Śmierć

4 września 2012
Grim Reaper

Grim Reaper

Ostatnio często myślę o śmierci. Nie to, że kiedyś nie myślałem, ale teraz zdarza się to znacząco częściej. Siedzę na kanapie – śmierć, leżę w łóżku – śmierć. Stany bezruchu przywołują obrazy starzenia się, bezwładu, zamknięcia dróg, końca. Może dzieje się tak dlatego, że całkiem niedawno sporo osób w jakiś sposób bliższych mi niż dalszych odeszło z tego świata, a może dlatego, że jeszcze mają odejść. Sceptycy mogą się zacząć śmiać (mój wewnętrzny sceptyk już zaciera ręce), ale retrospektywnie stwierdzam, że obsesyjne myśli o śmierci nawiedzają mnie po prostu wtedy, gdy ktoś mi znany, niekoniecznie bliski, ma zakończyć swoje funkcjonowanie w trzech wymiarach i czasie.

Myślę też o śmierci w innym aspekcie. Bardzo nie chcę umrzeć w łóżku. Ani na fotelu. Umieranie pod kołderką, w pościeli, jest okropne. Najchętniej umarłbym stojąc, jak Cyrano de Bergerac. To dosyć trudny rodzaj śmierci do osiągnięcia, bo trzeba być tuż przed aktem w kondycji w miarę niezłej, a samo nadejście kostuchy powinno być nagłe, co sugeruje zgon nie do końca z własnej woli, a już na pewno nie naturalny. Więc jest kłopot.

Po drugie bardzo nie lubię innym sprawiać kłopotu ani angażować ich w swoje sprawy, więc nie podoba mi się myśl, że po moim pożegnaniu się z tym światem będą jeszcze wokół mnie bliżsi i dalsi robili jakieś ambarasy. Najchętniej sam bym się podpalił, a potem zgrabnie zamiótł do urny, ale to jest niemożliwe. Ktoś będzie musiał to za mnie, niestety, zrobić. A potem jeszcze zrobić coś z tą urną i to także mnie smuci. Wolałbym być gdzieś wysypany, nawet niekoniecznie w jakieś ładne miejsce, a w ogóle najlepszym scenariuszem jest wyparowanie, ale do tego potrzeba chyba bomby atomowej, a skąd mam wiedzieć, gdzie i kiedy taką upuszczą?

Skoro scenariusz ze znalezieniem się w epicentrum wybuchu odpada, pojawiają się następne problemy, dość śmierdzącej natury. Nie chciałbym, żeby mnie po zgonie myto, wiecie, z tamtej strony. Żeby tego uniknąć, trzeba by się solidnie do śmierci przygotować. Po pierwsze porządnie umyć, ostrzyc, ogolić, obciąć paznokcie u rąk i nóg. Po drugie nabalsamować i nakremować (to i tak zawsze robię po kąpieli), po trzecie, no właśnie – wypróżnić. Ale tak porządnie! Istnieją dwa rozwiązania tego problemu – X-prep, czyli bardzo silny środek przeczyszczający, od którego, jeśli ktoś szykuje się na tamtą stronę, można zejść na sedesie i byłoby to zaprzeczeniem starań, bo umrzeć na kiblu, to dopiero skandal (a wcale nie tak rzadka sprawa). Pozostaje zatem drugie, łagodniejsze rozwiązanie, czyli dwu, albo trzydniowa głodówka. Tylko jest z nią kłopot. Gdy jestem głodny, robię się smutny, rozdrażniony, słaby. Jak tu umierać w takim nastroju? Chciałbym, żeby moje zniknięcie odbywało się w podniosłej atmosferze odkrywania największej ludzkiej i osobistej tajemnicy, a nie w towarzystwie dojmującego i dołującego uczucia paskudnego głodu. Istnieje też kwestia pęcherza moczowego – przed śmiercią wypadałoby się porządnie wysikać i nie pić przez jakieś pół dnia. Piękna perspektywa – jak tu umrzeć tuż po kąpieli, w dodatku na stojąco, kiedy człowiek odwodniony i niedożywiony?!

Ostatnia sprawa to kwestia wyboru czasu, miejsca i sposobu. Bo nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy. Nie chcę nikomu sprawiać swoją osobą żadnego kłopotu. Gdy stanę się zupełnie do niczego, znaczy ani nie będę potrafił o siebie zadbać, ani już w ogóle nic sensownego zrobić, a jeszcze, nie daj Imperatorze, ktoś miałby mnie utrzymywać i o mnie się troszczyć, chciałbym sam zadecydować o tym, że już, tu i teraz. Tylko jak to zrobić elegancko? Przygotowania mamy gotowe: mycie, golenie, głodzenie, okej, zapisane. Brakuje tylko narzędzia. Niestety, w sklepie wielobranżowym nie znajdziesz dynksa o nazwie „Przecinacz nici Mojry” i musisz człowieku kombinować. Zawiśnięcie na stryczku jest okropne. Człowiek się buja, traci dostojeństwo, ślad na szyi wygląda paskudnie. Podcięcie żył – dajcie spokój. Wyjdzie tylko, gdy zanurzycie nadgarstki w wodzie, czyli jakaś miednica musi być obok, czyli już na stojąco się nie da, no i miednica? Brzydkie blaszane coś przy moich zwłokach? A jeszcze gorzej – plastikowa? Może jeszcze pomarańczowa? Fuj. Poza tym trzeba pamiętać, że to pięć litrów tkanki płynnej, nie w kij dmuchał, trzeba wody nalać tyle, żeby się nie przelało. Nie pominę faktu, że wykrwawione ciało jest brzydko białe i ogólnie źle się prezentuje. Dzieci się przestraszą. Strzał z broni palnej w głowę jest już zupełnie głupim pomysłem – po pierwsze skąd wziąć broń, po drugie widok przerażający. Nie mamy nikogo straszyć, tylko załatwić małą, osobistą sprawę. Pozostaje trucizna. Ale gdzie ją kupić? W aptece nie sprzedadzą, nawet na receptę. Trzeba by najpierw pogrzebać w książkach i sprawdzić, który lek w jakiej dawce daje pewne rozwiązanie. Męczące. Człowiek się na tamten świat szykuje, ale przedtem musi zgłębiać arkana farmako – przepraszam – terapii.

Oczywiście pozostają jeszcze niuanse – czyli kto nas znajdzie pierwszy i jak zareaguje. Bardzo niedobrze jest po śmierci zafundować komuś szok pt. „Dziadek / tatuś się otruł! Łaaaa!”. Bardzo to wszystko skomplikowane. Słyszałem, że niektóre zwierzęta, gdy czują, że nadchodzi ich czas, odchodzą od stada i nikt z ich ziomków nie wie, gdzie i jak oddają ducha.

I to by było najlepsze rozwiązanie. Odejść gdzieś w las.

Ale i tak mnie, cholery, znajdą. I jeszcze jakieś mrówki już zaczną mnie żreć, albo inny lis i szok estetyczny murowany.

Pozostaje bomba atomowa. Ktoś ma jakąś na zbyciu?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Speed Racer

31 sierpnia 2012

Od dawna chciałem napisać o Januszu Chriście, Jerzym Wróblewskim, serii Slaine i ciągle tego nie robię. Obiecuję jednak, że krok po kroku nadrobię te zaległości i zacznę od filmu, który nie wszystkim jest znany, a szkoda. Chodzi o „Speed Racera” braci Wachowskich.

Speed Racer

Speed Racer

To teoretycznie obraz dla dzieci. Niebywale przesycony kolorami, dla leniwych z polskim dubbingiem, jest tam śmieszny gruby brat głównego bohatera, inteligentny i zabawny szympans, mnóstwo fajerwerków wizualnych, spora dawka humoru i komiksowe uproszczenia jeśli chodzi o bohaterów filmu (w sumie nic dziwnego, film powstał na podstawie japońskiego komiksu).

Jednak praktycznie jest to rzecz dla każdego myślącego człowieka, o ile jest w stanie stolerować sekwencje wyścigów, podczas których podziwiać można dynamiczne zdjęcia, szybkie reakcje bohaterów i niewiele poza tym. Ja nie tylko toleruję te sceny, ale nawet bardzo je lubię (doszukując się tam, jak zwykle, głębszych treści, bo jest jakaś filozofia tego typu sekwencji) dlatego „Speed Racera” kupuję z dobrodziejstwem całego inwentarza.

Lubię ten film także z innego, dużo ważniejszego powodu: Wachowscy, zgodnie ze swoją linią programową, przemycają w tej bajce dla dzieci bardzo ważną, podstawową, można powiedzieć, myśl: czy jeden człowiek jest w stanie cokolwiek zmienić w świecie rządzonym przez korporacje? Czy szczera pasja, miłość do wyścigów ma jakiekolwiek szanse w starciu z ideologią zysków i strat? Co może zrobić tytułowy Speed Racer poza jednostkowym, opłaconym wieloma cierpieniami, zwycięstwem w Grand Prix (napisałem, że film jest o futurystycznych wyścigach samochodowych?)?

Autorzy filmu zestawiają te dwie, jakby niestykające się koncepcje. Ideę pasji i talentu oraz świat ekonomicznego rachunku i wielkiej finansjery. I w jakiś magiczny sposób dowodzą, że jednak warto być człowiekiem i kochać to, co się robi. Nie warto natomiast dawać się wewnętrznie korumpować systemowi, bo on po prostu zabija w nas człowieka, to, co najbardziej ludzkie.

O tym, że otacza nas kryzys wartości, przekonałem się oglądając jedną z kluczowych scen tego filmu. Cytując z pamięci, Speed Racer pyta Racera X (to świetny kierowca, jego partner w filmie): „Myślisz, że dzięki nam wyścigi się zmienią?”. Dobre pytanie, myślę sobie, przecież wiadomo, że nie. Co odpowiada Racer X? „Nie ważne, czy my zmienimy wyścigi. Ważne jest to, czy one będą zmieniały nas.”. I jak zwykle bracia Wachowscy rozłożyli mnie na łopatki. Ależ tak!, pomyślałem, ależ tak! Przecież ważne jest uniwersum wewnętrzne, nie zewnętrzne, ważny jest rozwój, osobowość, to, co mamy w sobie. Tym czymś promieniujemy na zewnątrz i – ewentualnie – zmieniamy innych.

„Speed Racer” to, w moim odczuciu, ważny film. Nie tylko dlatego, że strategię pozyskiwania klienta przez pana Royaltona pokazuję na szkoleniach sprzedażowych prezentując genialne posunięcia komunikacyjne, nie tylko z powodu zjawiskowej, unikalnej scenografii, ale z tego powodu, że przypomina o czymś, co zawsze mamy przy sobie, ale często o tym zapominamy.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

O “Prometeuszu”

10 sierpnia 2012

Zrobiłem sobie prezent i wreszcie poszedłem z przyjacielem, Mariuszem „Nexusem” Krawczykiem, na „Prometeusza”. Mariusz widział film drugi raz.

I nie bardzo rozumiem biadolenia na temat tego obrazu. Owszem, nie wiadomo, dlaczego geolog i biolog się zgubili, trudno powiedzieć, z jakiego powodu geolog zaczął tak szybko panikować, trudno wytłumaczyć, dlaczego w końcu stał się straszliwym zombie, jeszcze trudniej objaśnić niefrasobliwość biologa wobec „żmijki”, kwestią otwartą pozostaje, czemu głównej bohaterki nikt nie gonił, gdy biegła do centrum medycznego, dlaczego nikt nie przerwał jej operacji i z jakich przyczyn była to operacja bez znieczulenia. Trudno też wybaczyć zdjęcie hełmu przez jej partnera na początku filmu oraz wyjaśnić, dlaczego mały smoczek w ambulatorium wyrósł na dużego potwora – musiało być tam sporo substancji odżywczych, prawda?

Ale po pierwsze nie wiemy, co jest w scenach wyciętych – być może będzie tam wyjaśnionych parę spraw – np. brak pogoni za główną bohaterką, lęk geologa, zagubienie jego i biologa tudzież szybki wzrost potwora w centrum medycznym. Pamiętajmy, że producenci robią kinowym oglądaczem wodę z mózgu (co prawda, jeśli wierzyć napisom, producentem jest Ridely Scott. Jeśli jest to jedyna prawda, teza o podłych producentach pada). Mimo wszystko mam nadzieję, że reżyserska wersja trochę obroni ten film.

Po drugie – nie takie błazenady widzieliśmy w wynoszonym na ołtarze „Avatarze” i jakoś mało kto się ich czepiał (z moim szlachetnym wyjątkiem), pośród których wymieńmy tylko niesubordynację protagonisty tuż po „wejściu” w avatara (wartego mnóstwo pieniędzy, o ile pamiętam), jego nieodpowiedzialne oddalenie się podczas pierwszego pobytu w dżungli oraz to, że nikt nie zadbał, by uzyskał jakąś podstawową wiedzę na temat fauny i flory Pandory zanim wrzucono jego niebieski tyłek w sam środek zielonego piekła.

Wracając do „Prometeusza”, owszem, przeszkadzały mi nielogiczności i niedociągnięcia. Drażnił krzyżyk na końcu i kalka z pierwszego „Obcego” w postaci przetrwania nowego wcielenia Ripley i głowy androida. Mimo to wydźwięk, przesłanie, zagadka pozostają w pamięci. Co oznacza pierwsza scena? Czy widzimy w niej Prometeusza, który zaszczepia życie na Ziemi? Dlaczego zostaje? Dlaczego owo zaszczepienie jest tak drastyczne? Jakie jest powiązanie tej sceny z resztą filmu? Dlaczego statek, który widzimy na początku jest w kształcie dysku, a następne przypominają literę „u”? Czy istnieje powiązanie między ludźmi a Alienami? Dlaczego przebudzony kosmita od razu zaczyna atakować ludzi, czemu w takim pośpiechu usiłuje odwiedzić nasz glob? Boi się, czy usiłuje skończyć misję? Co się stało na tej planecie? Co spotka pani naukowiec gdy dotrze do celu? O, to są naprawdę ciekawe pytania. Zwróćmy uwagę, że o ile filmy o superbohaterach (które lubię) czy nawet wymieniony już „Avatar”, nie prowokują pytań (za wyjątkiem znakomitych „Strażników”, które to dzieło uważam za najlepszy film o superbohaterach), to „Prometeusz” prowokuje ich wiele. Niby są to kwestie stare, bo problem pochodzenia człowieka od kosmitów rozważany był już nie raz, ale pytania te są zadane w nowy sposób.

Nie potrafię też odmówić „Prometeuszowi” wizyjności. Udało się w tym obrazie tak przedstawić naszych ojców, że są zarówno piękni, fascynujący jak i przerażający, a scena, gdy jeden obcy walczy z drugim, nieco brzydszym, za to większym, w moim przekonaniu przejdzie do historii.

Tak, jestem w swoich osądach stronniczy, bo bardzo lubię Ridley’a Scotta. Jednak nawet jeśli odrzucę tę stronniczość, nie powiem, że „Prometeusz” jest złym filmem. Jest, powiedziałbym, całkiem niezły. Skąd taka, a nie inna ocena? Ba, może bierze się stąd, że niczego o tym dziele nie wiedziałem i na nic się nie nastawiałem.

No i naprawdę bardzo mi się spodobali twórcy naszych genów.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

WWW czyli Wrażliwi Widzą Więcej

1 sierpnia 2012

Swego czasu przeprowadziłem na łamach Facebooka “osobistą akcję społeczną” pod tytułem “WWW: Wrażliwi Widzą Więcej”. Miała na celu pokazanie, że osoby wrażliwe: a) mogą być silne i zahartowane, b) nie są słabe, tylko złożone, w związku z tym potrzebują trochę więcej czasu, by poskładać się w piękną i wartościową całość, c) powinny potrafić się bronić przed osobami prymitywnymi i brutalnymi. Akcja WWW miała być swoistym intelektualnym narzędziem dla osób wrażliwych. Miała pomóc bronić się i radzić w różnych sytuacjach. Obiecałem, że zbiorę razem wszystkie facebookowe wpisy i umieszczę je w jednym miejscu. Zrobiłem to zgodnie z wymogami współczesnych czasów. Mamy kulturę obrazkową, więc hasła wypisałem na zdjęciach nieba, dzięki czemu zyskały na wizualnej atrakcyjności. Opatrzyłem też logiem GamedecVerse, mam nadzieję, że Wam nie będzie przeszkadzało. Możecie te obrazki pokazywać, udostępniać, pomagać innym wrażliwym ludziom. Jeśli łaska, od czasu do czasu wspomnijcie, skąd się wzięły i co oznacza znajdujący się w dolnym prawym rogu symbol.

Pozdrawiam.

WWW 1

WWW 1

WWW 2

WWW 2

WWW 3

WWW 3

WWW 4

WWW 4

WWW 5

WWW 5

WWW 6

WWW 6

WWW 7

WWW 7

WWW 8

WWW 8

WWW 9

WWW 9

WWW 10

WWW 10

WWW 11

WWW 11

WWW 12

WWW 12

WWW 13

WWW 13

WWW 14

WWW 14

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Erotyczny surrealizm Andrzeja Zimniaka

20 kwietnia 2012

Przeczytałem „Fraszki rubaszne” Andrzeja Zimniaka. Jeśli autor popularnonaukowego tomu „Jak nie zginie ludzkość” przestrzega jakichś tabu, to muszą być głęboko ukryte, na pierwszy i drugi bowiem rzut oka, Zimniak – poeta niczego się nie boi. Wiersze są rzeczywiście rubaszne i dotykają w głównej mierze surrealistycznych wymiarów ludzkiej seksualności, przy czym słowo krocze czy fiut nie są wcale najodważniejszymi.

Najpierw poczułem zaskoczenie. Naukowiec, chemik, pan nobliwy, siwawy, z dorobkiem, otoczony aurą szacunku, fantasta pełną gębą, pisze wiersze i to rubaszne? Nie stroniące od najbardziej intymnych zakamarków kondycji ludzkiej i w dodatku traktując je w sposób frywolny? Myślę, że jest to dobra lekcja dla wszystkich zahamowanych – nawet ludziom pozornie poważnym żadna tematyka nie jest obca, cień języka także, ba, osoby takie potrafią używać go z polotem. Nie po to kultura tworzy „kutasy” i „kurwy”, żeby ludzie nomen omen kulturalni się ich wystrzegali. Andrzej Zimniak potrafi tak użyć owych werbalnych chwastów, żeby i zapach miały odpowiedni, połysk i wszelki inny powab.

Autor wpada na zgoła fantastyczne pomysły – od możliwych do zrealizowania – vide panna strzelająca ogórkami za pomocą nie powiem czego, do pana grającego także nie powiem czym w golfa. Mamy tu zrosty nie w kroczu lecz w głowie, opowieści o zdradach na opak, o osobliwym badaniu ginekologicznym, nawet przeróbki Mickiewicza, gdzie Autor osobliwie upodobał sobie opis matecznika!

Jeśli chodzi o warsztat, to najpierw słowo wstępu. Sam nie lubię, gdy recenzent twierdzi, że moja powieść czy opowiadanie to „coś z Ixińskiego i coś z Ygrekmana”, drażnią mnie takie osądy, gdy wiem, że nie inspirowałem się ani panem na „X”, ani panem dzielącym pierwszą literę nazwiska z Yetim. Jednak pisząc o pazurze poetyckim Andrzeja Zimniaka zmuszony jestem użyć porównań, aby czytelnik mógł wyobrazić sobie, z jakim stylem mamy do czynienia. Zatem jest tu coś z Boya – tempo, werbalny skrót, i coś Gałczyńskiego – polot i dowcip. No sami popatrzcie:

Pewna dama

Żyła sama

Z psem.

W jedną noc kwietniową

Psu się znudziło

I już go nie było.

Dama była zła

Bo jakże tak

- w maju, bez psa!?

Zazwyczaj fraza jest czysta, dowcipna, naznaczona autentycznym poetyckim talentem. Autor potrafi język ożywić używając słów w nie do końca przepisowy sposób, ale nie przekraczając granicy zrozumienia czy werbalnej estetyki. Potrafi też przypomnieć niektóre zgrabne, ale zapomniane związki frazeologiczne.

Pewien myśliwy

Co kochał dziwy

Opowiadał przy winku

O niedźwiedziach kilku

O gadającym wilku

O powabnych łaniach

Które głaskał w żyta łanach

I o słoniach ludojadach

Które strzelał w Bieszczadach.

Kto dzisiaj pamięta, że strzela się nie tylko „do”, ale także „kogo, co”?. Dziękuję Autorowi za lekcję dobrej polszczyzny.

Dziękuję też za swoiste rozluźnienie kulturowego krawata, za demonstrację rozbijającą stereotypy. Za pokazanie, z uśmiechem na twarzy, że człowiek mądry i kulturalny potrafi się śmiać z siebie, z innych i z każdego tematu, bo tak de facto jest. Poznałem w swoim życiu wielu ludzi par excellence kulturalnych i tym różnili się od kabotynów i bigotów, że ogarniali całość egzystencji, a nie tylko jej akceptowalne społecznie, wygładzone elementy. Taki jest właśnie Andrzej Zimniak.

Ale jestem też na niego trochę zły. Czytając kilka fraszek przed drukiem, zachęcałem go do delikatnej redakcji niektórych wierszy, bo nie zawsze jest w nich zachowany rytm czy czysty rym. Niby są to drobnostki, bo mamy dwudziesty pierwszy wiek i kto by się przejmował liczbą sylab. Wiersze te, czytane na głos, brzmią bardzo dobrze, nieczyste metrum się zaciera. Ale ja się i tak przejmuję. Bo gdyby zrobić w niektórych utworach naprawdę niewielkie przeróbki, mielibyśmy do czynienia z wierszami dopracowanymi w najmniejszym szczególe, wręcz ikonicznymi.

Szkoda mi także, że w kilku miejscach autor użył zbyt kolokwialnych słów typu „super”, czy „na fula”. Wiem, że są to celowe zabiegi, mimo to akurat dla mojego ucha to nie brzmi. W wierszu każde słowo jest ważne. Oczywiście wcale nie muszę mieć racji. De gustibus itd. Mimo to mam nadzieję, że przy okazji następnych wydań Andrzej przyjrzy się jeszcze raz swoim dziełom i może tu i ówdzie coś zmieni – chociażby tylko po to, żeby zrobić mi przyjemność.

Ostatecznie mamy do czynienia ze zbiorem, który jest swoistym wydarzeniem. Autor Hard SF bawi się erotyką, językiem potocznym, dodaje do nich niestworzone pomysły, miksuje i serwuje barwną, zabawną intelektualną potrawę, która wywołuje uśmiech, rozluźnienie i  chęć sięgnięcia po coś mocniejszego, zwilżenia gardła i roześmiania się w głos. Bo życie jest zabawne!

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Sceny usunięte

6 kwietnia 2012

Oglądałeś/łaś film „Wolverine – początek”? I wiesz, dlaczego główny bohater na samym końcu stracił pamięć? Na pewno? Jeśli nie widziałeś/łaś usuniętych scen, śmiem wątpić, bo znajdziesz tam zupełnie pominięty w wersji producenckiej wątek o procedurze usuwania wspomnień Wolverina, na którą protagonista się godzi i którą w części przechodzi. To dlatego pomysł, że strzał w głowę może dać w rezultacie utratę pamięci ma sens. Bez wątku z usuwaniem pamięci – nie bardzo. Bo skąd niby pewność, że silne uderzenie w czaszkę da akurat amnezję? Dla mnie był to niezrozumiały fragment kinowej wersji opowieści. Jak oni chcą to zrobić, myślałem, skąd pewność, że uszkodzą obszary pamięciowe?

Dlaczego wspomniane sceny usunięto? Cholera wie. Mam wrażenie, że po to, by zrobić z widza głupka, albo z innego powodu, jeszcze gorszego: dlatego, że producenci uważają widzów za idiotów, którzy niczego nie muszą rozumieć i łykną każdą nieścisłość. Takie podejście bardzo mnie denerwuje.

Obejrzałem ostatnio wersję rozszerzoną (tę „kolekcjonerską”) Avatara. I zgorzałem. Okazało się, że w wersji kinowej usunięto bodaj najważniejsze sceny tłumaczące motywy bohaterów i wiele innych spraw. Dlaczego Neytiri chce zabić Jake’a strzałem w plecy, dlaczego jest taka agresywna gdy ratuje mu w nocy skórę? Wersja kinowa tego nie wyjaśnia. Rozszerzona – już tak. Neytiri miała siostrę! Poważnie. I ta siostra zginęła zastrzelona przez ludzi. Gdzie? No właśnie. Tego także kinowy widz nie wie. Otóż w szkole, którą prowadziła nazywana przez Na’vi „matką” dr Grace Augustine, którą to placówkę w pierwszej kolejności odwiedza pani naukowiec, Norm Spellman i Jake Sully. Dopiero potem idą badać głębsze obszary dżungli. Neytiri była najlepszą uczennicą dr Augustine, dlatego tak ładnie mówi po angielsku. Niby szczegół, ale gdy patrzyłem na film po raz pierwszy, nie grało mi, gdzie i jakim cudem niebieska dziewoja nauczyła się języka Shakespeara. Czy Jake wie sam z siebie, jak się nazywa jego przyszła wybranka? Nie. Poznaje pełne brzmienie jej imienia, którego widz kinowy nigdy nie usłyszy, podczas pierwszej wieczornej biesiady wśród Na’vi. Pamiętacie latające góry? Założę się, że jednym z pierwszych nurtujących was pytań było „dlaczego unoszą się w powietrzu?”. Odpowiedź na to pytanie pada, oczywiście tylko w wersji rozszerzonej. One są napakowane unobtanium, który jest, uwaga, nadprzewodnikiem działającym nawet w wysokich temperaturach. Stąd efekt maglevu, dlatego właśnie mały okruch w biurze Parkera Selfridge’a, szefa placówki, lewituje nad podstawką. Proste. Wystarczyło jedno zdanie. Ale w wersji kinowej zostało usunięte, a to wielki błąd, bo świadomość, czym de facto jest unobtanium rzuca inne światło na cały świat Pandory, widz zaczyna lepiej rozumieć, skąd się wzięły łukowate skały przy Drzewie Dusz i wiele innych rzeczy. Przypominacie sobie stwierdzenie Jake’a, że stał się zimnym zabójcą, łowcą? Ja pamiętam swoje zdziwienie, bo scen polowania w kinowym Avatarze jest mało. Zdanie to pada w scenie lotu, sielskiej i w ogóle nie kojarzącej się z łowami. W wersji rozszerzonej fraza ta uzyskuje wyjaśnienie. Przed sekwencją lotu jest bardzo rozbudowana scena łowów, coś w rodzaju indiańskiego polowania na bizony. Sporo tam strzelania z łuków i zabijania dużych zwierząt. Stone cold killer? Ależ tak, ale po obejrzeniu tej sceny. Dlaczego Jake Sully jest taki odważny i zadziorny? Ma taki charakter. Ale zobaczyć to może tylko oglądacz wersji rozszerzonej  w scenach z Ziemi, gdzie Jake – kaleka ochoczo zaczepia i bije się z pełnosprawnym gburem, który przed chwilą spoliczkował swoją dziewczynę. Dlaczego seks Jake’a z Neytiri pieczętuje ich związek na wieki? Bo w trakcie zbliżenia łączą się końcami „warkoczy”, czyli ich powiązanie jest takie jak jeźdźca i powietrznego wierzchowca. Staje się to zrozumiałe pod warunkiem, że zobaczysz wyciętą scenę. Po tym, jak ludzie niszczą buldożerami Drzewo Dusz, Na’vi atakują i destruują kilka buldożerów, zabijają grupę ludzi. Opowiada o tym scena gdy wojownicy odjeżdżają po walce na tle płonących pojazdów, a potem wizja lokalna ukazująca przebitych strzałami żołnierzy i dymiące wraki. Na’vi nie są tylko ofiarami agresji ludzi. Sami też walczą, ale, znowu, w wersji kinowej tego nie zobaczysz. Dr Augustine twierdzi, że zniszczenie Drzewa Dusz było przemyślaną taktyką, bo ludzie wiedzieli, że w odpowiedzi niebiescy zaatakują i korporacja będzie miała pretekst do dużej napaści. Jest to logiczna i wiele wyjaśniająca konstatacja, ale jej także nie można w kinie ani na zwykłym DVD obejrzeć. Widz nie zobaczy też ostatnich chwil Tsu’Tey’a, który przeżył upadek z wielkiej wysokości, ale jest zbyt ciężko ranny, by się z tego wykaraskać. Przekazuje Jake’owi władzę nad plemieniem (sic!) oraz prosi go… o śmierć. Jake stosuje wobec niego eutanazję i dobija go tak jak Na’vi kończą cierpienia rannych zwierząt. Przedtem Tsu’tey zachęca go, mówiąc, że dzięki temu będzie zapamiętany (latał z Turuk Makto i Turuk był jego ostatnim cieniem) i twierdzi, że to jest dobre. Ta scena jest mocna i diablo ważna. Świadomość, że Jake będzie wodzem rzuca także inne światło na zupełnie ostatnią scenę: gdy jego nowe, żółte oczy otwierają się. Gdy widziałem film po raz pierwszy, wiedziałem, że Jake budzi się do nowego, fascynującego życia w nowym ciele i w nowym świecie. Teraz wiem, że budzi się także jego nieznana natura. „I am not the officer type” – mówi Jake do umierającego Tsu’Tey’a. Mimo to zostaje mianowany przywódcą. Dlatego jego otwarte oczy symbolizują także inną zmianę – wewnętrzną.

Nie wiem, o czym myślą producenci usuwając najważniejsze sceny z filmu, może o niczym. Może chodzi o zysk z wersji rozszerzonych, ale, na RanStone, przecież muszą się liczyć z recenzjami, ocenami filmu przed wypuszczeniem wersji rozszerzonych! Czy naprawdę uważają, że sceny wyjaśniające fabułę, intrygę tudzież motywy są nieważne???

Jeśli tak, to będę wznosił modły do Buddy, żeby trzymali się ode mnie z daleka. Nie chcę zostać zarażony ich sposobem myślenia.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 9.0/10 (1 vote cast)

“Smacznego”

24 marca 2012

Dlaczego uważam życzenie „smacznego” za niestosowne? Po pierwsze i wcale nie najważniejsze, nie lubię tego słowa. Źle brzmi. Po drugie nie sądzę, że byłby to jakiś stary obyczaj. Czytając „Pana Tadeusza” Mickiewicza, gdzie zwyczaje opisane są dość dokładnie i traktowane jako świętość, nikt nikomu nie życzy wiadomo czego tuż przed posiłkiem. Pamiętam dość dobrze, kiedy ten zwyczaj się narodził (mniej więcej późne lata 70. / wczesne 80.) i moje zdziwienie, gdy obserwowałem, jak się szerzy i zaraża coraz większe rzesze rodaków. Najpierw było tubalne „smacznego!” druha komendanta przed posiłkami na obozach harcerskich (my gromko odkrzykiwaliśmy „dziękujemy!”), a potem przyszedł jakiś obcy człowiek do naszego mieszkania, z tak zwaną „sprawą” do mojej matki czy ojca (akurat siostra i ja jedliśmy) i żeby okazać, że jest dobrze wychowany, rzucił „smacznego!”. To był pierwszy raz, gdy ugodzono mnie tym pozdrowieniem w sytuacji prywatnej. Poczułem, jak ktoś, kogo nie znam, zwraca uwagę na coś, na co nie chcę, żeby zwrócił uwagi i wręcz zagląda mi do talerza. Niemiłe uczucie.

Po trzecie, no właśnie, przyjrzyjmy się powyższej sytuacji. Wchodzi, powiedzmy, pan Jan do domu pana Zygmunta. Żona pana Zygmunta spożywa właśnie obiad, czyli ziemniaki, surówkę i bitki. Pan Zygmunt przed chwilą skończył posiłek, jest gotowy do konwersacji i przyjęcia gościa, pani Zygmuntowa, jak widać, nie. Pan Jan, kierowany potrzebą wykazania się „dobrym wychowaniem”, spogląda na panią Zygmuntową i życzy jej „smacznego”. Jak to widzi pani Zygmuntowa? No cóż, być może jest zła, że pan Jan przyszedł akurat teraz, bo jeszcze trzy minuty i skończyłaby posiłek. Wtedy gość nie widziałby jej nad talerzem, na którym połyskują matowo lekko już ostygły sos, resztki ziemniaków, świecą oranżem maźnięcia po surówce i smętnie kulgają się kawałki bitek. Chciałaby prawdopodobnie być lekko niewidoczną dla gościa, oczywiście dopóki nie skończy, nie odniesie niezbyt pięknego naczynia po posiłku do kuchni, nie ogarnie się (może mieć coś w kącikach ust) i nie wyjdzie do gościa w pełni przygotowana. Tego prawdopodobnie oczekuje od pana Jana: że po „dzień dobry”, które wypowiedział na powitanie, lekkim skinieniu głowy w jej stronę, nie będzie patrzył ani na nią, ani na jej cholerne ziemniaki ani na to, jak je. Niestety, pan Jan chce się wykazać i wypowiada nieszczęsne „smacznego”. W tym momencie pani Zygmuntowa wie, że: pan Jan patrzy na nią i obserwuje, jak ta przeżuwa, patrzy na talerz, gdzie wciąż widać ten matowy sosik i maźnięcia po surówce, być może widzi kawałek kotlecika w kąciku ust, albo plamę na bluzeczce po tym, jak kawałek ziemniaka upadł w sos i chlapnął na kołnierzyk, ponadto zmusza panią Zygmuntową do odpowiedzi, bo jeśli nie odpowie, będzie uznana za źle wychowaną. Dlatego pani domu odpowie albo z pełnymi ustami, czyli raczej wybełkocze, „dziękuję” dowodząc, że jest źle wychowana (bo z pełnymi ustami się nie mówi), albo odpowie po dłuższej, krępującej przerwie, gdy będzie się głupio uśmiechać i wskazywać palcem, że żuje, a potem, że przełyka.

Dawno temu rodzic mój uczył mnie zasady dobrego wychowania zawierającej się w prostej maksymie „dżentelmen nie widzi”. Oznacza to mniej więcej, że w dobrym tonie jest filtrowanie sytuacji i skupianie uwagi na tym, co ważne, a nie na wszystkim. Dżentelmen wchodząc do czyjegoś domu nie rozgląda się jak prostak i nie mówi „smacznego”, „o, jakie ładne majtki się suszą”, „o, chyba trzeba zmienić pieluchę temu bobasowi”, „o, maleństwo zrobiło dziurę w skarpetce”, „o, gotuje pani kalafiora, bo śmierdzi?”, „och, otwórzcie okno, bo tak tu duszno!”, tylko wita się, po czym kieruje uwagę na te obszary, które w żaden sposób nie będą dla gospodarzy krępujące. Patrzenie komuś w talerz, zmuszanie go do odezwania się z pełnymi ustami, obserwowanie podczas żucia, jest rzeczą krępującą.

Istnieje też inna sytuacja, taka, gdy jakaś grupa siedzi przy dużym stole. Rodzina, uczestnicy szkolenia itp. Jeśli jest to rodzina, zwyczaj mówi, że gospodyni daje znak rozpoczęcia jedzenia sama zaczynając jeść, a znakiem zakończenia posiłku (gdy widzi, że już wszyscy są najedzeni) jest położenie przez nią na stole serwetki albo po prostu charakterystyczne odłożenie sztućców. W stadłach bardziej patriarchalnych znaki te daje gospodarz. Nie ma żadnego „smacznego”, „bo wypada coś przed jedzeniem powiedzieć”. Jak chcesz coś rzec, by odepchnąć krępującą ciszę, powiedz anegdotę (krótką), albo że jesteś głodny jak wilk, a nie „smacznego”! Jeśli chodzi o grupy biznesmenów na szkoleniach, nie ma tam z reguły „ojca” stadła, więc można zacząć jeść po prostu wtedy, gdy kelner przyniesie posiłek. Czekanie, aż talerz pojawi się przed dwudziestką innych ludzi jest niezbyt rozsądne, bo do tego czasu nasze jedzenie zwyczajnie ostygnie. Dlaczego w takiej grupie także nie należy mówić „smacznego”? Po pierwsze, tak jak wcześniej, jest to moim zdaniem nietaktowne (mimo, że na samym początku jeszcze nie mamy niczego w ustach, a talerze wyglądają wciąż estetycznie), po drugie załóżmy, że raz odpowiemy złamani naciskiem społecznym, ale za chwilę do sali wchodzi spóźnialski uczestnik szkolenia, który, żeby się popisać dobrym wychowaniem, pozdrawia nas kolejnym „smacznego”. I co? Mamy wypluwać śląskie kluseczki, by mu odpowiedzieć? Wchodzi za dwie minuty spóźnialska i znowu słyszymy „smacznego”. A potem wchodzi, na szczęście już ostatnia osoba, która nie zjawiała się na czas i pozdrawia nas czym? No właśnie. Jeśli będziemy hołdować temu zwyczajowi, zmusi on nas do kilkukrotnego odpowiadania na wciąż to samo, bezsensowne pozdrowienie.

Więc dajmy już spokój z tym paskudnym, wcale nie starym, tylko nowym zwyczajem. Jest to, w moim odczuciu, plebejskie usiłowanie popisania się znajomością savoir-vivre’u. Mówiąc dosadniej, prostacki obyczaj. Sam nigdy nie odpowiadam na „smacznego” (czasami kiwam głową), nigdy tego słowa nie wypowiadam i bardzo proszę, jeśli zastaniecie mnie nad talerzem, w trakcie posiłku, albo przed nim, dobrze się zastanówcie, zanim otworzycie usta, by wypowiedzieć słowo na „s”, bo mogę spojrzeć tym okiem, co na psa.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Kultura kłamstwa

5 marca 2012

Chcesz wygrać świetny samochód? Wyślij esemesa! Wystarczy jeden! Nieszczęśnik wysyła. Za chwilę dowiaduje się, że teraz musi wysłać następnych dwadzieścia odpowiadając, czy chce diesla czy benzynowca, zgadując, czy Xenia Xowska gra w serialu „Przy brzegu” czy „Na wiośle”, oraz męczy się, bo aktywował pierwszym esemesem usługę „Very Fun For You”, przez co dostaje teraz pięć wiadomości tekstowych na minutę czegoś od niego żądających i do czegoś namawiających, ponadto podając swój numer telefonu zalogował się do serwisu, który w jakiś tam sposób chce go omamić jeszcze bardziej.

Kupujesz płyn do czyszczenia o barwnej nazwie “Zaxan”. Opakowanie jest kosmiczne i reklama jest kosmiczna. A to zwykły preparat chlorowy, jakich używały nasze babki w przedszkolach i szkołach czasu PRL’u.

Wchodzisz na stronę internetową “X”, gdzie po raz setny widzisz błyskający komunikat, że jesteś milionowym klientem i że to nie żart i że masz kliknąć!

Polityk ogłasza żałobę narodową. Nie po to, żeby komukolwiek pomóc (bo tylko zaszkodzi), ale po to, by podnieść sobie PR.

Instalujesz program o konkretnej funkcji. Jeśli nie będziesz dokładnie śledzić pojawiających się w trakcie tego procesu okien, stwierdzisz ze zdziwieniem, że zainstalowałeś także trzy inne programy, przy czym jeden z nich zmienił wygląd twojej przeglądarki internetowej i teraz nie wiesz, jak to odwrócić.

Kupujesz coś przez telefon, na przykład internet bezprzewodowy. Wskutek bardzo zgrabnej gadki pani w słuchawce godzisz się, by przysłano ci pięć urządzeń, bo „to taka promocja”. Za miesiąc wyjmujesz ze skrzynki pocztowej rachunek za pięć usług.

Pamiętam czasy, gdy kłamstwo było powszechnie uważane za rzecz brzydką i wstydliwą. Przyłapanie kogoś na matactwie było zdarzeniem przykrym dla obu stron. Owszem, akceptowano łgarstwo w dobrej wierze, np. „Świetnie wyglądasz!”, wiadomo o co chodzi. Nie każdy osobnik po pięćdziesiątce prezentuje się ładnie, ale że niewiele można z tym zrobić, trzeba człowieka podtrzymać na duchu. Zatem akceptowano kłamstwo pro publico bono.

Jednak w dzisiejszych czasach stało się coś dziwnego. Wiemy, że okłamuje nas większość firm. Kłamią reklamy, kłamią producenci, kłamią usługodawcy, kłamią politycy oraz kapłani. I nikt jakoś nie protestuje. Bo w sumie nie wiadomo przeciwko komu. Odpowiedzialność jest rozproszona. Czy kłamie sprzedawca w telefonie? Nie, on mówi to, co mu kazano. Czy ten, który mu kazał, kłamie? Nie, on realizuje plan sprzedaży. Jeśli mu się nie uda, zostanie zwolniony i jego miejsce zajmie inny człowiek. Czy kłamie marketingowiec, który wymyślił fajny „myk”, na który złapie się wielu klientów? Nie, on po prostu jest „kreatywny”, dzięki czemu dostanie premię. Czy kłamie jego szef? Firma reklamowa? Polityk? Nie, on realizuje “linię partii”. Kapłan? Nie, on działa na rzecz świętego kościoła. Kto atakuje kościół, atakuje krzyż, kto atakuje krzyż, atakuje prawdę, ot co. Proste. Słucham Radia Maryja, to wiem.

Zakłamany jest system. Sytuacja. Psychologia społeczna pokazuje, że gdy człowiek tkwi w niedobrej sytuacji, zaczyna się zachowywać źle. My tkwimy w niedobrej sytuacji, bo otacza nas niesłychane zagęszczenie informacji, która jest kłamstwem. Moim zdaniem trudno zostać obojętnym, bo albo człowiek zacznie to akceptować i racjonalizować (np. “No co? Przecież oni muszą zarobić”), albo zwariuje. Mam wrażenie, że wybiera częściej to pierwsze.

Ale istnieje także trzecie, nieco donkiszotowskie, rozwiązanie

Trzeba zacząć protestować tu i teraz przeciwko wszechogarniającemu kłamstwu politycznemu, gospodarczemu, religijnemu.

I ja protestuję. Tu i teraz.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Życie wewnętrzne

29 lutego 2012

Siedzi mężczyzna przy stoliku, sam, w Paryżu. Pije sok wyciśnięty z pomarańczy. Jeden człowiek wśród milionów możliwości, w wielkim mieście. Ma prawo czuć się przeraźliwie samotny. Nie zna tej jednej umiłowanej kobiety, która być może spaceruje teraz inną ulicą albo pije kawę w innej kawiarni. Nie napisał książki, która wstrząśnie światem, chociaż czuje w sobie tęsknotę, by tego dokonać.

Dlaczego nie odczuwa przerażającej obcości, samotności? Dlaczego nie odczuwa niespełnienia, nienasycenia?

Być może chroni go przed tym życie wewnętrzne, które, nawet gdy nie pozna tej jedynej i nie napisze książki, która zmieni życie milionów, wypełni go i da poczucie sensu.

Chyba właśnie tym zajmują się niektórzy twórcy – łataniem egzystencjalnej rany, która tworzy się między „tu” i „wszędzie”, między „teraz” i „kiedy indziej”, między tą osobą i milionami innych, niepoznanych, między spełnieniem i niespełnieniem, które przecież jest o wiele częstsze.

Życie wewnętrzne pozwala nam zakleić pustkę istnienia żywicą znaczenia, milionem skojarzeń i sensów. Ono wypełnia egzystencję. Raptem nie jesteśmy już obcym człowiekiem w wielkiej przestrzeni nieznanego miasta, pośród setek niewidzianych przedtem ludzi. Tamten zażywny jegomość kojarzy się z masarzem z naszego miasta, podstarzała piękność z jakąś aktorką, chłopczyk idący z mamą – z naszym kolegą z boiska, smak soku z pomarańczy  jest znajomy i swojski, przypomina miłe chwile spędzone na tarasie naszego domu, gwar uliczny brzmi podobnie do gwaru Warszawy, nacisk, jaki wywiera siedzisko ulicznego krzesła na nasze pośladki kojarzy się z niewygodą ogrodowego mebla, a chwila samotności nie jest momentem trwogi, ale czasem przemyśleń i zadumy. W ten cudowny sposób, dzięki życiu wewnętrznemu już nie jesteśmy sami i obcy. Znajdujemy się trochę w Warszawie, trochę w ogrodzie, trochę w dzieciństwie, w sklepie, na znajomej ulicy.

I nie czujemy rozpaczy istnienia, które nie jest wszędzie i z wszystkimi, tylko tu i tylko tu, tylko ze sobą i z nikim innym.

I na chwilę zapominamy o tęsknocie.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

“Nie mam pieniędzy”

28 lutego 2012

Przepraszam, w jakim my świecie żyjemy? Jak można publicznie powiedzieć „Oprócz habitu i rzeczy osobistych nie mam nic” i mieć nadzieję, że ktokolwiek w to uwierzy? Pan Rydzyk przecież od czasu do czasu je (nawet częściej niż od czasu do czasu, bo ma widoczną nadwagę). Czym, przepraszam, płaci za produkty, które pakuje do jamy gębowej? Modlitwą? Bóg zapłać? Jeśli tak, to uwaga, wpadliśmy na żyłę złota, fantastyczny patent! Zaraz go sprawdzę w miejscowym sklepiku: kupię chleb, masło, jaja, oliwę, marchewki, wodę, czekoladę, a w kasie powiem „bóóóóg zapłać! Alleluja i do przodu, ejmen”. To przecież musi działać, skoro sprawdza się w przypadku guru radia Maryja.

Ojciec dyrektor musi gdzieś spać. Jak ziemia długa i szeroka, nie ma takich miejsc, w których można złożyć głowę na poduszce nic za to nie płacąc. Nawet ja, śpiąc we własnym łóżku, we własnym domu położonym na osobistej działce, którą wraz z małżonką kupiłem dziesięć lat temu dając notariuszowi (czyli państwu) jego horrendalnie wysoką dolę, regularnie co rok płacę podatek od nieruchomości, a jak nie zapłacę to mi dom odbiorą. W moim przypadku „notariusz nie będzie miał kłopotów z ustaleniem mojego majątku”, bo mi za „bóg zapłać” chałupa nie zleciała z nieba na świętą działkę, która w związku ze swoją wniebowziętością jest zwolniona z podatku jakiegokolwiek na wieki wieków amen. Nie pominę faktu, że jeśli ma się dach nad głową, trzeba przyjąć do wiadomości istnienie entropii, czyli fakt, że dach z czasem będzie się psuł, a za naprawy dachówek także trzeba płacić. I co? Znowu sprawdzi się „bóg zapłać”? Toż to jakieś fantastyczne zaklęcie!

Człowiek, o którym mowa, zapewne korzysta z komputera, ba, z pewnością nie jednego. Komputer jest urządzeniem realnym, nie modlitewnym ani różańcowym. Nie da się go wyczarować, ani wymedytować, nie istnieje w dominium aniołów, niestety trzeba go kupić. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że obsługujący sklep komputerowy jest podatny na wzmiankowane wyżej abrakadabra.

Pan, o którym wciąż chce mi się pisać, niezawodnie korzysta z telefonu zarówno komórkowego jak i stacjonarnego. Firmy dostarczające usługi telekomunikacyjne nie są tanie, o nie, ja w każdym razie nie znam ani jednej charytatywnej.

A ogrzewanie? Dach nad głową nie wystarczy, gdy mamy taką zimę jak obecna. Olej opałowy, gaz, nawet źródło geotermalne to niebagatelny wydatek, de facto jeden z najwyższych w comiesięcznych kosztach (w ostatnim przypadku nie jest wysoki, ale za to inwestycja pożera mnóstwo pieniędzy).

A prąd elektryczny? Wiecie, te elektrony lecące w miedzianych przewodach? Przecież to nie są dobre duszki, które specjalnie dla pana w czerni będą pomykać tu i tam za „zdrowaś Mario”. Dostarczyciele prądu każą sobie płacić coraz więcej. Jak to robi szef błogosławionego radia, że jemu dają te rzeczy gratis?

A ubrania? Wszak mąż opatrznościowy nie chodzi nago, a odzienie kosztuje! A buty? Boso nie chadza, ja w każdym razie nic o tym nie wiem! A okulary? Przecież szkła w dzisiejszych czasach kosztują.

Człowiek zanurzony w cywilizowanych czasach nie ma szans, by przetrwać bez pieniędzy. I wie to każde dziecko, każdy człowiek niezależnie od wykształcenia, to jest PROSTE. Co to za system, w którym można, będąc dorosłym bytem, wmawiać innym dorosłym, że się nic nie ma, będąc dożywionym, ubranym, nie wyglądającym na bezdomnego, korzystającym z internetu i telefonów? Same comiesięczne rachunki takiego pana wynoszą najmniej tysiąc pięćset złotych plus datek na jakąś emeryturę, to w sumie około dwóch tysięcy. Rocznie dwadzieścia cztery. I jak? I gdzie? I co? I pan Rydzyk nie ma?

To ja też nie mam. Od dzisiaj nie płacę za prąd, internet, telefony, ubezpieczenie na życie, ubezpieczenie zdrowotne, olej, nie płacę podatków dochodowych i gruntowych, bo NIE MAM. Jak pójdę do sklepu, będę kradł: lodówki, garnki, samochody i zegarki, bo NIE MAM. A jak przyjdzie do mnie komornik, zacznę się modlić, żeby mu się w głowie zmąciło i żeby stwierdził, że ma mentalne kłopoty w ustaleniu mojego majątku. Ejjjjmen.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)