Znawcy

17 lutego 2013
Jeremy Irons - Margin Call

Jeremy Irons - Margin Call

Ilekroć na forum publicznym zdarzy mi się narzekać na dzisiejsze czasy, zaraz znajdują się całkiem życzliwi dyskutanci, którzy udowadniają dwie rzeczy: nie znam się na ekonomii i nie mam pojęcia, czym jest kapitalizm. Szczerze mówiąc nie ma czego udowadniać, bo ja to wiem (znaczy wiem, że nie wiem). Niestety, dyskutanci owi zawsze jakoś omijają sedno moich wypowiedzi, które dotyczy tego, że nastały czasy nieprzyzwoite, albo po prostu barbarzyńskie.

Może zresztą czasy zawsze takie były i nie należy za nie winić systemów, tylko samą naturę człowieka. Oraz naturę pieniądza.

Ale skoro tak, to ustawmy rzeczy sprawiedliwie. W erze mojej młodości, gdy ktoś powiedział, że mamy komunizm, drugi ktoś, zazwyczaj lepiej poinformowany i wykształcony, odpowiadał, że to nie żaden komunizm tylko jakaś tam forma socjalizmu, nie będę tutaj wchodził w szczegóły, chodzi o to, że według oświeconych komunizm to nie był. Jednak był czy nie był, najpiękniej nasz kraj wtedy nie wyglądał, a żartobliwa „japońska” nazwa sklepu mięsnego „Nagie haki” nie wzięła się znikąd. I choćby wtedy znalazło się dwóch czy trzech, którzy zaczęliby dyskutować nad tym, jaką odmianę socjalizmu czy komunizmu mamy, nie przemieniłyby te dysputy haków nagich w haki obciążone polędwicą tudzież krakowską podsuszaną. Dzisiaj nikogo już te dyskursy nie interesują. „Był komunizm, a ci, którzy dzierżyli wtedy władzę, są komunistami”. Proste.

Skoro „komunizm” się skończył i „reżim” jest za nami, to nastała „wolność” i… no ja się nie znam, ale co jest przeciwieństwem komunizmu? Cholera, już mi  udowodniono, że jestem dyletantem, ale na mój nieuczony umysł po drugiej stronie komunizmu jest coś w rodzaju kapitalizmu. Żeby jednak nie drażnić lepiej wykształconych dyskutantów (piszę to prawie bez złośliwości), nazwę nasze czasy „Prawie Kapitalizmem, Prawie” (w skrócie PKP), dobrze? Albo jeszcze lepiej: „Rządami Pieniądza”, w skrócie RP (związek z nazwą naszego państwa jest przypadkowy, chociaż zabawny). I w tych RP raz po raz słyszę w radiu czy z sejmowych progów, że mamy „wolny rynek”. Jak mówią, to im wierzę, no bo jak by inaczej. W „wolność” już mniej, bo uważam, że czasy mamy zniewolone przez korporacje, zaś brak nadzoru nad psychopatycznymi konsorcjami nieodmiennie kojarzy mi się z wolnym, wręcz fry-wolnym rynkiem, ale okej, niech będzie, że nie mamy w Rządach Pieniądza wolnego rynku i niech będzie, że PKP odbiega od szczytnej idei kapitalizmu czystego, krystalicznego i świetlanego. W takim razie czym kwestia nomenklaturowa naszych czasów różni się od prawie komunistycznych, które także odbiegały od szczytnych idei spółki Marks&Engels? Zwróćmy uwagę, że tak, jak dzisiaj o PRL’u mówi się „komunizm”, za lat dwadzieścia czy trzydzieści o naszych czasach będzie się mówiło „kapitalizm”, bez tworzenia subtelnych rozgraniczeń.

Tak czy owak narzekając na czasy barbarzyństwa biznesowego, czyli nasze, zawsze staram się zwrócić uwagę, że jest, wciórności, źle. I naprawdę nie interesuje mnie czy to „prawie kapitalizm, prawie” czy „zupełnie nie kapitalizm”, tak jak mówiłem, winna jest z reguły natura ludzka. Nawet mi się to podejście podoba, bo „z systemem” nie ma co walczyć, trzeba ludzi edukować, wtedy staną się trudniej manipulowalni. A RP są manipulacyjne, że hej. Wmówiono ludziom, że „reklama daje im wybór”, że nie ma niczego złego w tym, że „pracujący” w instytucji finansowej człowiek sprzedający „spakowane transze MBS” może rocznie zarobić kilka milionów dolarów, a de facto sprzedaje powietrze, które ma wartość tylko dlatego, że nabywca ma nadzieję sprzedać je drożej niż nabył, że nie ma niczego zdrożnego w tym, że na giełdę weszły produkty rolne i spekulanci zaczynają nimi obracać dokładnie jak papierami „MBS” i wartość tych transakcji przekroczyła już dwukrotnie wartość całego rynku i to między innymi przez tę giełdę wzrosły ceny pszenicy, żyta, a przez to pasz, a przez to wszystkiego, co się z rynkiem produkcji mięsa wiąże (i tutaj, niestety, wiem, co mówię, bo na wykładzie bardzo dobrze ekonomicznie wykształconej pani z państwowej instytucji byłem cztery razy); że zarabianie na robieniu niczego to w ogóle świetny sposób na życie, ba, nawet prestiżowy i co z tego, że raz na kilkanaście lat chciwość i rozpasanie tych ciężko pracujących ludzi tworzących RP i PKP powoduje, że pracujący lżej, ale za to konkretniej, popadają w tarapaty wskutek kryzysów, no cóż, ofiary jakieś muszą być.

Więc drodzy dyskutanci lepiej się ode mnie znający na ekonomii: jest dobrze, czy jest źle? Czy słowo „przyzwoitość” ma jeszcze rację bytu w naszych prawie kapitalistycznych czasach czy nie? Czy to fair, że producent produkuję żarówkę / but / drukarkę / pad, które w zaprogramowany sposób mają się zepsuć czy nie? I czy przypadkiem nie jest tak, że jednak światem rządzi pieniądz, czyli chęć zysku? Jak oceniacie na skali od zera do dziesięciu poziom kłamstwa w biznesie? Na czyjej straży stoi prawo? No weźmy i się przyjrzyjmy. Ja teraz siadam i słucham.

Tylko jedna prośba: mówcie do mnie w sposób prosty i zrozumiały, jak do dziecka, zupełnie tak jak w filmie „Chciwość” (oryg. Margin Call) młody pracownik mówił do prezesa, granego przez znanego i lubianego Jeremiego Ironsa.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Wypaczenia

15 lutego 2013
Money

Money

„Komunizm to piękna idea, ale, niestety, zupełnie nieżyciowa. Nie uwzględnia czynnika ludzkiego. Ludzie zawsze będą chciwi i przez to idee Marksa tudzież Engelsa nigdy się nie przyjmą.” To podstawowy zarzut, jaki myślący człowiek wytacza przeciwko lewym poglądom.

Widziałem lewy świat (PRL), teraz widzę bardziej prawy, czyli tak jakby kapitalizm (chociaż od czasu do czasu jestem przekonywany, że to nie jest kapitalizm tylko etatyzm). Obserwując to, co jest, skłonny jestem twierdzić, że: „Kapitalizm to ciekawa i w założeniach słuszna idea, ale zupełnie nieżyciowa. Nie uwzględnia czynnika ludzkiego. Ludzie zawsze będą chciwi i przez to idee wolnego rynku nigdy się nie przyjmą.”

(Chwila na zadumę)

Pamiętacie przemówienia sekretarzy partii i innych członków tej organizacji, którzy mówili o „błędach i wypaczeniach”? Ja pamiętam. Istniała w tamtych czasach taka formuła. Czy z nią coś robiono, to inna rzecz, niezaprzeczalnie jednak  chociaż ją nazwano. „Błędy i wypaczenia realnego socjalizmu”. Mam wrażenie, że, niemal dokładnie symetryczne, kapitalizm nie jest wolny od błędów i wypaczeń. Tylko jakoś  nikt centralnie o nich nie mówi, bo zniknął gdzieś osobnik odpowiedzialny za cały ten bałagan.

Wolny rynek to niby miła rzecz: każdy ma równe szanse. Wystarczy zakasać rękawy, ciężko pracować, nie łamać się, uczyć się na błędach, a człowiek i zapracuje na godną starość, odłoży na gorsze czasy i, gdy stuknie szósty krzyżyk i pół belki, już nie będzie się musiał zanadto martwić o byt. To, powiedzmy, pierwsza cząstka rozumianego przeze mnie kapitalizmu. Czy tak jest? Oczywiście nie, bo choćbyś ciężko pracował i odkładał, był zapobiegliwy i gospodarny, to i tak łatwo możesz wszystko stracić przez inflację, kryzysy tudzież bankructwa banków i innych kuriozalnych tworów typu, nie przymierzając, giełda. Więc musisz stać się sprytny niczym lis: na przykład zamiast odkładać w skarpetkę czy na koncie bankowym, kupisz ziemię (jeśli cię stać), mieszkanie (albo kilka) i w ten sposób pomyślisz, że oszukałeś inflację, bo nieruchomości nie stracą na wartości. Niby proste, ale ja tu widzę co najmniej trzy problemy:

Problem 1: musisz być dostatecznie bogaty, żeby kupić kawałek ziemi / mieszkanie / dom. Taki zakup to nie w kij dmuchał. Nie każdego stać na finansowy wysiłek. Jest to próg bardzo trudny do przekroczenia i z założenia pozostawia gro obywateli po drugiej stronie muru. Ergo, jest to środek walki z inflacją nie do końca skuteczny, bo niepowszechny.

Problem 2: nie zawsze łatwo jest sprzedać wcześniej nabyte nieruchomości. Korzyść ze sprzedaży zależna jest od koniunktury, aktualnej sytuacji gospodarczej kraju, zamożności obywateli, oraz tego, czy, dajmy na to, obok twojego mieszkania nie powstanie fabryka, a przy działce nie położą trasy szybkiego ruchu, korzyść więc ze sprzedaży nieruchomości nie jest pewna, a to generuje stres.

Problem 3: jakieś to, przepraszam, nieuczciwe. Człowiek nie po to powinien kupować ziemię, żeby ją sprzedać, ale żeby coś z nią zrobić – uprawiać, gospodarować. Nie po to powinien nabywać lokum, by je wynajmować lub sprzedawać, ale po prostu by w nim mieszkać. Ergo, zjawisko nabywania nieruchomości celem ich odsprzedania z korzyścią, albo wynajmowania / dzierżawienia jest po prostu spekulacją. Ludzie, którzy „wskoczą” ponad próg, o którym mowa w Problemie 1, być może wskoczą drugi i trzeci raz, a wtedy zaczynają masowo skupować ziemię i mieszkania, aż w końcu dla normalnych nabywców (takich, którzy po prostu ziemię chcą uprawiać, a w mieszkaniach mieszkać) nie pozostaje nic. Wtedy ci, którzy tych mieszkań mają wiele, zarabiają na tych, którzy je po prostu wynajmują. Sami z nich nie korzystają. Korzystają tylko z tego, że je posiadają. A inni przecież gdzieś muszą mieszkać. Można sobie wyobrazić, że jakieś miasto, powiedzmy Nowy Jork, to „przestrzeń społeczna”, objętość mierzona w metrach sześciennych, gdzie żyje społeczeństwo Wielkiego Jabłka. Jakieś mi się to wydaje nieładne, że potężna część tej przestrzeni jest zajęta przez prywatnych ludzi posiadających mnóstwo mieszkań (nowojorczycy przyznają, że w tym mieście nie sposób kupić apartamentu jeśli się nie posiada przeogromnej sumy pieniędzy, dlatego większość mieszkańców tego cudownego miasta po prostu lokale wynajmuje). Zjawisko spekulatywnego nabywania mieszkań, domów i ziemi, czyli wyjmowania z przestrzeni społecznej pewnej objętości dla siebie tylko po to, by je wynajmować innym, jest, moim zdaniem po prostu nieprzyzwoite. I rodzi coś, co mądrzejsi ode mnie nazywają rozwarstwieniem społecznym, bo gdy jeden człowiek ma w swoim posiadaniu, powiedzmy, jedną setną przestrzeni społecznej Nowego Jorku, z której inni obywatele chcący tam przebywać muszą korzystać i za to płacić, to on staje się w błyskawicznym tempie coraz bogatszy, a oni  nie, bo ich pieniądze na zasadzie setek strumieni dochodzą do jednej rzeki – jego portfela.

Idźmy dalej z tym kapitalizmem. Drugą jego cudowną stroną jest wolna konkurencja i motyw zysku. Czyli bednarz John robi beczki i je sprzedaje oraz bednarz Frank robi beczki i je sprzedaje. John stara się robić beczki tak dobrze, jak potrafi i to samo robi Frank. Gdy obaj już nie potrafią robić lepszych beczek, a wciąż walczą o klienta, zaczynają obniżać ceny, ale przecież nie mogą ich zbić poniżej kosztów produkcji, no i poniżej pewnego rozsądnego minimum, wszak John ma żonę i trójkę dzieci, a Frank jeszcze teściów na utrzymaniu. Zaczynają więc ciąć koszty – robią beczki z coraz gorszych rodzajów drewna, aż przyciąć już bardziej kosztów nie mogą. Wtedy decydują się na spółkę. Jako John & Frank zaczynają jako tako prosperować, a ponieważ nie mają już w mieście konkurencji, a jak ciąć koszty, już się nauczyli, zaczynają robić beczki byle jakie, bo wiedzą, że klienci i tak do nich przyjdą. Co więcej, zaczynają robić beczki, które popsują się za jakiś czas, żeby sobie napędzić popyt. Co im kto zrobi? Nikt i nic, bo mamy uświęcony motyw zysku i wolny rynek. Państwo niech się nie wtrąca do wolnego rynku, deregulacja niech żyje. J&F w makroskali to korporacje.

Korporacja bankowa proponuje klientowi kredyt „na 15%”. Klient nie czyta zbyt dokładnie dokumentów, nie ma okularów, nie zapoznaje się z przysłowiowym drobnym drukiem, ponadto połowy dokumentów, które dano mu do podpisania zwyczajnie nie rozumie. I co? I potem spłaca kredyt latami dowiadując się, że dług nie był według normalnego rozumienia na piętnaście procent, ale według rozumienia nienormalnego i poronionego, bo faktycznie był na procent 150%. Po latach, gdy klient spłacił już, powiedzmy 175% tego, co pożyczył i zostało mu „tylko” 75%, braknie mu sił i pieniędzy. Co w takiej sytuacji powiedziałby bank, gdyby był przyzwoitym człowiekiem z krwi i kości? Pewnie coś takiego: „Spokojnie, chłopie. I tak zarobiłem na tobie pięć razy tyle ile ci się wydawało, że zarobię, więc nie ma sprawy, jesteśmy kwita. Jak jeszcze kiedyś będziesz miał forsę, to może się upomnę, ale w sumie nie, chodźmy na piwo i zapomnijmy o tym.”. Tak by powiedział człowiek-bank, gdyby był przyzwoity. Niestety, bank-nieczłowiek (czyli bank nieludzki) jest nieprzyzwoitym psychopatą, bo gdy klient nie spłaci mu kredytu w zakontraktowanej sumie, odbierze mu dom, mieszkanie, ziemię, wszystko, wyrzuci na bruk. Dlatego? Bo gdzieś ma przyzwoitość, a na jego straży stoi prawo. Prawo, które uprawomocnia czyny podłe.

Gdyby istniała jakaś regulacja państwowa, przyzwoita, z pewnością zabroniłaby:

a)      Przedstawiania niezrozumiałych umów klientom

b)      Ekwilibrystyki słowno-matematycznej, dzięki której jakimś cudem 15% = 150%

c)       Okrutnych zachowań, które „zgodnie z prawem” pozwalają uczciwie pracujących obywateli pozbawiać mieszkań i domów.

Jak widzimy wolny rynek i motyw zysku prowadzą w prostej linii do zachowań psychopatycznych. Jest to, w moim przekonaniu, wypaczenie kapitalizmu. Ja rozumiem, że każdy chce zarobić. W tym sęk, że w przyzwoitym świecie nie dzieje się tak za wszelką cenę, nawet gdy prawo na to pozwala. No, ale w świecie kapitalizmu prawo ustaliły korporacje. I tu mamy problem następny.

Wypaczony kapitalizm stworzył świątynie spekulacji – tak zwane giełdy, na których, zgodnie z prawem, ludzie nie robiący absolutnie nic, a już zupełnie nic pożytecznego, zarabiają fortuny.

Gdyby ktoś z zewnątrz, nieskażony spaczonym kapitalizmem to zobaczył, złapałby się za głowę: „Co ten pan robi? Kupuje pszenicę? Zrobi z niej chleb? Nie? Zaraz ją sprzeda? Przecież na oczy jej nie widział, kliknął dwa razy w klawisz myszy! Co? Już sprzedał? I zarobił tyle pieniędzy? Kto mu na to pozwolił? Przecież to złodziej i spekulant!”. Każdy przyzwoity człowiek musi przyznać, że zarobienie fortuny na wirtualnych operacjach zwanych „inżynierią finansową” jest nieprzyzwoite. Zakasz rękawy, jak mówi kapitalizm, weź się do roboty, wytwórz coś, wymyśl produkt lub usługę, a potem spróbuj sprzedać, to jest przyzwoite. Jeśli nie robisz nic i handlujesz wirtualnymi dobrami, nie robisz:

a)      Nic dobrego

b)      Nic pożytecznego

c)       Nic sensownego

Posyp głowę popiołem, przeproś i idź do sensownej pracy, chciałoby się powiedzieć, prawda? No ale nie, bo właśnie finansowe instytucje sprzedające rozmaite dziwactwa, których nazwy są tak niezrozumiałe jak i sama ich natura (będąca w istocie złożonym matematycznym wzorem) zarabiają tak dużo, że zwyczajnie kupują polityków, którzy ustanawiają prawo, które podobno należy szanować. No więc ja po pierwsze mam to prawo w rectum, a po drugie uważam, że jest systemem nakazów i zakazów służącym pasożytom i ćwokom.

Giełdy i inne finansowe machlojki bardzo sprzyjają zjawisku inflacji, o którym mówiliśmy na samym początku. Sprzyja mu również to, że organ produkujący pieniądze (dolary amerykańskie) nie daje ich państwu i w ogóle nie jest państwowy, tylko jest to instytucja prywatna (chodzi o Bank Centralny), która pożycza na procent dolary krajowi pod pasiastą flagą. Jak, ja się pytam, kraj ten ma zwrócić pieniądz, którego sam nie może wyprodukować? Jest to niemożliwe. Dług rośnie, pieniądz się dewaluuje, prywatna instytucja zarabia. Wolny rynek, psiakość.

Kto na tym traci? Wszyscy oprócz nielicznych, którzy są na górze. Rozwarstwienie rośnie, spekulanci piją, a ty człowieku, haruj i płacz. I ja mam przyklaskiwać kapitalizmowi (który, jak mówiłem na początku, podobno kapitalizmem nie jest)? Nie. Nastał czas błędów i wypaczeń. Proszę pierwszego sekretarza kapitalistycznego bałaganu o zabranie głosu.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Sny w „Czasie silnych istot”

13 lutego 2013
Czarno-biały. Foto: Krzysztof Ożóg

Czarno-biały. Foto: Krzysztof Ożóg

Mój nauczyciel, prof. Tadeusz Kobierzycki, często powtarzał tajemnicze zdanie: „Im wybitniejsza twórczość, tym większa patologia”. Zawsze stwierdzenie to mnie niepokoiło, bo sugerowało, że twórcy z najwyższej półki są niezłymi pomyleńcami. Z drugiej strony nawet najukochańszy mentor może się mylić. Z trzeciej – jeśli dotąd mylił się rzadko, to coś w jego słowach musi być.

„Czas silnych istot” zawiera niejedną tajemnicę. O Tarocie już wspominałem: podczas pisania tej powieści naprawdę ciągnąłem karty i przedstawiałem je w książce. Druga jest natury bardziej osobistej. Czytelnik znajdzie w „Czsie…” zapisy snów Torkila. Otóż nie są to jego sny. To moje marzenia senne, spisane z dużą dokładnością i w żaden sposób nie zmienione.

W czasie pisania każdego tomu Gamedeca przeżywam przemiany, odkrywam ważne dla siebie prawdy, wydaje mi się, że się rozwijam. Bardzo często miewam intensywne, niezwykle barwne sny, dotyczące nie treści książki, ale mojej osobistej sytuacji, która jednak w przedziwny sposób związana jest z tworzoną w powieści fabułą. Wydaje się, że twórczość, nawet jeśli pisarz tego świadomie nie zamierza, w niezauważalny sposób sublimuje bądź cząstkowo rozwiązuje dylematy autora. Mój los zaś, tak jak w przypadku każdego statystycznego śmiertelnika, nie we wszystkich obszarach jest godny pozazdroszczenia.

Jedną z pięt achillesowych mojego życia, moim osobistym demonem jest relacja z ojcem. W naszym kręgu kulturowym nienajlepsze stosunki syna z rodzicem nie są czymś wyjątkowym, to się zdarza w miarę często. Jedne relacje kończą się lepiej, inne gorzej. Moja należy do tej drugiej kategorii.

Z racji wykonywanego zawodu szczycę się tym, że jestem w stanie dogadać się niemal z każdym człowiekiem – zagniewanym, obrażonym, uprzedzonym, you name it. Jeśli spotykam się z nim twarzą w twarz, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że uda mi się go zrozumieć, a nawet nakłonić, żeby on zrozumiał mnie. Jednak nie jestem aniołem, a mój ojciec nie jest łatwym rozmówcą. O nie. Śmiem zaryzykować stwierdzenie, że należy do pierwszej dziesiątki trudnych ziemskich rozmówców, by ująć rzecz najłagodniej.

W „Czasie silnych istot” opisuję, za pomocą realnych snów, relację Torkila z jego literackim ojcem, Baltazarem. Torkil walczy od cykli, by widzieć w swoim rodzicu pięknego człowieka, co przychodzi mu z coraz większym trudem. Ciekawe, że to właśnie sny, a nie świadome, racjonalne przemyślenia, doprowadziły mnie do jednego prostego wniosku: dziecko może z całych sił chcieć mieć cudownego opiekuna, ale opiekunowie są zwykłymi ludźmi – jedni lepszymi, drudzy gorszymi. Smutną, ale dziwnie wyzwalającą konstatacją jest ostatnie stwierdzenie Torkila: „Baltazar tak piękny jest tylko w moich snach”.

Naprawdę fantastyczną cechą dzieci jest idealizowanie twórców ich dni. Jednak wcześniej czy później powinny zacząć widzieć w nich zwykłych ludzi – pełnych sprzeczności i wad. Jednak doprawdy przygnębiającym wnioskiem jest, że rodzic jest nieprzeciętny – ale niestety, nie w świetlistą, pogodną stronę, o której dzieci tak łatwo marzą, a o której dorośli zbyt często zapominają.

Ktoś mógłby zapytać: no dobrze, ale po co o tym pisać, zwłaszcza w książce science fiction? W twórczości, moim zdaniem, powinien być jakiś pazur, zadzior szczerości, takiej prawdziwej, nie wydumanej. On powoduje, że staje się ona ciekawsza, prawdziwsza, głębiej docierająca do odbiorcy, czyniąca z nim coś dobrego. I doprawdy nie ma znaczenia, czy to fantasy, science fiction, czy główny nurt. Literatura to literatura.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Polita

30 grudnia 2012

Polita

Polita

Miałem przyjemność obejrzeć wczoraj Politę z Nataszą Urbańską w roli głównej. Refleksje są następujące:

  1. Zastosowanie trójwymiarowej animacji komputerowej jako scenografii to z pewnością krok w przyszłość. Najprawdopodobniej za jakiś czas stanie się to standardem. Wrażenie robił nie tylko ruch w tle, ale także dynamicznie zmieniająca się perspektywa – vide sceny nad morzem czy niezapomniany lot samolotem. Brawa należą się za inscenizacje w świątyni ognia i za wiele innych pomysłów łączących ruch sceniczny i scenografię.
  2. Muzyka, która w musicalu jest mimo wszystko najważniejsza, w tym przypadku była jakby nieobecna. Oprócz „Adrenaliny” oraz piosenki o sytuacji w USA podczas kryzysu (wykonywanej nie przez panią Urbańską) niewiele zapadło w pamięć.
  3. Od strony dynamiki i tańca niewiele można spektaklowi zarzucić, przeciwnie, jest skonstruowany perfekcyjnie. Nawet czas, w którym w zwykłych przedstawieniach artyści tylko się kłaniają, a publiczność bije brawo, został zaaranżowany w bardzo zgrabny sposób. Wszystko w „Policie” ma świetny timing i dograne zostało w najmniejszych szczegółach: światło, animacje, sceny, akcja.
  4. Wykonawstwo. Nie jest wielką tajemnicą, że „Polita” to w zasadzie recital Nataszy Urbańskiej. Owszem, są piosenki śpiewane przez dziennikarki, przez pana Józefowicza, przez przyjaciółkę Polity, zapada w pamięć żydowski producent filmowy, ale i tak najwięcej jest głównej gwiazdy, która, pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, jest perfekcyjną maszyną do tańczenia i śpiewania. Pani Urbańska zatańczy wszystko, a każdy gest będzie bez skazy, wyśpiewa wszystko, a każda nuta zabrzmi prawidłowymi alikwotami. Brakuje jednak w jej śpiewie aktorskiego pazura, magii, która spowodowałaby, że do uszu słuchacza dotrze nie tylko piękny głos, ale także do jego duszy dotrze przeżycie. No, tego na razie moim zdaniem jeszcze nie ma, ale może z czasem się pojawi.
  5. Czy polecam „Politę”? Tak. Jeśli nie dla muzyki, czy pani Urbańskiej, to z tego powodu, że warto zobaczyć doskonale wyreżyserowany spektakl, który niewątpliwie jest spojrzeniem w przyszłość. Tak być może za kilka lat będą wyglądały przedstawienia teatralne, opery i musicale. I, szczerze mówiąc, jest się z czego cieszyć, bo przedstawienia sceniczne, dotąd pod względem technicznym będące daleko z tyłu w porównaniu z kinem czy grami komputerowymi, teraz szybkimi krokami zaczną je doganiać. Bardzo dobrze. To być może przyciągnie do nich więcej młodzieży. Trochę kultury nigdy nie zaszkodzi.
VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Zamiast życzeń

24 grudnia 2012

Portret w cieniu

W te święta dopadła mnie depresja. No, może to za dużo powiedziane. Więc smutek. Nie jestem w tym odosobniony, bo Boże Narodzenie to czas nasilonych negatywnych emocji, rzecz jasna obok nasilonych uczuć pozytywnych, które są raczej oczywiste. Gwiazdka to okres wewnętrznych rozliczeń, rozliczeń wewnątrzrodzinnych, czas podsumowań oraz ujście nazbieranych napięć i wysiłków. Ten splot okoliczności okazuje się nie zawsze korzystny i nawet alkohol w postaci dobrego wina czy whiskey może nie pomóc, bo jak? Rozmydli myśli, rozwarstwi je, a one i tak się z powrotem zintegrują i przyjdą jak starzy, chociaż niemile widziani znajomi.

Istnieje zjawisko znane pod nazwą „paradoksu Stockdale’a”. Przeczytałem o nim w książce Jima Collinsa pt. „Od dobrego do wielkiego”. Opowiada o amerykańskim generale, który przetrwał obóz jeniecki, zdaje się, że w Wietnamie. Wielu współwięźniów nie dożyło wyzwolenia. Pytano potem Stockdale’a, jak to zrobił. Stosował dwie zasady: ze stoickim spokojem przyjmował wszelkie wrogie fakty i niezłomnie wierzył w poprawę sytuacji, ale – i to jest ważne – nie zakładał, kiedy ta sytuacja się polepszy, po prostu miał nadzieję, że pewnego pięknego dnia to nastąpi.

Tak myślał Stockdale i do dzisiaj tego podejścia do rzeczywistości naucza się menedżerów. Przez jakiś czas myślałem, że to całkiem niezły sposób na życie, ale teraz zmodyfikowałbym nieco maksymę sławnego amerykańskiego generała. Zostawiłbym mianowicie tylko pierwszą część, bo druga to mrzonki. Czyli: „Przyjmuj ze stoickim spokojem wszelkie fakty” – wyrzuciłem także słowo „wrogie”, bo czasami, choć to niezwykłe, miłe fakty także nam się przytrafiają. Generalnie jednak życie jest niesprawiedliwe, a mity o tym, że jest, są nieprawdziwe. Zaś marzenia, owszem, spełniają się – wyjątkowo. Z reguły jednak nie. Zatem po co mamić się iluzjami warunkowego szczęścia, czyli „będę się cieszył, gdy…”? Nie ma co wierzyć w pozytywny rozwój spraw, bo rozwiną się, jak będą chciały. Takie właśnie jest życie.

Chcesz w miarę poprawnie żyć? Przyjmuj fakty. Mało kto cię rozumie? No cóż, to fakt. Mało kto cię rozpoznaje? Well, that’s a fact. Zapomniano o tobie przy ważnej okazji? Nie ma rady. Nie zaproszono na fajną imprezę? Z faktami się nie dyskutuje.

Wielu ludzi zna tylko uśmiechniętą część mojej powierzchowności. I, co całkiem zrozumiałe, myślą, że uśmiecham się cały czas. Mam wrażenie, że przyszedł moment, by zdjąć tę maskę. Moi bliscy wiedzą, że z reguły jestem zmęczony i przygnębiony, uśmiecham się zaś publicznie najczęściej tylko w jednym celu – żeby w tym świecie pełnym paradoksów, przemocy, niesprawiedliwości, bólu i niezrozumienia, dać innym otuchę, że jednak warto to życie ciągnąć. Jeśli nie dla siebie – to dla innych. Albo po prostu z ciekawości.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Tarot w “Czasie silnych istot”

19 grudnia 2012
Tarot i ja

Tarot i ja

W „Czasie silnych istot” Torkil wielokrotnie uruchamia Tarota Imperialnego, by lepiej zrozumieć sytuację, albo przewidzieć przyszłość. Piszę „uruchamia”, bo nie opisuję reistycznych kart, lecz ich arealne, cyfrowe odpowiedniki, niemniej ich „działanie” oraz główna symbolika są tożsame z dzisiejszymi, papierowymi kartami.

We wstępie do księgi 01 CSI można przeczytać adnotację, że podczas pisania powieści używałem prawdziwego Tarota (konkretnie korzystałem z dwóch talii: „Tarot of Dreams” i „Legacy of the Divine Tarot” Ciro Marchettiego) oraz że wszystkie wróżby, które zostały opisane w powieści, naprawdę miały miejsce.

Wahałem się, czy zamieścić taką notkę. Mogła wzbudzać mieszane uczucia: z jednej strony ciekawość, a z drugiej obawę. Jeden z moich przyjaciół powiedział: „To kojarzy się z czarną magią. Daj spokój.”. Jego konstatacja wzbudziła z początku moje rozbawienie. „Czarna magia”? Odkąd pierwszy raz się zetknąłem ze słowem „Tarot”, a było to przy okazji czytania dzieł Karola Gustawa Junga, karty te kojarzą mi się z czymś interesującym, frapującym, ale raczej nie magicznym, tym bardziej mrocznym. Niepokój jednak pozostał. Ostatecznie, po konsultacjach z szefostwem Fabryki Słów, zdecydowałem się na umieszczenie tego zapisu, bo, mam wrażenie, przekazuje dość ciekawą informację. Jako czytelnik chętnie sięgnąłbym po tytuł, w którego tworzeniu, w pewnym sensie, brał udział los. Lub jeśli kto woli – przypadek.

Nie od razu byłem zdecydowany na ciągnięcie kart i poddanie się, no, niech będzie, przypadkowi. Rozważałem także prostsze rozwiązanie: wymyślanie, jakie karty odkrył protagonista. Pierwsza opcja przedstawiała ekscytujące możliwości, ale wiązała się z niewiadomą, a ja lubię mieć treść powieści, którą piszę, w miarę dobrze przemyślaną. Druga wydawała mi się nieco „drewnianą”. Jak to: mam zmyślać, dopasowywać, udawać? To takie… mało twórcze!

Czytałem kiedyś powieść science fiction (być może był to „Człowiek z wysokiego zamku” Philipa K. Dicka, nie jestem pewien, bo było to bardzo dawno temu), w której główna bohaterka korzystała z łodyg krwawnika, by poradzić się I-Chingu, czyli Księgi Przemian, chińskiego systemu wróżebnego. Uzależniała od niego swoje decyzje i działania. Lektura była na tyle inspirująca, że sam zakupiłem I-Ching, a wróżb dokonywałem poprzez rzuty mosiężnymi monetami (I-Ching dopuszcza je jako zastępstwo łodyg krwawnika). Bardzo mnie ciekawiło, czy autor dopasowywał zmyślone wróżby do treści książki, czy rzeczywiście podczas pisania sam używał łodyg (jeśli wspomnianą przeze mnie książką było dzieło Dicka, pisarz naprawdę radził się I-Chingu, ale tego dowiedziałem się dosłownie przed chwilą). Było to na tyle intrygujące, że gdy zacząłem pisać „Czas silnych istot” i ważyłem w głowie, którą pójść ścieżką, wybrałem jednak tę drugą. Pozwoliłem zatem, żeby to po części Tarot napisał moją powieść.

Zdumiewające było to, jak nieprawdopodobnie adekwatnie układały się wróżby do opisywanych sytuacji. Ten, kto nie zna Tarota, mógłby powiedzieć, że znaczenia kart są tak rozmyte, symbolika jest tak wieloznaczna, że można każdą z nich dopasować do dowolnej sceny. Prawda jest inna. Karty Tarota mają dosyć dobrze określone znaczenia i wcale niełatwo je dopasować do każdej sytuacji.

Tarot zdawał się tworzyć swoją własną dynamikę i dramaturgię. Wystarczy wspomnieć, że pierwszą kartę, jaką wyciągnąłem, by sprawdzić, co Torkil wywróżył Nexusowi a’propos jego nowo poznanej flamy, była Śmierć, czyli XIII wielkie arkanum. No, pomyślałem sobie, strzał z naprawdę grubej rury, wręcz hollywoodzki. Gdybym zmyślał, co główny bohater wyciągnie, być może skusiłbym się właśnie na tę kartę, oczywiście o ile wpadłbym na tak dramatyczny pomysł. Mam wrażenie, że nie, że wymyśliłbym łagodniejszą wersję wydarzeń. Druga pasowała do pierwszej – piątka buław, opisująca walkę we mgle. Nexus musiał potem stoczyć niejedną bitwę i do samego końca nie wiedział, jak skończy się jego miłość.

Nie mniej ciekawie potoczyła się, z tarotowego punktu widzenia, rozmowa Torkila z Terreptorami. Sam lepiej nie oddałbym ich sytuacji. Karty, które wtedy zobaczyłem: króla monet, czwórkę monet i pazia monet, doskonale określiły ich kondycję, co dokładnie opisałem w książce: król był głównym rozmówcą Torkila, czwórka prezentowała jego niepokoje – utratę pracy w związku z nadchodzącymi zmianami, zaś paź – skromne początki, po tym, jak istotnie tę pracę straci. Ciekawe jest to, że pierwotnie scena ta nie zawierała wróżby. Gdy ją poprawiałem i oceniałem, stwierdziłem, że czegoś w niej brakuje. Dlatego dodałem konsultację z Tarotem Imperialnym i teraz, mam wrażenie, dialog trzech Torkili z trzema Terreptorami (chociaż na pierwszy rzut oka rozmawiał jeden Aymore z dwoma Śmieciarzami) stanowi swoisty kanon sagi.

Podobnie rzecz się miała z początkiem wojny z Thirami, wtedy gdy Ranów przysypały setki ton gruzu. Zastanawiałem się, jak oddać stan ich ducha, jak pokazać ich radzących sobie z uczuciem przegranej, z paniką, z konfuzją. Karty mi pomogły – dzięki nim zobaczyłem sytuację realistycznie i obiektywnie. Jest to nawet śmieszne: tak wczułem się w optykę Maod-Anów, że nie potrafiłem spojrzeć na opisywane zdarzenia z dystansu. Czułem ich grozę i brakowało mi opcji, a było ich przecież mnóstwo. Dzięki Tarotowi obejrzałem sytuację z lotu ptaka i zobaczyłem, że nie wszystko jest stracone. Opisywany twórczy pat pokazuje jednocześnie interesujący sposób na wydobycie się z pętli myślowej, na myślenie „outside the box”. Zresztą wróżby tarotowe często temu właśnie służą: łamią schematy wnioskowania.

Nie mniej trafioną kartą okazała się Imperatorka, kartonik, który wyciągnąłem, gdy Torkil przeczuł, że Imperator jest w niebezpieczeństwie. Sam nie wymyśliłbym lepszej. Do tego właśnie zmierzam – choćbym chciał, nie wymyśliłbym bardziej interesujących kart niż te, które naprawdę wyciągnąłem. Jest to, przyznam, fascynujące. Nie tylko dlatego, że czasami przypadek stwarza najlepsze twórcze ścieżki, ale też z tego powodu, że znaczenia kart naprawdę pasowały do treści powieści! Nie to, że wierzę w magię – nie wierzę. Ale, podobnie jak Jung, skłaniam się ku wyobrażeniu, że systemy wróżebne są sposobami kontaktowania się z czymś, co szwajcarski psychiatra nazywał podświadomością kolektywną, a w mojej prozie występuje pod hasłem „Omnihomo”. Innymi słowy Tarot, I-Ching, runy (które także posiadam) pomagają „porozmawiać” z tą częścią nas, z tym naszym „ja”, które widzi i wie więcej, bo nie ogranicza go przestrzeń i czas. Dlaczego jest takie wolne? Ba. Jeśli nie jest materialne, tylko informacyjne, to czemu nie? Ale… to temat na osobny artykuł.

Myślę, że historia z Tarotem w „Czasie silnych istot” jest na tyle ciekawa, że warto się nią było podzielić z czytelnikami. Szkoda mi tylko jednego – że nie wyciągnąłem karty na końcu powieści – pointującej całość. Ciekawe, co to by było. Naprawdę ciekawe.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Jak to jest z tym pisaniem?

8 listopada 2012
Stara maszyna do pisania

Stara maszyna do pisania

Pisze się szybko, czy wolno? Łatwo, czy trudno? Głęboko czy płytko?

To oczywiście źle postawione pytania, ale ponieważ sam je spłodziłem, przełknę to i spróbuję na nie odpowiedzieć.

  1. Szybko czy wolno?

Na tę cechę pisania wpływa kilka zmiennych. Pierwsza jest techniczna i dotyczy tego, jak trzymasz palce na klawiaturze. Najszybszy sposób pisania, jaki znam i sam go stosuję, polega na tym, że kładziesz na klawiszach wszystkie palce, przy czym wskazujący prawej ręki na „J”, a lewej na „F” (większość klawiatur ma tam wypustki), a następnie sięgasz do poszczególnych liter tymi palcami, którymi jest Ci najwygodniej. W ten sposób po jakimś czasie uczysz się pisać bez patrzenia na klawiaturę: widzisz ekran i wyskakujące na nim literki. Możesz nawet pisać z kimś rozmawiając (wtedy wstukasz niezbyt złożone rzeczy, no, chyba że masz naprawdę podzielną uwagę) i przepisywać różne treści patrząc tym razem nie w ekran, ale niemal wyłącznie w przepisywany tekst.

Druga sprawa to wolny czas. Jeśli pracujesz zarobkowo, automatycznie masz go mniej. Jeśli założyłeś rodzinę i posiadasz dziecko / dzieci – czasu robi się naprawdę mało. Wtedy niezbędne jest dobre gospodarowanie tym zasobem. Jedni piszą wszędzie, gdzie mogą i jak mogą, toalety nie wyłączając. Inni wykrawają sobie kawałek dnia na przykład rano, wieczorem bądź nawet w południe – ale uwaga – za przyzwoleniem partnera / partnerki i ze świadomością, że w tym czasie nie będziesz się bawić z dzieckiem. Jest to nie lada ofiara i warto mieć jej świadomość. Zatem jeśli już się zdecydujesz poświęcić godzinę – dwie na pisanie, zamiast zacieśniania więzów rodzinnych – skup się i zrób z tych minut użytek, nie gap się w monitor, nie surfuj w sieci, nie graj! Last but not least – wybieraj na pisanie ten kawałek doby, w którym myślisz naprawdę sprawnie i szybko. Jeśli wygospodarujesz sobie godziny, w których bardziej przypominasz zombie niż człowieka – z pisania nic nie wyjdzie. I jeszcze jedno – tu i ówdzie można usłyszeć plotki o pisarzach tworzących pod wpływem alkoholu. W kilku przypadkach te pomówienia są prawdziwe, ale stanowczo odradzam ten taki tryb kreacji. Mózg potrzebuje odżywienia, dotlenienia i wypoczynku, etanol zaś jest mu najmniej potrzebny, zwłaszcza w sytuacji, gdy ma wykonać niebagatelny wysiłek intelektualny. Jeśli zatem nie należysz do osób, które „odblokowują się” pod wpływem trunku – nie używaj go jako „dopalacza”. Droga do momentu, w którym staniesz się znanym, podziwianym i do szpiku kości zepsutym twórcą jest jeszcze daleka.

Kolejny aspekt to „przerywniki”. Rozruszanie mózgu i wejście w opisywany świat zajmuje od dziesięciu do piętnastu minut. Wtedy ładujemy w nasz mózgowy RAM (jest tam taka okolica. Podobno w płatach przedczołowych) wszystkie dane powieści / opowiadania, neurony rozgrzewają się, nabieramy tempa, zaczynamy naprawdę tworzyć. Jeśli w tym momencie zadzwoni telefon / wejdzie żona / mąż z jakimś pytaniem / zaczepi Cię słodka dziecina i poprosi o uwagę czy asystę, nie zabiorą Ci po prostu tych dwóch – trzech minut. Prawda jest okrutna: jeśli przerwa w pisaniu zmusi Cię do zastanowienia się, sięgnięcia do pamięci, przeskoku w zupełnie inny obszar rozważań, stracisz na ponowne „załadowanie RAMU” najmniej dziesięć dodatkowych minut. Istnieje jeszcze jedna straszna cecha przerywników. Pisanie to przede wszystkim poprawianie (o tym więcej za chwilę). Dobrze poprawić tekst można tylko wtedy, gdy się go czyta „na świeżo”, czyli odbiera się go mniej więcej tak, jak widziałby go czytelnik (który nie ma pojęcia, co jest dalej). Ta świeżość jest skarbem. Po pierwszym przeczytaniu poprawianego tekstu jest już jej trochę mniej. Po drugim – jeszcze mniej. Jeśli w trakcie tej czynności ktoś Ci przeszkodzi, zniszczy tę świeżość. Gdy dodamy frustrację, która zaczyna się rodzić przy trzecim wtargnięciu partnera / partnerki / dzieciątka w święty obszar tworzenia, czas ładowania RAMu wydłuża się niebezpiecznie, poziom koncentracji spada, rośnie masa negatywnych emocji i ostatecznie szlag trafia pisanie i trzeba odłożyć poprawianie danego fragmentu na miesiąc lub dwa, aż zapomnimy, co tam jest napisane. „Ależ kochanie, zajęłam ci tylko pięć minut.”, tłumaczy się partner / partnerka. No nie. Nie pięć, tylko trzy razy po dwie minuty (czyli sześć) plus trzy razy po dziesięć minut, to razem trzydzieści sześć, plus zniszczenie nastroju, to razem godzina, idę się przejść!

Właśnie dlatego niektórzy pisarze tworzą w nocy. Wtedy nie ma telefonów i nikt niczego od nich nie chce. Ale tak pisać mogą tylko „sowy”, czyli ludzie, którzy mają wieczorem i w nocy dużo energii. „Skowronki” zmuszone są „wychować” sobie otoczenie, nie ma rady. Sam do nich należę i – dla przykładu – gdy pracuję, nie odbieram telefonów stacjonarnych.

  1. Łatwo czy trudno?

W sposób płynny przechodzimy do drugiego punktu, który oczywiście brzmi infantylnie i niech tak pozostanie. Doprawdy, zadanie sensownego pytania na temat pisania jest ciężką robotą i podziwiam wszystkich dziennikarzy prowadzących z pisarzami wywiady. Salut, bracia i siostry.

Moim zdaniem pisze się przede wszystkim emocjami, przeżyciami, nastrojami. To oczywiście przenośnia, a chodzi w niej o to, że głównym narzędziem pisarza są jego uczucia. To one kreują odpowiedną atmosferę opisywanej sceny, to one malują spowijającą ją aurę, to dzięki nim znajdujemy odpowiednie słowa, by przedstawić widzianą oczami wyobraźni sytuację. Dlatego należy o nie zadbać przed pisaniem. Pomocna bywa muzyka, która, moim zdaniem, jest serią uczuć zaklętych w harmonię brzmień. Jeśli chcesz opisać scenę dynamiczną – słuchaj muzyki o szybkim tempie i mocnym uderzeniu, jeśli chcesz opisać scenę nostalgiczną – zagłęb się w tony melancholijne, jeśli chcesz opisać scenę romantyczną – wymasuj mózg pieśniami miłości, i tak dalej.

Jednym słowem, nie próbuj zabierać się za pisanie sceny, której nie czujesz, bo wyjdzie to sztywno i powierzchownie. Spróbuj wprowadzić się w odpowiedni stan, a jeśli Ci się nie chce, miej świadomość, że kilkanaście pierwszych zdań będzie „rozgrzewką”, wprowadzeniem Cię na odpowiednie emocjonalne tory.

Kolejnym aspektem jest czas. Czas pisarza płynie wolno, czas czytelnika płynie szybko. Fragment, który pisałeś przez cały dzień czytelnik połknie w niecałe pięć minut. Może się zdarzyć, że opisane zdarzenia następują po sobie zbyt prędko, nie ma miejsca na oddech, nie ma miejsca na przeżycie. Zatem zawsze postaraj się wejść w skórę czytelnika – jak on odbierze daną scenę, dany akapit, dany opis?

Żeby to zrobić, powinieneś wiedzieć, że pisanie, to przede wszystkim… poprawianie. Nieprawdą jest, że w momencie, w którym napiszesz „koniec”, ukończyłeś dzieło. To w zasadzie początek pracy. Uznaj, że to, co napisałeś / napisałaś jest, powiedzmy… kawałkiem drewna, który udało Ci się oddzielić od reszty drzewa. Już wiesz, jakiej jest wielkości, widzisz, gdzie wystaje sęk, gdzie jest nierówność, gdzie jest węższy, gdzie grubszy i teraz możesz zacząć w nim rzeźbić. Ja swoje powieści poprawiam najmniej pięć razy. To jest pięć razy je czytam od początku do końca, nanosząc niezliczoną ilość poprawek. I nie chodzi tylko o kwestie stylistyczne. Owszem, ważne jest, żeby tekst był poprawnie napisany, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale istotniejsze jest coś innego. Jeśli czytasz opowieść, gdzie jest ciekawa intryga, zagadka, wiele wątków i na koniec wszystko jest odpowiednio wyjaśnione, rozwiązane, zgrabnie wyprowadzone, możesz mieć pewność, że twórca opowieści nie miał wszystkiego od razu, jeszcze przed napisaniem książki, w głowie. De facto wiele pomysłów urodziło się w trakcie pisania, a przede wszystkim podczas poprawiania. To wtedy autor wpadł na to, że przed sceną X powinien się odbyć dialog Y, to wtedy zauważył, że opis Q następuje zbyt szybko i odsłania zbyt wiele, więc przesunął go na miejsce Z, ale okazało się, że postać R jest niedopracowana, więc, by ją uwiarygodnić, dodał fragment o jej dzieciństwie w miejscu T. Podczas poprawiania nierzadko wyłapiesz, że fragment z samego początku powieści może, a nawet powinien wpłynąć na zakończenie książki, więc zmieniasz jedno bądź drugie, by stworzyć zgrabną klamrę. Dopiero gdy czytasz tekst drugi, czy trzeci raz, wyłapujesz sprzeczności, niekonsekwencje, zdarza się, że „zgubiłeś” gdzieś postać czy wątek. Podczas poprawiania zaczynasz rozumieć, że popełniłeś / popełniłaś wielki błąd logiczny, bo „przecież oni powinni byli zrobić to inaczej”. Poprawianie daje Ci czas i dystans. To prawdziwa praca nad tekstem. Dzięki niej powieść staje się lepsza. Więc nigdy nie żałuj czasu na redakcję (tak to się branżowo nazywa). Czytaj swoje dzieło wiele razy, nawet na głos (wtedy najlepiej słyszysz frazę i najłatwiej wyłapujesz niezgrabności), wyrzucaj rzeczy, które się powtarzają, wycinaj zbędne słowa, dodawaj fragmenty, które uczynią przekaz klarowniejszym i nie dziw się, że to wszystko zajmuje więcej czasu niż samo „pisanie”. Tak właśnie wygląda prawdziwe, chciałoby się powiedzieć „profesjonalne” pisanie.

  1. Głęboko czy płytko?

Znowu banalne pytanie i znowu je zostawimy, żeby zanadto nie komplikować sprawy. Pierwsza sprawa, jaka się z nim kojarzy, to kwestia „czym jest literatura?”: płytką rozrywką czy pogłębioną analizą? Oczywiście i tym i tym. Ważne jest, żeby osoba tworząca nie udawała kogoś, kim nie jest. Ergo, jeśli wiem, że jestem wesołym chłopakiem i na zbyt głębokie przemyślenia mnie nie stać, powinienem pisać opowiadania o wesołych chłopakach. Może ktoś je wyda, czasy mamy dziwne i nie jest wykluczone, że nawet bestseller z nich wyrośnie. Jeśli jako wesoły chłopak zacznę się silić na filozofię i tworzyć skomplikowane (w swoim mniemaniu) platońskie dialogi, wyjdzie z tego płycizna podwójna, bo nie dość, że będzie to nijakie, to jeszcze błędne, a jeszcze kompromitacja się zrobi, bo świat się dowie, co tak naprawdę  mi w głowie siedzi.

Jeśli, z drugiej strony, jestem człowiekiem poważnym, uśmiecham się rzadko, stronię od ludzi i pod czaszką wciąż się roją pytania odwieczne i surrealistyczne odpowiedzi, nie powinienem pisać o wesołych chłopakach, bo każdy dowcip będzie drętwy, sztuczny i czytelnik / czytelniczka łatwo to wyczuje. Powinienem opisywać te swoje straszliwe pytania i odpowiedzi i pytania i odpowiedzi i jeśli tylko jest to cokolwiek warte (nie musi być), to być może wyjdzie z tego ciekawa powieść, a i Nobel się nawinie (powieści o wesołych chłopakach Nobli nie dostają).

I w pierwszym i w drugim przypadku chodzi o jedno – autentyzm i szczerość. Tak długo jak nie silimy się na snobizm lub sztuczny luz i piszemy po prostu po swojemu – stoimy na wygranej pozycji. Prosty, osobisty przykład: nigdy nie uważałem się za człowieka nadmiernie dowcipnego. Owszem, mam poczucie humoru, znaczy – bawi mnie wiele rzeczy i łatwo się śmieję, ale żebym znowu miał jakiś ostry dowcip – nie, to raczej nie ja. I tak też piszę swoje książki – nie siląc się na dowcip. Z  niejakim zatem zdziwieniem czytam recenzje, w których oceniający pierwszy, drugi, trzeci czy czwarty tom gamedeca (w piątym i szóstym jest trochę inaczej), piszą, że pełno tam specyficznego humoru. Ja piszę humorystyczne książki? Pierwsze słyszę. Jak widać, czytelnik znajduje śmiesznymi te miejsca, które ja traktowałem śmiertelnie poważnie. Ale właśnie tak ma być.

Innymi słowy, głębia czy płytkość nie są kwestiami wyboru. To elementy uboczne tego, kim jesteś. Jak mówi praskie przysłowie „Wyżej nerek nie podskoczysz, sam pan wisz”. Więc nie silmy się, tylko piszmy „naturalnie”, a czym jest naturalność, mam nadzieję, opisałem powyżej.

Inną rzeczą jest tempo. Pierwszą zasadą dobrego pisania, moją osobistą, z którą oczywiście można się nie zgadzać, jest „primum non nudere”, czyli „po pierwsze nie nudzić” (oczywiście słowo „nudere” tylko brzmi z łacińska, a naprawdę jest żartem). Nudzenie bierze się ze zbyt niskiego tempa opowieści. Jednak zbyt wysokie tempo pomija szczegóły, zatraca nastrój, czytelnik ma wrażenie, że gubi coś bardzo ważnego – dialog, opis, nie może wejść w świat.

Zatem wielką umiejętnością jest utrzymanie tempa na odpowiednim poziomie. Różne typy osobowości mają różne w tym względzie predylekcje.

Typy wyobrażeniowe, uczuciowe, intuicyjne mają tę zaletę, że widzą wszystko bardzo plastycznie, dynamicznie, mocno, więc piszą szybko, bardzo szybko, a spieszą się, żeby móc to wszystko opisać. Ich proza ma tempo bardzo duże, ale jeśli nie poświęcą dostatecznie dużo czasu na poprawianie – czyli dodawanie odpowiednich wyjaśnień i opisów – jest nieczytelna, błaha, powierzchowna.

Typy analityczne i intelektualne cierpią na przeciwną dolegliwość. Piszą zbyt dokładnie, szczegółowo, za dużo wyjaśniają, za dużo opisują, za bardzo zagłębiają się w detale, jednym słowem zanudzają. W ich przypadku poprawianie powinno się skupić na wycinaniu fragmentów, które czytelnikowi nie są do niczego potrzebne, są zbyt obszerne, nie wnoszą treści do fabuły.

Ostatnią rzeczą jest sztywność podejścia. Ten problem można zaobserwować, gdy się już napisze kilka książek. Moim skromnym zdaniem nie da się pisać wciąż o tym samym w ten sam sposób. Człowiek wraz z wiekiem zmienia zainteresowania, fascynacje, a powinno się pisać o tym, co fascynuje – wtedy jest szansa, że czytelnik także pokocha opisywane przez nas światy.

Ważna zatem jest uczciwość wobec własnych preferencji i porzucenie tego, co było fajne, ale już tak nie grzeje. Jeśli jeszcze kilka lat temu z wielką pasją opisywałeś / opisywałaś starcia wojenne, ale teraz już tego nie czujesz – nie próbuj, bo nie wyjdzie. Jeśli pamiętasz czasy, gdy namiętnie opisywałeś / łaś rozgrywki miłosne, ale już cię tak do tych tematów nie ciągnie – porzuć je. Pisz o tym, co Cię teraz intryguje, podnieca, fascynuje, a jest szansa, że stworzysz coś naprawdę wartościowego.

Jeśli zaś w danym momencie mówisz sobie: „Psiakrew, nie mam nic do przekazania”, nie popędzaj muzy, nie zmuszaj się. Notuj pomysły (bardzo w tym pomaga dyktafon), obserwuj świat, czytaj, rozmawiaj, przeżywaj. Być może pewnego dnia wzbierze w Tobie gniew, pragnienie podzielenia się ważną dla Ciebie prawdą, albo Twój mózg urodzi tak piękną wizję, że zechcesz pokazać ją innym. Wtedy bierz się do pracy, bo grzechem jest powstrzymywanie się od tworzenia. Gdy będziesz stukać w klawisze z wypiekami na twarzy, zaniedbując ciało, czas wolny, inne, kiedyś ważne obszary życia, wiedz, że będą Ci kibicować, gdzieś z platońskiej krainy idei, wszyscy wielcy pisarze świata.

Powodzenia.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

“Gambit”

3 listopada 2012
"Gambit", Michał Cholewa

"Gambit", Michał Cholewa

Przeczytałem „Gambit” Michała Cholewy. To debiut literacki. I od razu powiem, że jest to książka w moim przekonaniu dobra.

Nie będę Michałowi wytykał pewnej liczby potknięć stylistycznych, tego, że czasami nie wiadomo, kto wypowiada daną kwestię, chwilami zbyt lakonicznego stylu, czy tego, że w jednym czy dwóch miejscach można by książkę skrócić (wkrada się cień znużenia), są to bowiem niedociągnięcia łatwe do naprawienia i jestem przekonany, że autor w następnej powieści ich uniknie, poza tym nie wpływają zanadto na ocenę dzieła, a ostatecznie – być może nie mam w tych kwestiach racji.

Powiem, co w moim odczuciu w powieści jest ciekawe i dlaczego warto ją przeczytać.

O czym jest „Gambit”? To rzecz o wojnie domowej (Amerykanie kontra Europejczycy kontra Imperium, czyli z grubsza Chińczycy) w dziwnej przyszłości, a dziwnej dlatego, że mimo skolonizowania wielu planet, rzeczywistość jest bardzo podobna do naszej. Jest tak z powodu buntu SI, który w przeszłości spowodował, trochę podobnie do pomysłu w „Battlestar Galactica”, że ludzie korzystają z technologii oszczędnie, a ze sztucznych inteligencji zrezygnowali. Są magowie – ludzie komputery, pewne ich odmiany – np. szperacze – swoiści nawigatorzy podprzestrzeni, i z grubsza tyle w tym temacie. Poza tym mamy tam pojazdy, jakie w zasadzie znamy, broń, jaką rozumiemy, komputery z klawiaturami etc., oraz sporo bardzo logicznych i ciekawych rozwiązań technologicznych w ramach tej stylistyki (np. odsysanie powietrza z pomieszczeń statków kosmicznych na czas skoków hiperprzestrzennych). Taki entourage jest łatwy do zaakceptowania, „swojski” i dość spójny.

Michał Cholewa nie ma złudzeń i nie próbuje nimi karmić czytelnika. Wojna jest okrutna na każdym poziomie, a autor pokazuje ich kilka: od zmagań pojedynczych piechociarzy, poprzez zawiadywanie flotą kosmiczną i tajne operacje specjalne, do wielkich planów strategicznych, w których ani jednostki, ani oddziały, ani nawet całe statki się nie liczą, jeśli do wygrania jest coś większego. W „Gambicie” nawet wielkie zwycięstwo może mieć smak porażki. Książka Michała otwiera oczy i daje do myślenia. Zwykły żołnierz nie ma szans, by dostrzec plany wielkich operacji wojskowych i często nie zdaje sobie sprawy, jaki jest prawdziwy cel jego zadania. Wojny wygrywane są nie dzięki wielkim, spektakularnym bitwom, ale lepiej wykorzystanym informacjom i wiedzy strategów. Czasami małe i z pozoru nieważne tajne działania niewielkich, wyspecjalizowanych grup żołnierzy są więcej warte od zmagań całych dywizji czy flot.

Książka stawia pytania dotyczące moralności i autor raczej nie ma w związku z tymi obszarami wątpliwości – na człowieczeństwo jest miejsce w mikroskali, jednak w gdy patrzymy na większy obraz – nie może być o nim mowy, bo planowana jest przyszłość milionów, nie jednostek. Opowieść jest swoistym ciągiem zdarzeń, gdzie bohaterowie napotykają na sprytnie przez autora zaaranżowane dylematy, gdzie rozkaz stoi w sprzeczności z moralnością, gdzie powinność kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Dzięki takiej konstrukcji czytelnik nieustannie zadaje sobie pytania i, niestety, nie znajduje odpowiedzi, bo na niektóre kwestie po prostu ich nie ma.

„Gambit” to opowieść o operacji wojskowej tak wielkiej, że jej granice i kształt można zrozumieć dopiero na sam koniec i to jest zaleta tej książki. Wadą odczuwaną przez ludzi takich jak ja, a wynikającą ze świadomego wyboru autora, jest to, że tak pomyślana opowieść o wojnie nie jest koniecznie opowieścią o żołnierzach. Ludzie są pionkami na wielkiej szachownicy. To powoduje, ze trudno utożsamić się z bohaterami, zresztą niełatwo wskazać, który jest głównym. Na pochwałę zasługuje fakt, że przez karty przewijają się dziesiątki postaci, a czytelnik nie gubi się, kto jest kim i dlaczego. Stworzenie udanej debiutanckiej książki z tak dużą liczbą bohaterów jest wyczynem godnym odnotowania.

Jeśli lubisz literaturę batalistyczną, podobają ci się opisane wyżej realia i nie boisz się prawdy o wojnie, „Gambit” jest powieścią dla ciebie. A, jeszcze jedno: nie powinieneś bać się mgły. Bo tego zjawiska atmosferycznego w powieści Michała Cholewy jest bardzo, bardzo dużo.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Wyczuwam przyszłość

4 października 2012

Obraz pochodzi z oficjalnej strony Ciro Marchettiego

The Alchemist tarot reader - z oficjalnej strony Ciro Marchettiego

Przez długi czas się zastanawiałem, czy kiedykolwiek o tym publicznie powiedzieć. To krótka droga do narażenia się na śmieszność. Ale w końcu – dlaczego nie? Czy mam z tym czekać do śmierci? Wyobraźcie sobie: leżę sobie w łóżku (a nie, umierając miałem stać), no więc stoję sobie, tuż obok unosi się tuż nad ziemią Ponury Żniwiarz i spogląda na zegarek (czy może raczej na klepsydrę), a ja mówię drżącym głosem: dzieci, przez całe życie chciałem wam powiedzieć, że przeczu… i umarłem. Lepiej nie czekać. Zresztą o tym, by nie czekać z ważnymi komunikatami pisałem i mówiłem nie raz. Naprawdę nie warto odraczać „kocham cię”, „lubię cię”, „podobasz mi się”, „podziwiam cię”, „zazdroszczę ci”, „chciałbym / chciałabym być taki / taka jak ty”. To zalega, psuje się. Trzeba powiedzieć i być szczęśliwym.

Ad rem.

Na Triconie Klaudia Heintze zapytała Ewę Białołęcką, Staszka Mąderka, Jakuba Ćwieka i mnie, jakie nasze cechy mają stworzeni przez nas bohaterowie. Wspomniałem wtedy, ale cicho i w sumie pod koniec wypowiedzi, że Torkil ma pewne zdolności pozazmysłowe. Chyba nikt już tego za bardzo nie wyłapał, poza tym trochę się plątałem w zeznaniach, w każdym razie nikomu szczęka nie opadła, ani sztuczne oko nie wylazło. Może i dobrze.

Dlaczego zacząłem pisać o Ranach, którzy wyczuwają fale chaosu? Skąd mi to przyszło do głowy? Mam wrażenie, poparte niezliczoną liczbą przykładów je potwierdzających, że wyczuwam przyszłość. Nie jest to jakaś niezwykle precyzyjna zdolność  – nie jestem w stanie powiedzieć, co konkretnie się przydarzy, ale mniej więcej dzień, czasami dwa dni przed wydarzeniem rośnie we mnie napięcie. Tak, niestety wyczuwam głównie negatywne zdarzenia. Cechą charakterystyczną tego napięcia jest jego całkowita irracjonalność. Nie potrafię znaleźć jego przyczyny. Nieodłączną cechą stanu jest także to, że gdy wreszcie „to coś” się wydarzy, uczucie natychmiast odchodzi, pojawia się ulga. „To o to chodziło”, myślę wtedy.

Przykre jest to, że wydarzenia przeze mnie przeczuwane nigdy nie są warte bardzo przykrych uczuć i stresu je poprzedzających. Spóźnienie na spotkanie, kłopoty z hotelową rejestracją, przykry telefon od członka rodziny, zła wiadomość z wydawnictwa, ze wszystkimi tymi rzeczami da się żyć i w miarę szybko można przejść nad nimi do porządku dziennego. Niestety, nie wiem tego, dopóki się nie dowiem.

Dlaczego zainteresowałem się tarotem? Nie tylko dlatego,  że to fajne, kolorowe karty, w których jest jakaś fascynująca tajemnica. Zrobiłem to także z powodu wyżej omówionego dyskomfortu. Często mam silną potrzebę dowiedzenia się, co się stanie, zanim się stanie. Kłopot w tym, że karty są zbyt wieloznaczne, a ja zbyt rzadko z nich korzystam, żeby je dobrze wykalibrować. Czyli de facto nie znam tak dobrze tarota, jak bym chciał. A szkoda.

Do dzisiaj nie wiem, co oznacza paź buław, którego wyciągam, ilekroć parzę w przyszłość. Nie wiem, dlaczego wciąż wyciągam siódemkę monet pokazującą kobietę czekającą na zbiór. Wszystko jest gotowe, zdaje się podpowiadać kartonik, czekaj na owoce swojej pracy. Tak czekam,  czekam i doczekać się nie mogę. Nie umiem skorzystać z pomocy kart, ten paź coś znaczy, ale co? Chciałbym, żeby to było jasne – kart tarota jest naprawdę sporo (78), więc szansa na wyciągnięcie tej samej kilka razy pod rząd, gdy zadaje się to samo pytanie, jest naprawdę niewielka. Mi to się zdarza nader często.

A przeczucia pozostają. Czasami próbuję okiełznać nieznośne napięcie, rozluźnić się i zajrzeć w przyszłość bez kart. Ale to trudne. Wymaga dużej samodyscypliny. Zdarza się wrażenie, że coś tam udało mi się odkryć, ale to chyba tylko racjonalizacje zupełnie niejasnych wyobrażeń. Czasy są takie, że człowiek jest zmęczony, w pośpiechu, bombardowany dziesiątkami bodźców i bitów. To wszystko utrudnia koncentrację (polegającą w sumie na rozluźnieniu) i taka ze mnie Kasandra jak z parcianego worka szaty.

Tak, tak. Ranowie nie wzięli się znikąd, a Gamedec to nie tylko gość od gier. W dzieciństwie się lunatyczyłem i miałem katalepsję – gdy oglądałem film, mięśnie potrafiły mi nagle tak zwiotczeć, że spadałem z krzesła. Rodzice opowiadają, że nie traciłem ekranu z oczu. Wspinałem się na siedzisko wciąż wpatrując się w telewizor. Czyli wiecie, jestem trochę nie tego. Taka jakby czarownica ze mnie jest.

Zawsze chciałem posiadać jakieś zdolności z rodzaju ESP. Usiłowałem siłą woli przesuwać papierki, rozpoznawać, o którym palcu myśli druga osoba, mam doskonały zmysł ciepła. Nawet idąc nocą obok drzewa wiem, z której strony było oświetlone słońcem – czuję to. Papierków nie przesuwam, telepatą nie jestem. I, doprawdy, nie prosiłem się o „talent” wyczuwania z dużym wyprzedzeniem przykrych wydarzeń bez ich precyzyjnego rozpoznawania! Na cholerę mi taka zdolność? Nie daje absolutnie nic oprócz stresu mojego i moich bliskich, bo przecież widzą, że coś ze mną nie tak.

Gdy oglądałem różne filmy o ludziach, którzy mają „dar”, nie mogłem pojąć, dlaczego często są z niego niezadowoleni. Teraz wiem. To rzeczywiście nic przyjemnego. W dodatku – w moim przypadku – nic przydatnego.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Mity na temat pisania

10 września 2012

Niejeden człowiek marzy o pisaniu i ma nierzadko błędne wyobrażenie na temat tego miodu. Zanim sięgniesz palcami do klawiatury, poznaj subiektywny punkt widzenia kogoś, kto już go skosztował.

Moja klawiatura

Moja klawiatura

Mit nr 1:

Gdy mi opublikują pierwszą książkę, będę miał mnóstwo fanów.

Nie jest to wykluczone, tak jak możliwe jest, że za chwilę, dzięki właściwości kwantów, z których się składasz, znajdziesz się na Księżycu. Może się to zdarzyć, ale jest niezwykle mało prawdopodobne. Owszem, są takie cuda, jak na przykład Andrzej Sapkowski, ale z pewnością nawet on sam nie ma pojęcia, dlaczego tak dobrze „trafił” w rynek i nie jestem pewien, czy od razu tych fanów było tak dużo.

Mit nr 2:

No dobrze, ale jeśli napiszę świetną książkę, to już na pewno będzie armia fanów!

Jest to tak samo prawdopodobne, jak punkt pierwszy. W dzisiejszych czasach możesz opisać ze szczegółami akt morderstwa, którego dokonałeś na własnej matce, ojcu i rodzeństwie, możesz rozrysować mapkę, gdzie ich pochowałeś i zamieścić fotki zwłok, czyli napisać potencjalny, przepraszam, bestseller i szansa, że zostanie zauważony jest tak samo nikła, jak w przypadku napisania gniota. Bez wsparcia marketingowego w dzisiejszych czasach praktycznie nic się nie obroni.

Mit nr 3:

Nie, no bez przesady. Dobra książka broni się sama.

Wielu tak myślało i sromotnie się zawiodło. Czasami autor ma słuszne wrażenie, że to, co spłodził będzie bombą, która rozsadzi system, dziełem, wokół którego dyskusje będą trwały w nieskończoność, wydawcy zresztą sądzą tak samo, wreszcie książka wychodzi, ma znakomite recenzje… i co? I nic. Zostaje ominięta dostojnym i grobowym milczeniem. Mija miesiąc, dwa i już nikt o niej nie pamięta.

Mit nr 4:

Zaraz, zaraz, jeśli są dobre recenzje, to książka musi zostać hitem!

Nie, nie musi. Straszna prawda jest taka, że większość czytelników nie czyta recenzji. Może 40%, może mniej, a i to często pobieżnie i mając bardzo dużą rezerwę do ocen recenzenta. Częściej wierzy w oceny negatywne, niż pozytywne (gdy opinia jest przychylna, wietrzy fałsz, podejrzewa, że recenzent jest przekupiony). Recenzje pełnią głównie rolę reklamową – ot, na łamach portalu / gazety pojawiła się okładka książki i nazwisko autora. Nie należy liczyć, że ochy i achy oceniających zmienią losy książki, no, chyba, że tych ochów jest rzeczywiście bardzo dużo, chociaż widziałem już wiele pozycji, które miały doskonałe recenzje i przeminęły z wiatrem.

Mit nr 5:

No ale przecież nie powiesz, że książki, które mają złe recenzje dobrze się sprzedają.

Tak się zdarza, wcale często. Czasami nawet dostają nagrody literackie. Światem literatury, podobnie jak każdym innym ludzkim dominium, kierują aury, mody, trendy, uprzedzenia i mniemania. Jeśli rzesza odbiorców zacznie mniemać, że autor jest świetny, to go nagrodzi, jeśli rzesza będzie rechotać i cieszyć się czytając mierną, ale w miarę zabawną powieść innego pismaka, orzeknie, że właśnie o to w literaturze chodzi i będzie go kupować.

Mit nr 6:

Przecież musi istnieć jakiś klucz, niezawodna reguła, po której zastosowaniu osiągnie się sukces!

Nie. Gdyby była, sukcesów byłoby dookoła tyle, że ośleplibyśmy od fajerwerków. Wydawcy i sami autorzy nie mają pojęcia, dlaczego dany tytuł sprzedaje się dobrze, a inny źle. Nie sprawdza się reguła jakości dzieła (bardzo dobre książki bywają zapomniane, mierne są wynoszone), nawet czasami promocja zawodzi. Tu działa trudna do ujęcia we wzór dynamika mód czytelniczych. Poza tym już istniejący autorzy, zwłaszcza ci poczytni, niezależnie od tego, czy tworzą książki dobre, czy mierne, skutecznie odciągną uwagę czytelników od Twojego dzieła. To jest dżungla, nie salon, proszę Ciebie.

Mit nr 7:

No, ale tak czy owak można nieźle na pisaniu zarobić, prawda?

Podobno można. Naliczyłem polskich autorów oraz autorek piszących fantasy i science fiction ponad 70 sztuk. Myślę, że nie więcej niż 10 rzeczywiście utrzymuje się z pisania, a i nie wszyscy na takim poziomie, na jakim by chcieli, bo bieda czasami w oczy zagląda (oczywiście nikt nie będzie się głośno skarżył, bo to źle piarowo wygląda no i wstyd, więc uśmiechają się do obiektywów, a łzy ronią na uboczu). Pamiętaj, przyszły pisarzu / przyszła pisarko: jeśli książka na półce kosztuje 30 zł i zostanie sprzedana, Ty będziesz miał / miała z tego może ze 2 PLN. Resztę weźmie księgarz, dystrybutor i wydawca. Ile zatem musisz sprzedać, żeby naprawdę sensownie zarobić? Think about it. Standardowy początkowy nakład w dzisiejszych czasach to 3 000 egzemplarzy i – jeśli jesteś debiutantem / debiutantką – wszyscy bardzo się ucieszą, jeśli się sprzeda.

Mit nr 8:

No ale nie gadaj, fajnie jest być pisarzem!

Tak, fajnie. Dobrze jest napisać książkę, dwie, sześć. Ale jeśli masz rodzinę, ona będzie już mniej szczęśliwa. Naprawdę wartościową powieść pisze się długo. Jeszcze dłużej się ją poprawia. To trwa mniej więcej dwa lata (są twórcy piszący jedną książkę przez pół roku, ale, gdy spojrzeć na owoce ich pracy krytycznym okiem, nie są to dzieła wybitne). To wszystko zajmuje czas i energię, którą nie-twórca poświęciłby życiu codziennemu – zabawom z dzieckiem, obcowaniem z partnerem / partnerką, planowaniu życia. Pisanie od tego wszystkiego odciąga.

Mit nr 9:

Radość z wydania książki musi rekompensować wszystkie te trudy, musi!

Tak. Rzeczywiście radość jest wielka. Ale czy tych kilka dni euforii jest wartych poświęconego czasu? Dwa lata kontra tydzień chwały (po którym sprzedaż jest nienajlepsza i człowiek się zastanawia, dlaczego?). Czasy radosnej twórczości i pisania dla pisania są dzisiaj brutalnie spychane przez rachunek ekonomiczny. Wydawca nie publikuje Twojej książki dlatego, że uważa, że jest dziełem wartościowym, cudownym, które zmieni rzesze odbiorców, ale z tego prostego powodu, że ma nadzieję na zysk. Ma nadzieję, że to mu się opłaci.

Mit nr 10:

No ale przecież wydawca musi wierzyć w wydawaną przez siebie książkę!

Tak, wierzy, że na tym zarobi, ale z innych powodów, niż myślisz. Wydawca najczęściej nie czytał twojego dzieła. Dla niego książka jest jak pomidor, albo jabłko na straganie: ma dobrze wyglądać, ma przyciągać wzrok, ma ładnie pachnieć. Co jest w środku – nie jest już tak istotne. Twoją powieść przeczyta redaktor (który z reguły nie będzie za bardzo chwalił, tylko poprawiał), przeczyta korektor (od którego uwag posiwiejesz, jeśli oczywiście posiadasz włosy), ale nie szef wydawnictwa, który ma za dużo spraw na głowie, żeby się zajmować takimi błahostkami.

Mit nr 11:

Okej, ale autor okładki już na pewno przeczyta, co nie?

Co? Nie. Graficy tworzący okładki najczęściej ich nie czytają. Dostają briefing, jak okładka ma wyglądać i o czym jest mniej więcej powieść / zbiór opowiadań. Potem malują coś, co ma „chwycić”. Choćby autor się na taki stan rzeczy zżymał i klął, nic tego nie zmieni. Plastycy mają napięte terminy i mnóstwo pracy. Nie ma czasu na czytanie. Dlatego czasami autor jest pytany, co powinno być na ilustracji. Wydawcy czasem go słuchają i zdarza się, że efekt jest nienajgorszy. Ale nie ma czegoś tak magicznego jak sytuacja, że dobry plastyk najpierw przeczyta, potem go natchnie, a następnie namaluje obraz, który doskonale odda ducha książki. Jeśli tak myślałeś / myślałaś, byłeś / byłaś w błędzie. To mit piękny i nieprawdziwy. Inaczej się rzeczy mają, jeśli chodzi o ilustratorów, którzy ozdabiają książki w środku. Ci rzeczywiście czytają tekst.

***

No i co? Wciąż chcesz zostać „pisarzem / pisarką”? Wciąż liczysz na pełen szczęścia wdech i wydech po publikacji pierwszej książki? Cudownie. Pamiętaj jednak, że:

  1. Prawdopodobieństwo Twojego sukcesu jest niewielkie,
  2. Ilość pracy, jaka Ciebie czeka, jest ogromna,
  3. Poświęcenie będzie niemałe,
  4. Liczba rozczarowań i ciosów może cię zaskoczyć.

Dlatego właśnie pisarzami / pisarkami, którzy nie poddają się po wydaniu pierwszej czy drugiej książki, zostają najtwardsi z twardych. Niezłomni, niebaczni na przeszkody wariaci i idealiści, którzy po prostu nie potrafią się poddać, a ponadto pisanie jest ich sposobem na życie, innymi słowy, nie mogą bez niego się obejść. Owszem, pewnego dnia jeden / jedna czy drugi / druga w końcu wspina się na podium, dostaje nagrodę, która chociaż symbolicznie nagradza trud, albo widzi na koncie sumy, dzięki którym może zająć się – na jakiś czas – tylko pisaniem. Ale uwierzcie mi, że niemało jest takich, którzy nie mają ani jednego, ani drugiego, a wciąż piszą. I to naprawdę dobre książki.

Evviva l’arte.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)