oczu. Patrzę wam prosto w imitacje serc. Patrzę wam prosto w imitacje rozumów. Widzę wasze cherlactwo. Ale nie martwcie się. I tak wygracie. I tak w końcu wygracie, bo umrę, a wasza błotna kawalkada przegalopuje po mojej pamięci. Jednak jest coś, co razi was najbardziej, czego najmocniej nienawidzicie, co koniecznie chcecie zbrukać i czego nie możecie dosięgnąć. I nawet po mojej śmierci tego nie dotkniecie. Chcielibyście wiedzieć, co to jest. Chcielibyście. Ale na szczęście Wasze kalectwo uniemożliwi wam zrozumienie.