Archiwum z Luty 2011

Fantastyczne fora

sobota, 12 Luty 2011

Zamiast wstępu – obraz życzeniowy

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to dobrze, że są miejsca sieciowe, w których osoby zainteresowane daną tematyką mogą rozmawiać, dyskutować, wymieniać się wrażeniami, ocenami, informacjami. Dzięki temu rozwijają zainteresowania, pogłębiają hobbystyczną wiedzę, szkolą się w sztuce argumentowania, przekonywania i ustępowania. Dzięki dobrze wyważonej moderacji spory zawsze mają na celu wyłonienie prawdy lub jej bliskiego podobieństwa, a wszelkie próby podnoszenia samooceny kosztem innych czy bezrefleksyjnego namnażania cytatów są przez moderatorów wyłaniane i opatrywane prośbą, by rzecz przeformułować lub popracować nad głębszym sensem prezentowanych treści. Fora zatem, zgodnie z pochodzeniem tej nazwy, są miejscami kształcącymi, normotwórczymi, prawdziwymi akademiami kultury sporu, dyskusji i intelektualnych zmagań.

Obraz być może zbliżony do rzeczywistości

Niezbyt dobrze znam fora poświęcone fantastyce. Ze względu na małą ilość czasu traktuję je dość wybiórczo: na forum Gameloga, Fahrenheita, Nowej Fantastyki czy SFFiH wypowiadam się głównie w topikach poświęconych mojej twórczości. Wyjątkiem był w dawnych czasach Gamelog, gdzie chętnie dyskutowałem o wszystkim, a obecnie – Forum Gamedec Zone, z którego jestem bardzo dumny – żeby rzecz uściślić, fora tworzą ludzie, więc mówiąc o tym, że jestem dumny z forum, mam na myśli to, że wielką radość dają mi internauci w nim pisujący.

Dlaczego zaznaczam, że słabo znam fora poświęcone fantastyce? Dlatego, by na początku się usprawiedliwić, że nie będę pisał o rzeczach konkretnych, a raczej przedstawię bardziej ogólną wizję. Być może czytelnicy znajdą interesujące fragmenty pasujące do obszaru związanego z tematem.

Zacznijmy od początku, czyli od tak zwanych autorytetów. Są to osoby często spoza forów, które w swoich artykułach, felietonach, wywiadach, wypowiedziach na spotkaniach, prezentują swoje poglądy. Poglądy te niemal zawsze są atrakcyjne, niekoniecznie dlatego, że są słuszne czy służące dobru (oprócz ich dobra osobistego), ale dlatego, że są sugestywne i przedstawiane w bardziej lub mniej charyzmatyczny sposób. Największą siłę przebicia mają te twierdzenia i tezy, które można łatwo przekazać dalej, czy zacytować (nie zawsze rozumiejąc ich treść). Im krótsze i lepiej wpadające w ucho frazy, tym lepiej. Autorytety stanowią bardzo mały procent dowolnej społeczności, więc na forach pojawiają się rzadko, chyba że na tych przez siebie stworzonych lub zaadaptowanych do własnych potrzeb.

W dalszej kolejności są silne osobowości, liderzy, którzy na forach i we wszelkich ludzkich grupach występują częściej od autorytetów. To właśnie ci ludzie wiodą prym prezentując poglądy nie tylko swoje, ale także autorytetów. I już tutaj, a nawet piętro wyżej, u samego szczytu, istnieje czynnik, który decyduje o jakości forumowych dyskusji, bo, jak wiadomo, ryba od głowy zdrowieje lub się psuje. Zdarza się, że siła osobowości liderów idzie w parze z ich wrażliwością, której nie należy mylić z drażliwością czy uraźliwością. Wtedy mamy do czynienia z dyskusjami naprawdę głębokimi i pouczającymi. Częściej jednak tak nie jest i pozostaje siła plus sugestywność, nawet nie z winy samych zainteresowanych, ale dlatego, że w naszym kraju brakuje dobrych nauczycieli wdrażających chociażby zasady psychologicznie higienicznych zachowań (ideę Higieny Psychicznej wprowadził w Polsce prof. Kazimierz Dąbrowski, a kontynuuje ją prof. Tadeusz Kobierzycki). Mając niedouczonych nauczycieli, liderzy uczą najpierw się, a potem innych, prowadzenia sporów na płaszczyźnie intelektualnej, w której króluje życzeniowa logika prezentująca między innymi urojenie, że każdą nieprawdziwą tezę można zbić odpowiednią argumentacją i dlatego wszyscy dyskutanci mają równe szanse i prawa. Oczywiście tak nie jest, bo w sporze bardzo ważną rolę odgrywa sugestywność, charyzmatyczność czy wręcz energetyczność osób prezentujących dany punkt widzenia. Ważna w sporze jest również, o ironio, cierpliwość i czas, jakim dysponuje dyskutant. Im jest wytrwawszy i ma więcej czasu, tym bardziej prawdopodobne, że „jego prawda” zwycięży. Dynamika forumowa zdaje się wskazywać, że moderatorzy – i ci „mianowani” i ci „naturalni” – zazwyczaj nie znają zasad zachowania grup, które tutaj w dużym skrócie staram się przekazać, a także wielu innych psychologicznych prawd, niezgodnych z matematycznymi równaniami.

Idąc dalej, mamy zwykłych uczestników, którzy czasem mają własne zdanie, ale często też słuchają tego, co mówią liderzy i autorytety, po czym twierdzenia te obrabiają, przekształcają, przeformułowują, generalnie, adaptują się do nich, lub adaptują je do siebie. Można ich rozpoznać na przykład po tym, że piszą: „czekam na wypowiedź x’a”. Zaznaczają w ten sposób charakterystyczne dla siebie ambiwalencje i potrzebę bycia prowadzonym.

Osoby te, podobnie jak liderzy (a nierzadko i autorytety), postępują (najczęściej) zgodnie z opisywanymi w psychologii społecznej mechanizmami mającymi na celu dbanie o samoocenę i bycie adekwatnym do grupy. Rezultatem jest po pierwsze zjawisko, które może opisać zdanie: „nie bardzo czytam inne posty, za to z wielkim pietyzmem podchodzę do swoich, w związku z czym koncentruję uwagę nie na tym, co mówią inni, ale czy i co mówią o mnie i reaguję obronną drażliwością, gdy tylko wyda mi się, że mnie atakują,”, a po drugie, powszechny lęk przed byciem wykluczonym z grupy, co skutkuje przystosowaniem się do panującej mody, trendu, ogólnej aury, dyktowanej przez liderów pośrednio zależnych od autorytetów. Właśnie ten lęk nie pozwala podważać „aksjomatów” wykutych przez niektóre osoby, ten lęk skutkuje skostnieniem, „zamrożeniem” poglądów.

Na szczęście niemal w każdym forum są kontestatorzy: osoby nawykowo doszukujące się ukrytych intencji, uderzające w autorytety i, generalnie, walczący. Przez swój odruchowy bunt wprowadzają trochę świeżego powietrza w każdą grupę, ale że ich zachowanie jest z reguły nieświadome, bo motywy często ukryte są w dzieciństwie, bywa, że kontestują i to, co warto rozbijać i to, co warte jest wsparcia. Poza tym, przez schematyczność zachowań ludzie ci szybko zaczynają być katalogowani jako, delikatnie rzecz ujmując, „buntownicy bez powodu” i ich argumenty tracą moc.

Są w końcu, nieliczni podobnie jak liderzy, ludzie wyjątkowo wrażliwi, którzy oprócz intelektu mają bagaż emocjonalny, dzięki któremu widzą rzeczywistość w sposób bardzo złożony. Jest to ich talent i przekleństwo, bo właśnie przez tę złożoność najczęściej nie potrafią w sposób jasny wyłożyć swoich racji. „Każda, najprostsza sytuacja, ma tyle odniesień i poziomów, że wyjaśnienie mojego punktu widzenia zajęłoby pół strony, a najprawdopodobniej sam bym się w tym pogubił.” Osoby te rzadko wiodą prym w dyskusjach, bo nie  są nauczone jak sobie radzić z wielopoziomowym widzeniem świata, nie są „zahartowane”, giną pod gradem prostych, chwytliwych, charyzmatycznych tez i cytatów. Czasami zdarzają się wyjątki i właśnie wtedy silni liderzy zyskują wartościowych oponentów. Wtedy na forum zaczyna się coś dziać. Moim zdaniem to właśnie te osoby, po odpowiednim przeszkoleniu (niekoniecznie w jakimś instytucie, dobry znajomy też bywa nauczycielem, zresztą greckie słowo therapon oznacza właśnie szlachetnie urodzonego przyjaciela pełniącego rolę służebną), powinny stawać się liderami, moderatorami internetowych forów, bo mają nie tyko IQ, ale także EQ, dzięki któremu głębiej rozumieją dyskutujące strony i mają wielką świadomość potrzeby delikatnego prowadzenia sporów.
Podsumowanie wizji

Co z tego wszystkiego może wynikać? Wydaje się, że fora internetowe, poza wyjątkami, które z definicji nie są częste, prezentują wielogłos będący wypadkową sił prezentowanych przez autorytety, liderów, kontestatorów i rzadkich a cennych, wyjątkowo wrażliwych ludzi. Głos ten jest odkształcony i z reguły obiega od tez autorytetów (lub bardzo je redukuje), nawet liderów (choć jest mocno przez nich ukierunkowany), tym bardziej zwykłych uczestników, którzy podłączają się pod twierdzenia innych, jest „nadgryziony” przez kontestatorów i z reguły nie jest zmodyfikowany przez tych najwrażliwszych (jeśli jest, to zyskuje nową jakość i treść).

Co prezentuje ów wielogłos? Poza wyjątkiem podanym w nawiasach powyżej, jest echem tego, co mówią autorytety. Ergo, wraca do nich to, co sami mówią, przekształcone przez wymienione siły. Wynika z tego, że osoby traktowane jako autorytety powinny wykazywać się wielką delikatnością przy prezentowaniu poglądów, wyobraźnią i odpowiedzialnością, bo to, co mówią jest chwytane i obrabiane, a potem przekuwane zgodnie z powyżej opisaną dynamiką.

Czy fora warto czytać? Oczywiście tak, bo stanowią prawdziwe laboratoria obrazujące prawidła opisane w psychologii społecznej. A czy warto ich „słuchać”? Wielogłos jest trudny w percepcji. Jeśli już czegoś lub kogoś słuchać, to nie „forów”, ale głosów pojedynczych, i to dobrze wybranych, najlepiej ludzi łączących intelekt z wrażliwością i doświadczeniem. I to w rozmowie bezpośredniej, nie publicznej, w internecie.

Chodzi tutaj zarówno o osoby obecne na forach, jak i autorytety. Może przede wszystkim o te drugie, bo od nich wszystko się zaczyna, a fora nierzadko są nieświadomymi swej roli polami bitew między ich punktami widzenia. Należy zatem je dobierać (autorytety) z wielką starannością. Ordynarne, ale nośne przysłowie mówi: „jeśli nie odróżniasz człowieka od zwierzęcia, to pies cię …”, można je przekształcić: „jeśli nie odróżniasz człowieka od psychopaty, to nóż (trzymany przez psychopatę) ci w plecy”, i wreszcie: „jeśli nie odróżniasz człowieka brutalnego od wrażliwego, to bez twojego wsparcia drogę ku władzy utoruje sobie ten pierwszy, stanie się „autorytetem” i bezwzględnie narzuci ci swoją wizję świata”.

Wrażliwe, wartościowe osoby są obecne nie tylko na forach, ale i poza nimi. Wiem o tym, bo trochę je znam. Warto, by wzmocniły swój głos i wierzyły we własne przekonania, które im samym wydają się zbyt złożone. Mam nadzieję, że zdarzy się cud i przyjdzie nam żyć w czasach, kiedy mody i trendy zaproponują najwrażliwsi, a nie najsilniejsi.

Zakończenie

Czy ta wizja ma coś wspólnego z polskimi forami poświęconymi fantastyce? Jest stare przysłowie, które mówi „jaki koń jest, każdy widzi”. Cóż z tego, że patrząc na brudną szkapę powiem, że to piękny bojowy rumak, albo zerkając na wyścigowego ogiera orzeknę, że to stary wałach? Będzie to nie dowód tego, jaki koń jest w istocie, ale świadectwo mojego widzenia, mojej optyki. A tu nie o nią chodzi, bo gdyby o nią szło, przedstawiłbym swoje, oparte na domniemaniach i wyobrażeniach „zdanie” (zaznaczałem na wstępie, że słabo znam fora poświęcone fantastyce) silnie, dobitnie i skrajnie sugestywnie. Myślę, że ważniejsze jest zdanie czytelnika, który poznawszy podporę w postaci powyższego artykułu najpierw zdecyduje czy jej użyje czy nie, po czym przyjrzy się owemu czworonogowi krytycznie a szczerze i podejmie trud ponownej ewaluacji.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Pokolenie graczy

piątek, 11 Luty 2011

PRZED MONITOREM…

- Jareczku, dopiero co przyleciałem…

Żona, słysząc jak wypowiadam te słowa do słuchawki, otwiera szeroko usta. Oczy okrągleją.

- O czym ty mówisz? – bezgłośnie pyta.

Zaaferowany ciągnę:

- …z Orlando Depot. Seether rozwalił bazę i musiałem lecieć dalej. Genialna grafika…

Ania wiotczeje, opada na kanapę, uśmiecha się z politowaniem. Rejestruję to brzegiem świadomości, bo jestem pochłonięty rozmową i widokami, czy raczej powidokami gry. Wing Commandera.
Do dzisiaj jestem przekonany, że to nie główny bohater wykrył intrygę uknutą przez generała Tolwyna, tylko ja. Ja przemierzałem kosmos. Nie on.

W podobny sposób pokonałem wiele kosmicznych flot (np. w The Darkening), niejedną armię rozgromiłem (w Command & Conquer’ach), rozwiązałem setki zagadek w grach przygodowych (Gabriel Knight’ach), przemierzyłem setki kilometrów w bazach (w Doom’ach) i lochach (w Thief’ach), zbadałem wielkie połacie lądu (w Gothic’ach), przejechałem setki kilometrów (w Colin’ach), i jestem człowiekiem innym od statystycznych obywateli. Jak każdy gracz.

Praktyczne zajęcia na studiach psychologicznych trwają łącznie ok. 100 godzin. Dobre firmowe szkolenie uczące np. technik sprzedaży trwa 16 h. Przeciętna gra potrzebuje do ukończenia około 40 godzin. Są wyjątki, np. Silent Hunter (I, II, III), gdzie można grać ponad 100, czy X – Beyond the Frontier, gdzie i 200 nie jest przesadą. Gry sieciowe, takie jak Tribes 2, Battlefront, Anarchy Online, World of Warcraft i wiele innych, wymagają zaangażowania, które idzie setki, a nawet tysiące godzin.

Dlaczego porównywać gry ze szkoleniami? Sięgnijmy do przykładu. Gra Jedi Academy firmy Lucas Arts wymaga od gracza, by opanował władanie kilkoma rodzajami broni, w tym mieczem świetlnym (do wyboru są: pojedyncza broń, dwa miecze oraz świetlna lanca), przy czym broń ta wymaga opanowania trzech stylów, w których gracz ma do dyspozycji kilka cięć prostych i parę tzw. combosów, czyli sekwencji ruchów wymagających wciśnięcia skomplikowanej kombinacji klawiszy. Postać sterowana przez gracza biega, skacze, potrafi chwycić się ściany, odbić od niej, biec po pionowych powierzchniach, wykonywać salta, kucać, przetaczać się, a także… władać mocą. Do dyspozycji jest kilkanaście rodzajów „czarów”: przyspieszających, wspomagających skoki, odwracających uwagę przeciwnika, „duszących”, godzących w oponenta błyskawicami itd., każdy na kilku poziomach zaawansowania. Wszystkie te czynności gracz wykonuje za pomocą myszki oraz klawiatury. Dobra mysz ma przynajmniej 3 przyciski oraz kółko, zaś lepsze nawet 8, a rolka pracuje także na boki… Zaawansowany gracz wykorzystuje ponad 18 klawiszy klawiatury, obsługując je jedną (zwykle lewą) ręką. Mistrzowskie opanowanie gry zręcznościowej (np. Quake 3), strategicznej (Red Alert, Dawn of War), sportowej (seria FIFA), czy jakiejkolwiek innej wymaga setek godzin. W tym czasie w głowę wchodzą układy palców, zachowań, reakcji, sprzęgów skojarzeniowych, a zupełnie przy okazji gracz przyswaja słowa: save, bot, enpec, upgrade, cheat, deatchmatch, mod, skróty CTF, FFA i dziesiątki innych, które stają się tak naturalne jak „patelnia”, „schody” czy „PZU”.

Gdyby psychologowie / neurolodzy, wojskowi, zobaczyli, jak mistrz przechodzi grę Doom 3 w 3 minuty (są tacy rekordziści), złapaliby się za głowę i natychmiast poddali szczegółowym badaniom: jak on to zrobił?! Przeciętny gracz potrzebuje do tego dobrych kilku dni grania (i szczękania zębami ze strachu).

Gry to skomplikowane systemy edukacyjne posiadające niezwykłą właściwość: gracz chce się uczyć. Trzeba zaznaczyć, że praktycznie nie ma dwóch takich samych gier. Po każdym zakupie amatora elektronicznej rozrywki czeka żmudny proces poznawania nowych zasad i reguł. Posadźcie laika przed kierownicą MOMO, uruchomcie grę Need for Speed Underground 2 i poproście, żeby dojechał do mety. Potem zaproponujcie, żeby utrzymał się przez 10 minut przy życiu w grze Dawn of War na wysokim poziomie trudności, albo żeby przeprowadził atak na pozycje wroga w grze Homeworld 2. No dobrze, niech chociaż wystartuje Iłem w grze Ił – 2 Sturmovik. Wystartuje, nie „polata”. Oprócz sporej dawki śmiechu zobaczycie, czego uczą się gracze.

Dla gracza takie medium jak telewizja czy kino, prezentują prymitywny poziom interaktywności. Nie chodzi o niemożność wpłynięcia na kształt dzieła, co jest dosyć oczywiste, ale samo menu. W grach można ustawić osobno głośność mowy, muzyki i odgłosów tła, czego nie ma nawet w filmach na DVD. W niektórych grach można włączyć tzw. filtr językowy, dzięki czemu młodsi odbiorcy nie usłyszą / nie przeczytają tzw. brzydkich wyrazów. Gracze siedzą przed monitorami, które biją na głowę telewizory pod względem rozdzielczości, jakości obrazu i jego „zdrowotności” (nawet starsze monitory kineskopowe „siały” wielokrotnie słabiej niż najlepsze odbiorniki telewizyjne). Od dawna mają możliwość słuchania gier w systemie 5.1 (pięć satelitów plus subwoofer), czyli okrzyczane przez supermarkety „kino domowe” jest dla nich normą. Wiele „nowinek” to rzeczy dla nich znane.

Gracze są w niewielkim stopniu podatni na reklamę. Czytają recenzje, uczestniczą w forach dyskusyjnych, reklamy gier to ostatnia rzecz, na jaką zwracają uwagę.

Czekają, aż świat dorośnie do nich. Nie odwrotnie.

Gry edukują. W sposób szczególny, różny od wszelkich innych mediów. Setki godzin przed monitorem zmienia. Subtelnie. Pokolenie graczy istnieje. Zaczęło się kształtować we wczesnych latach 80, kiedy weszły do powszechnego użytku komputery ZX Spectrum. Gracze mniej czytają, mniej biegają po podwórku, więcej grają i przebywają w sieci. Mają swój język, system znaczeń, wdruki psychiczne. Kształcą koordynację wzrokowo ruchową, pamięć, refleks, wielopłaszczyznowe myślenie. Ich obraz jak dotąd jawi się bez skazy. Niestety, nie jest to obraz kompletny.

…I PO DRUGIEJ STRONIE

Gracz może mieć kłopoty z zasypianiem, zwłaszcza, jeśli grał wieczorem. Mózg, tak jak większość organów, podczas pracy się „rozgrzewa”. O ile mięsień łatwo rozluźnić, z centralnym układem nerwowym jest inaczej. Pod zamkniętymi powiekami wciąż grzmią pola bitew, roją się zagadki, mienią tory wyścigowe. Chociaż ciało chce spać, w mózgu wrze rozgrywka.

Gracz jest monotematyczny. Gry tak go pochłaniają, że ma ochotę rozmawiać wyłącznie o nich. Zmienisz temat – zacznie porozumiewać się monosylabami. Powrócisz do gier – ożywi się.

Gracz poddawany jest nieustannemu treningowi frustracji. Wbrew obiegowemu poglądowi, bardzo często przegrywa – czy to z komputerem, czy z „żywym” przeciwnikiem. Często ma ochotę grać, a nie może.
Fascynacja grą odwraca piramidę A. Maslowa do góry nogami: gracz nie je, nie pije (albo robi to w nadmiarze), odwleka potrzeby fizjologiczne, marznie, zaniedbuje pracę, szkołę, rodzinę, przyjaciół.

Gracz zna głównie w gry wojenne, bo takich jest przewaga na rynku. Przemoc i walkę, widzi z perspektywy generała, dowódcy, pojedynczego wojownika. Wyjątkiem są gry wyścigowe, sportowe, przygodowe (w których obrazy przemocy też czasem się pojawiają). Oczywiście zastanawianie się, czy gracz skończywszy Return to Castle Wolfenstein nie wyjdzie na ulicę i nie zacznie strzelać, jest trywialne i stawia pacyfistów na straconej pozycji. Z drugiej strony argument, że przemoc jest także w kinie, telewizji i literaturze, prowadzi do nikąd. Obrazy przemocy nie działają bezpośrednio. To imponderabilia. Działają subtelnie, na zasadzie tzw. modelowania.

W podręczniku psychologii społecznej pod redakcją Elliota Aronsona można przeczytać opis ciekawego doświadczenia. Poddani eksperymentowi ludzie (nie gracze) zostali podzieleni na dwie grupy. Jedni oczekując na „właściwy” eksperyment usłyszeli w radiu informację o „kolejnym okrutnym morderstwie”, a drudzy, w innej poczekalni, dowiedzieli się z radia o dzielnym człowieku, który dobrowolnie oddał nerkę potrzebującej osobie. Potem obie grupy zaproszono do udziału w doświadczeniu, w którym dowiedzieli się, że przesuwając dźwignię (fikcyjnego urządzenia) będą razić prądem osobę przebywającą w drugim pomieszczeniu (oczywiście nie było to prawdą). Okazało się, że osoby, które słuchały wiadomości o morderstwie częstowały „nieszczęśników” za ścianą (którzy bardzo udatnie w tym czasie krzyczeli) o wiele większymi napięciami od tych, którzy wysłuchali informacji o szlachetnym czynie. Eksperyment pokazał, że nawet tak subtelne oddziaływanie, jak wiadomości w radiu, mają przełożenie na realne reakcje.

Stąd troska. Pokolenie graczy edukuje się, rozwija, ma swoją kulturę i język. W przyszłości wypłaci nam emerytury. Tylko dlaczego przewodnim motywem tej kultury jest wojna? Czy gry dostatecznie ją sublimują? A może dzięki grom wojna na zawsze przeniesie się do VR? Odpowiedzi skrywa przyszłość.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Dwie radości

czwartek, 10 Luty 2011

Prof. Kazimierz Dąbrowski wielokrotnie podkreślał, że stan dezintegracji jest cenny, nawet cenniejszy od integracji, bo nie dość, że sprzyja rozwojowi rozluźniając dotychczas zintegrowane obszary osobowości, to umożliwia lepsze zrozumienie drugiej osoby, a nawet pogłębia empatię. Tylko w rozdarciu jest miejsce na głębokie zrozumienie drugiego człowieka. Znam to podejście od lat, lecz dopiero niedawno udało mi się, mam wrażenie, lepiej je pojąć. A to dzięki neurofizjologii.

Kora mózgowa człowieka jest zlateralizowana, co oznacza, że lewa i prawa półkula odpowiedzialne są za różne funkcje. Lewy płat nadoczodołowy odpowiada za generowanie dobrego samopoczucia. Lewa półkula jest intelektualna, odpowiedzialna za mowę (zawiera obszar mowy czuciowy i ruchowy), wytwarza również mechanizmy obrony osobowości, czyli te myśli i stanowiska, które odkształcają docierające do nas fakty, by pasowały do wytworzonego uprzednio obrazu świata, innych osób i własnego. Jeśli rozumieć rozwój jako kwestionowanie status quo, podważanie dotychczas ustalonego, zintegrowanego widzenia siebie i rzeczywistości, to wydaje się, że lewa półkula mózgowa jest ostoją integracji i stara się nie dopuścić do przeorganizowania ustalonej wewnętrznej reprezentacji rzeczywistości. Lewa półkula mózgowa w pewnym sensie manipuluje otrzymywanymi informacjami: wzmacnia i dobrze pamięta te, które potwierdzają ustalony obraz, nagina, przekształca te, które go nie potwierdzają, oraz odrzuca, zapomina te, które mu przeczą. Nagrodą za jej działalność jest spójność stanowisk, logika posunięć i dobre samopoczucie. Pamiętać jednak należy, że owa logika i spójność są rzeczywiście logiczne i spójne tylko w obrębie wytworzonej wewnętrznej reprezentacji rzeczywistości, która nie jest obiektywnie prawdziwa. Jej funkcja to umożliwić posiadaczowi mózgu przetrwanie, a przetrwanie nie musi zasadzać się na realistycznym widzeniu siebie, innych i świata. Wręcz przeciwnie.

Badania nad ludźmi w depresji wykazują, że mają lepsze, bardziej realistyczne widzenie rzeczywistości od osób zdrowych. Takie widzenie jednak nie sprzyja przetrwaniu. Dlatego powszechne „normalne” widzenie rzeczywistości jest podobne do spostrzegania świata przez różowe okulary. Jest mniej prawdziwe, ale łatwiej dzięki niemu się żyje.
Siłę działania lewej półkuli najłatwiej jest zaobserwować, gdy prawa jest uszkodzona, na przykład w wyniku udaru zatorowego bądź krwotocznego. Duży udar prawej półkuli mózgowej skutkuje lewostronnym paraliżem (pacjent/ka nie może ruszać lewymi kończynami, musi leżeć). Jednak u niektórych pacjentów obserwuje się tzw. anozognozję, czyli nierozpoznawalnie stanu, w którym się znajdują. Pani Kasiu, pyta lekarz, jak się pani czuje? Dobrze – odpowiada pacjentka – Miałam udar i leżę w szpitalu. Czy może pani ruszać obiema nogami i rękami? Tak – pada odpowiedź. Niech pani wskaże mój nos prawą ręką – prosi lekarz. Pacjentka podnosi rękę i wykonuje polecenie. Niech pani opuści rękę. A teraz niech pani wskaże mój nos lewą ręką. Ręka leży bezwładnie. Pani Kasiu, czy pani wskazuje mój nos? TAK, pada odpowiedź. Czy pani widzi swoją rękę? TAK, słyszymy, JEST KILKA CENTYMETRÓW OD PANA NOSA. Pani Kasia nie ma objawów psychopatologicznych, a jej widzenie własnej ręki nie jest w zasadzie halucynacją. Lewa półkula mózgowa, nie kontrowana prawą (uszkodzoną) tak silnie tkwi przy swoim przekonaniu o kształcie jej kondycji, że wytwarza obraz ręki. Niech ktoś spróbuje podać pani Kasi tacę z kieliszkami. Tylko ujęcie je obiema rękami zagwarantuje, że kieliszki się nie przewrócą. Pani Kasia wyciąga tylko jedną rękę, taca się przewraca, woda wylewa. Och, wyśliznęła mi się!, wykrzykuje, przekonana, że chwyciła ją obiema rękami. Jej interpretacja rzeczywistości jest zgodna nie z tym, co jest, ale z tym, co przedstawia jej mózg, konkretnie lewa, nieuszkodzona półkula mózgowa.

Bywa, że w wyniku udaru uszkodzeniu ulegną prawopółkulowe korowe ośrodki wzrokowe, przy czym nietknięte pozostają ośrodki podkorowe (nieświadome). Pacjent przestaje świadomie widzieć lewą stronę świata, lecz podświadomie ją widzi. Ponieważ uszkodzeniu ulega prawa półkula, nie wie on, że nie widzi połowy świata, NIE WIE, ŻE ISTNIEJE LEWA STRONA ŚWIATA (nazwa zespołu tych objawów brzmi hemineglect, albo jednostronne pomijanie). Lewa półkula mózgowa, nie dopuszczająca do swojej „świadomości”, że zmieniło się spostrzeganie świata, uparcie twierdzi, że wszystko jest w porządku. I tak PRAWA STRONA ŚWIATA STAJE SIĘ CAŁYM ŚWIATEM. Gdy pokażemy pacjentowi ustawione jeden pod drugim dwa identyczne rysunki domów, przy czym górny z lewej strony będzie płonął, pacjent rozpozna, że to domy (podświadomie zobaczy je w całości) i powie, że są takie same (orzeknie to świadomie). Gdy poprosimy go, by któryś wybrał, najpierw się zdziwi: przecież są identyczne!, po czym wybierze dolny. Niepłonący. Gdy go spytamy, dlaczego wybrał właśnie ten, odpowie: bo ja wiem? Jest jakiś… większy. Znajdzie racjonalne, lecz bezsensowne wyjaśnienie swojego słusznego, choć irracjonalnego wyboru. Gdy pokażemy dwa kieliszki (także jeden pod drugim), z których dolny będzie ukruszony po lewej stronie, pacjent znowu uzna, że są identyczne, przy czym poproszony o wybór, wybierze ten cały, także nie rozumiejąc dlaczego i wytwarzając konfabulację, że jest pojemniejszy.

Warto zwrócić uwagę, że zarówno w przypadku anozognozji jak i hemineglectu, pacjenci tworzą racjonalne, nieświadome kłamstwa, żeby uzasadnić zdarzenia, których nie rozumieją. Oczywiście są to sytuacje patologiczne, ale warto zadać sobie pytanie: czy w normalnym życiu, ludzie bez udarów, nie zachowują się czasami podobnie? Naturalnie, że tak. Lewa półkula pracuje niezależnie od tego, czy prawa kontruje jej działania czy nie. A im bardziej ktoś zintegrowany, tym działalność ta intensywniejsza.

Czym zatem zajmuje się prawa półkula mózgowa? Nie jest zbyt rozmowna (mówi na poziomie trzy-, pięciolatka), więc nie za bardzo potrafi zrozumieć, co się do niej mówi, a i sama nie bardzo umie generować przekaz werbalny. Do jej zadań należy rozpoznawanie twarzy, także odczytywanie emocji na obliczach, a przez to odczytywanie, czy obserwowana osoba jest niewerbalnie spójna czy nie (mówi prawdę, kłamie), lewa półkula dobrze sobie radzi z orientacją przestrzenną, zadaniami geometrycznymi. Dostrzega ona te fakty, które zaburzają lewopółkulowy obraz rzeczywistości. W przeciwieństwie do swojej symetrycznej siostry generuje złe samopoczucie (w płacie nadoczodołowym).

W tym momencie widać już wyraźnie, że to, co mówił prof. K. Dąbrowski znajduje potwierdzenie neurofizjologiczne: prawa półkula mózgowa może spowodować, że dotychczasowa wewnętrzna reprezentacja rzeczywistości ulegnie modyfikacji dzięki zakwestionowaniu jakiejś jej części. Na przykład do tej pory niezłomnie uważałem, że pan X jest człowiekiem mało szlachetnym, chociaż wielokrotnie dawał dowody, że być może się mylę (bo istotnie się myliłem), wreszcie zdarzyło się coś takiego, wydarzenie tak poważne przeczące mojemu mniemaniu, że moja prawa półkula mózgowa okazała się silniejsza od lewej i przeorganizowała mój obraz pana X. Od tej pory będę (znowu względnie sztywno) uważał go za człowieka szlachetnego. Dodatkowo, ocena ta będzie jeszcze trudniejsza do ewentualnej weryfikacji, bo wzmacnia ją tak zwana reguła trudnej inicjacji: siła mojej nowej oceny pana X jest tym większa, im dłuższa i wyraźniejsza była uprzednia animozja, warto o tym pamiętać. Inny przykład: dotąd uważałem siebie za osobę posiadającą pewien pakiet cech, mimo, że jedna z nich (cecha Y) już wielokrotnie była poddawana wątpliwości za równo przez otoczenie, jak i czasami przeze mnie samego. Pewnego dnia robię coś, co tak wyraźnie przeczy mojemu przeświadczeniu, że zmieniam o sobie zdanie i cechę Y wyrzucam z wewnętrznego opisu mojej osoby.

Warto zauważyć, że zdarzenia te, weryfikacje wewnętrznej reprezentacji rzeczywistości wywołane przez prawą półkulę mózgową, łączą się z jej dużą aktywnością, a ta pociąga za sobą złe samopoczucie generowane właśnie przez nią. Mózg jest dziwnym organem: wystarczy, że bardziej aktywna będzie dana półkula mózgowa, a wszystkie ośrodki w niej zawarte także wykażą się większą ilością wyładowań. Dlatego właśnie osoby z anozognozją leczono wlewając im zimną wodę do lewego ucha. W ten sposób pobudzano ogólnie prawą półkulę mózgową, a ta w końcu powodowała, że pacjenci zdawali sobie sprawę, że są połowicznie sparaliżowani.

Tak więc z neurofizjologicznego punktu widzenia jasne jest, że jeśli ktoś weryfikuje swoją wewnętrzną reprezentację rzeczywistości usuwając z niej część sądów i zastępując je bardziej prawdziwymi, ma złe samopoczucie. I odwrotnie: osoba o złym samopoczuciu łatwiej rozwinie tę reprezentację, bo będzie lepiej widziała siebie i innych.

Pozostaje pytanie: czy tylko smutek może towarzyszyć chwilom dezintegracji? Być może na pewnych jej etapach tak, ale prawdopodobnie gdy dochodzi do przebudowania obrazu siebie czy świata, dochodzi do sprzęgu dwóch uczuć: smutku i radości, bo coś zostało utracone, a coś innego pozyskane – cieszy się z tego lewa półkula, bo wewnętrzna reprezentacja rzeczywistości znowu uzyskuje spójność, a w melancholię popada prawa. Sprzęg ten, także opisywany przez K. Dąbrowskiego, nie przypadkiem stawiany jest ponad zwykłą (lewopółkulową) radością.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Business future

środa, 9 Luty 2011

Business Future

Biznesmeni, menedżerowie, członkowie gigantycznych, bogatych struktur hierarchicznych zwanych konsorcjami, są niczym paziowie, rycerze, książęta i królowie, którzy mają istotny wpływ na kształt Ziemi. Jak dotąd zajmowało ich głównie kształtowanie klientów i tak zwanych „rynków”. Podążali za nowoczesną myślą psychologiczną i zmienili doktrynę „potrzeb” na doktrynę „wartości”. Co jednak postanowią, gdy zobaczą, że organizmy polityczne państw, którymi dotąd zasłaniały swoją obecność i działalność, zachwieją się, stracą wiarygodność czy się przekształcą? Nadal pozostaną w ukryciu, czy może wzbogacą pakiet wartości o treści ogólne, uniwersalne i staną się tworami para-państwowymi? Jaka jest przyszłość biznesmena znajdującego się blisko szczytu drabiny hierarchicznej? Jaka jest przyszłość prezesów? W którym momencie koncern przestaje potrzebować klientów i czy to możliwe? Gdzie leży granica ambicji rynkotwórczych tworów? Spróbujmy się temu przyjrzeć.

Sklepik

Jest mały sklepik. Właściciel sprzedaje w nim żółty ser, mięso (które dość szybko się psuje i tylko z nim kłopot), pieczywo, jogurty, karmę dla kotów i psów, ogórki kiszone i takąż kapustę. Klienci, którzy do tam przychodzą, to jego znajomi: pani Kasia z bloku naprzeciwko, pan Zygmunt – znany i ceniony elektryk, Iwonka – córka nauczyciela wuefu. Właściciel stara się, by towar był dobry, a obsługa miła i szybka, bo to powoduje, że wciąż do niego przychodzą. Jeśli poproszą o jakiś nietypowy towar, oczywiście go zamawia (np. pani Stefania, aktorka, o której mało kto dziś pamięta, poprosiła o kawior. Oczywiście się pojawił i pani Stefania była zadowolona).

Sklepik przeobraża się w koncern produkujący, powiedzmy… soki owocowe. Obroty są na tyle duże, by zadbać o reklamę. Właściciel wynajmuje usługi firmy reklamowej, która płaci copywriterom (autorom scenariuszy reklam), kreującym wizję, wedle której jego sok uszczęśliwia każdego, kto go wypije: starego, młodego, głupiego i mądrego (z akcentem na głupiego). Soki są wszędzie: w sklepach dużych i małych, nawet na stacjach benzynowych. Właściciel ze zdziwieniem stwierdza, że owszem, wciąż zależy od klientów, bo to dzięki ich pieniądzom rozwija się jego biznes, ale już nie musi o nich zabiegać tak jak to robił w sklepiku: nie musi się do nich uśmiechać, ani spełniać ich potrzeb, bo uśmiechają się do nich aktorki i aktorzy w reklamach, a jeśli chodzi o potrzeby, to sam je w nich wytwarza (za pośrednictwem mediów) przekonując ich, że nie pijąc jego soku są nieszczęśliwi. Co więcej, niezależnie od tego, czy będzie dla nich miły czy nie, i tak będą kupować jego towary, bo nimi manipuluje mediami.

Koncern przeobraża się w megakoncern. Właściciel steruje już nie tylko produkcją soków i ich reklamami. Manipuluje przepływem walut, stopami kredytowymi, ma w ręku tak duży kapitał, że od jego ruchów zależą giełdy i procenty. Ze zdziwieniem stwierdza, że nie jest już zależny od klientów, ale… oni zaczynają być zależni od niego. Zaczyna rozumieć, że uczestniczy w wielkiej grze, w której zyskał boski atrybut: władzę nad ludźmi. W zależności od reprezentowanego przez niego poziomu moralnego, traktuje wartości, jakie były podłączone pod sprzedawane przez niego produkty poważnie, lub podchodzi do nich jeszcze bardziej cynicznie. Niezależnie od tego rozumie, że ta gra to nie zwykłe szachy, ale coś więcej: rodzaj opieki nad ludzkim rodzajem… lub wielkie pole manipulacyjne.

Powyższy fragment jest pewną wizją… powiedzmy science – fiction. Nie ulega jednak wątpliwości, że wizja ta jest bezpośrednim rozwinięciem poprzednich kroków.

Ukryte prawo

Prezes banku, firmy ubezpieczeniowej czy farmaceutycznej zarabia dziesiątki jeśli nie setki razy więcej od premiera czy prezydenta (nawet tak potężnego kraju jak USA. George Bush Junior zarabia rocznie 400 000 dolarów, a prezes polskiego banku od 2 do 4 mln, tak dolarów, mniej więcej, i mówimy o tych oficjalnych zarobkach). Armie dyrektorów i naddyrektorów wielu koncernów są nie mniejsze od gromad parlamentarzystów zasiadających w wysokich izbach. I także zarabiają wielokrotnie więcej od senatorów i posłów. Teoretycznie zadaniem polityków jest kierowanie losami obywateli państw. A jakie jest zadanie dyrektorów koncernów? Czy nie podobne? Powiemy sobie: niby tak, ale nie do końca, bo politycy tworzą prawo, a dyrektorzy dbają o sprzedaż. Zapewne liczne są obszary, w których te pola się pokrywają, ale nie mniej liczne są te, na których nie mają ze sobą nic wspólnego.

Przyjrzyjmy się temu bliżej. Prawo stanowi o ubezpieczeniach zdrowotnych, na których zarabiają jedne z najbogatszych firm na świecie. Prawo reguluje ubezpieczenia emerytalne i transportowe. Warto zadać sobie pytanie, dlaczego w ogóle ubezpieczenia są obowiązkowe? Czyż nie jest wyłącznie sprawą obywateli dbanie o własne zdrowie i bezpieczeństwo? Ano jakoś… nie. Prawo stanowi o rejestracjach leków – tych wypisywanych przez lekarzy (tak zwanych leków „etycznych”) i tych sprzedawanych wszędzie, nawet w sklepach spożywczych (preparatów OTC – Over The Counter). Każda firma farmaceutyczna dąży do tego, by jej preparaty znalazły się w puli OTC, bo wtedy sprzedaż jest w pewnym sensie „uwalniana”, to znaczy nie zależy od lekarzy, tylko od bezpośrenich odbiorców, a ich można już odpowiednio zastymulować reklamami. Procedura rejestracji leku w zbiorze OTC to procedura… prawna. Prawo stanowi o transferze i zakupach broni. O budowie dróg i autostrad. Prawo reguluje przepisy sanitarne, trzyma rękę na energii, budownictwie i mediach.

I nagle zrobiło się tych obszarów dużo i to takich, powiedzmy, „wysokomarżowych”. Zwróćmy uwagę, że są to tereny nienagłaśniane, niereklamowane, współpraca prawa i pieniądza jest tutaj… no może nie kamuflowana, ale z pewnością niepodkreślana. Bo kto się wysili i obejrzy serial dokumentalny „Korporacje”, który wskazuje na ścisłą współpracę rządów i konsorcjów? Kto zada sobie trud i przyjrzy się obrazowi Michaela Moora pt. „Fahrenheit 9.11”, w którym kwitnie przyjaźń między rodziną Bushów i Bin Ladenów (ci drudzy inwestowali w firmy tych pierwszych, które wspaniale zarobiły na irackiej wojnie)?

Co jest za to podkreślane? Biusty śpiewających artystek, romanse aktorów, diety i inne „skandale”.
Dobrze, powiedzą sceptycy, rzeczywiście tak jest: prawo i biznes idą ręka w rękę i to w najbardziej intratnych interesach, ale spokojnie, cały czas to politycy, a nie biznesmeni rządzą światem, no oczywiście pod warunkiem że nie zostaną przekupieni, o co przy wyżej wymienionych różnicach płacowych raczej nietrudno… i pod warunkiem, że sami nie są zakamuflowanymi biznesmenami (bizlitykami), albo marionetkami w ich rękach, co wcale nie jest niemożliwe, bo niemal każdy polityk ma rodzinę, nierzadko liczną, więc nawet jeśli on sam nie jest prezesem jakiejś firemki, to co stoi na przeszkodzie, by był nim jego szwagier?

A teraz bez żartów: kto rządzi? Jednak politycy. Bo to oni trzymają w garści prawo, w tym prawo antymonopolowe -niejako asa w rękawie. Dzięki prawu biznes nigdy nie wygra z polityką.

Zastanówmy się jednak, czym jest prawo. Czy to przedmiot? Czy jest widzialne? Dotykalne? Nie, to zespół reguł,
bardzo podobny do programu komputerowego, który mimo, że niedotykalny, jednak kieruje naszym codziennym życiem.

Skoro tak, to czy wielkim problemem byłoby stworzenie prawa… numer dwa? Prawa ukrytego? Takiego, które regulowałoby życie świata biznesu, ale już bez wiedzy (tych niewygodnych) polityków? Tych, którzy nie są bizlitykami? Moim (paranoidalnym) zdaniem – nie. Czyli możliwe jest powołanie Lex Occulta, które zagwarantuje wielkim koncernom fuzje skutkujące… monopolem. A od monopolu do władzy absolutnej już jest tylko jeden, formalny krok, którym byłoby odsunięcie polityków (bo nie bizlityków) w odpowiednie miejsce – w cień.

Nastałyby wówczas rządy firm/y. Dodać należy, że raczej feudalne niż demokratyczne, bo skoro monopolistyczne, to już niepotrzebujące farsy rządów ludu. Czy byłyby to rządy lepsze, czy gorsze od politycznych tanów? Należałoby się zastanowić nad tym czym jest w istocie „zbiór biznesmenów”: czy jest jednolity, czy występują w nim jakieś podziały (na przykład na „dobrych” i „złych”), potem zadać sobie pytanie, w co wierzą. Dalej wartoby zastanowić się, w co wierzą politycy. Wtedy być może różnica między rządami politycznymi i biznesowymi narysowałaby się sama.

Biznesmeński światek

Spróbujmy go podzielić. Po pierwsze mamy notabli wszelakich koncernów: banków, firm ubezpieczeniowych, zbrojeniowych, farmaceutycznych, budowlanych, elektronicznych, informatycznych, motoryzacyjnych, medialnych. Książęta ci są raczej do siebie podobni, bo ich cel jest zbieżny, a metody zbliżone: sprzedaż za wszelką cenę. Banki wkładają nam w ręce kredyty i karty, ubezpieczyciele „produkty” ubezpieczeniowe, zbrojeniowcy ciągle szukają dobrych rynków zbytu (czyli wojen), farmaceuci wymyślili niedawno nowy podział preparatów uwzględniających rasę (więc będziemy mieli witaminy dla „czarnych”, „żółtych”, „białych”, „czerwonych”, „kolorowych” i – na wszelki wypadek – „zielonych”), na budowlańcach się nie znam, więc milczę, spece od elektroniki i informatyki zmuszą nas niedługo do przejścia na kolejny system operacyjny, do wymiany oprogramowania i bebechów pecetów, producenci samochodów zakrzykną z billboardów, że właśnie wyprodukowali „nowy” model jakiegoś samochodu, który natychmiast musimy kupić, zaś właściciele stacji radiowych, telewizyjnych, producenci filmów i gier będą wrzeszczeć ile sił w gardłach, że koniecznie musimy coś obejrzeć, czegoś posłuchać, w coś zagrać. Musisz, musisz, musisz. Kupuj, kupuj, kupuj.

Grupę tę nazwijmy „N” (znaczenie tego symbolu wyjdzie na jaw w dalszej części tekstu), która, mimo z całą pewnością istniejących wyjątków, jest raczej jednolita.

Czy jest jakaś inna? To grupa względnie neutralna: uczciwie pracująca, nie do końca ambitna, „robiąca swoje” rzetelnie i prawidłowo. Nie ma ambicji, by rządzić światem, chociaż lubi gromadzić pieniądze i niechętnie się nimi dzieli. Wydaje się, że można ją powiązać z przemysłem ciężkim. Wydobywczym. Takim, w którym liczy się po prostu solidna, nieudawana robota. Zwróćmy uwagę, że w przemyśle tym nie ma handlu. Wydobywacze sprzedają względnie tanio swoje dobra dystrybutorom i to dopiero oni kalają się specyficzną odmianą „pracy bez pracy” i wkraczją w obszar „N”. Nazwijmy zbiór wydobywaczy grupą „K” (wyjaśnimy sobie tę literkę także nieco dalej).

Zdaje się, że w przemyśle rozrywkowym można znaleźć ludzi, który umieją przeznaczyć osobiste pieniądze, (to bardzo ważne: osobiste, a nie „firmowe”) na cel, który posłuży innym: Paul Newman odnowił teatr i założył firmę produkującą naprawdę dobre i nietrujące jedzenie (Newman producentem żywności! Czy ktoś by pomyślał?), Robert Redford stworzył instytucję wspomagającą twórczych ludzi, Audrey Hepburn pojechała do Afryki i uprzytomniła światu, że jest tam bieda, Bob Geldof zrobił film dokumentalny o czarnym lądzie. Tak, tu jest nisza. Część ludzi show businessu ma dużo pieniędzy, a oprócz tego wrażliwość, więc czują / wiedzą, co powinni z nimi zrobić. W porównaniu do grup „N” i „K” jest to zbiorek bardzo nieliczny, ale istniejący. Nazwijmy go „E” (tak jak wyżej, wyjaśnimy, co się za tą literką kryje, nieco dalej).

Religie „E”, „K”, „N” i „poli”

Grupa „E”, jak mniemam, wierzy w dwie podstawowe idee: w piękno i dobro, z akcentem na to drugie, które oby przyciągało pierwsze. Więcej nie trzeba na ten temat dywagować, sprawa jest jasna.

Grupa „K” wierzy w pieniądze, albo raczej je kocha, ale nie ma paranoi, ogólnoświatowych ambicji. Uwielbia też ciężką pracę.

Politycy wierzą we… władzę. I chyba w to, że obiecując ludziom to, czego ludzie chcą, tę władzę otrzymają. Wierzą też w pieniądze, które dostaną władzę tę posiadając, oczywiście od wielkich tego świata czyli od dyrektorów „N”. Albo od własnych, w ukryciu prowadzonych firm. Jest to więc (poza supernielicznymi wyjątkami) typ kłamliwo-złodziejsko-łapówkarski, opierający swoją egzystencję na zakłamaniu. Stąd rządy polityków to królestwa tajemnic, niedotrzymanych obietnic i ukrytych transakcji.

A w co wierzą biznesmeni „N”? Oczywiście w produkt, sprzedaż, zysk i monopol. Biznesmeni „N” przeszli przez szereg bardzo indoktrynujących szkoleń typu „komunikacja i zwycięstwo”, „zarządzanie poprzez konflikt”, „zarządzanie projektem, -czasem, -zespołem”, „prowadzenie prezentacji”, „dobre delegowanie”, „prowadzenie mityngów”, „komunikacja wewnętrzna” itd. I im ulegli. Wielka jest ilość doktryn psychologii biznesmeńskiej i ciągle ich przybywa, bo badania tej dziedziny się opłacają. Niestety, nie jest to wiedza rzetelna i czysta. Zaryzykuję stwierdzenie, że to wiedza skalana, wykręcona, okulawiona, zakłamana, odwrócona. Co mam na myśli? Oto przykład. „Zanudzanie” jest czynnością, którą wykonuje dziecko, gdy zobaczy w telewizji reklamę, powiedzmy „koników fujfuj”. Latorośl prosi: „tatusiu, kup mi zestaw koników fujfuj! Chcę mieć ten duży, średni i ten mały!” Tata mówi: „nie, kochanie, to zabawka, którą będziesz się bawiła przez godzinę, a potem ją odłożysz”. Dziecko jenak nie ustępuje, bo reklama była „skuteczna”: „tatusiu, bardzo cię proszę, będę grzeczna!”. Tatuś odpowiada: „nie, córeczko. Zamiast tego może kupię ci jakąś grę planszową?” „Nie! Chcę koniki fujfuj!”. Zwróćmy uwagę, że ojciec nie mówi już, że W OGÓLE NIC NIE KUPI, ale negocjuje, że jednak coś kupi, tylko nie koniki fujfuj. Nieszczęście powoduje, że następnego dnia dziecko znowu ogląda reklamę koników. Sytuacja się powtarza. Tatuś przy jakiejś okazji wstępuje do sklepu z zabawkami i sprawdza cenę fujfujów. Okazuje się, że cztery zestawy pokazane w telewizj kosztują, bagatela prawie czterysta złotych. Tata rozmawia ze swoją żoną: „co zrobimy z tymi fujfujami?”, córeczka słyszy i znowu krzyczy: „Tak! Tak, koniki fujfuj!”. Przeprowadzono szereg badań psychologicznych sprawdzających, jak „zanudzanie” wpływa na decyzje rodziców. Sprawdzono, ile musi być zanudzań, żeby rodzic został złamany i kupił te czy inne fujfuje. Problem polega na tym, że badania te przeprowadzono nie po to, by pomóc rodzicom radzić sobie w takich sytuacjach, ale po to, BY RODZICÓW ŁAMAĆ, BO BADANIA ZOSTAŁY PRZEPROWADZONE PRZEZ PRODUCENTÓW FUJFUJÓW I REKLAM.

Powyższy przykład to zaledwie kropla w morzu. Biznesmeni „N” wierzą w to, że praca po godzinach jest błogosławieństwem, że dzięki firmom się „rozwijają”, zapominają o życiu rodzinnym, prywatnym, przyjaciółmi stają się klienci, a ciepło i intymność zapewniają firmowe romanse. Zaczynają wierzyć, że ich „zwycięstwa” na przykład w zakresie sprzedaży nowych kart kredytowych są naprawdę coś warte, a wierzą w to, bo włożyli w swoje małe wojny czas, energię, pot, pracę swoją i swoich podwładnych. Ich ulubionymi słowami stają się „sukces”, „produkt”, „zysk”, „projekt”, „bilans”, „marża”, „integralność” i oczywiście „sprzedaż”. Wchodzą w te wierzenia, wdrukowują je sobie i po jakimś czasie góra neologizmów i zwichniętych przekonań wrasta w ich kości, mózgi i żołądki, przekształcając ich w dość kuriozalne twory. Biznesmeni „N” uznają treści sączące się ze szkoleń, bo treści te błyskawicznie wdrażane są w ich codzienne życie. Wykonując czynności zgodnie z zaleceniami, zaczynają wierzyć w ich zasadność. Potwierdza tę tezę prosty eksperyment opisany w „Psychologii społecznej” pod redakcją Elliota Aronsona: ludzi o określonych poglądach poproszono o napisanie, a potem wygłoszenie prelekcji sprzecznych z ich przekonaniami. Następnie ponownie sprawdzono, jak kształtuje się ich światopogląd. Okazało się, że w znaczącym stopniu zmienili zdanie i zaczęli wierzyć w to, co głosili. Dlaczego? Powstawał w nich dysonans poznawczy: „Zrobiłem coś niezgodnego z moimi przekonaniami, więc muszę teraz coś z tym zrobić, nie mogę być wewnętrznie sprzeczny.” Tak się zaczyna: od reprodukowania, streszczania i przekazywania dalej „świętych prawd” biznesmeńskiej psychologii, od wykonania pierwszego „projektu” zgodnie z nimi, a dalej jest już z górki, zgodnie z konfucjańskim przysłowiem „usłyszałem – zapomniałem, zobaczyłem – zapamiętałem, zrobiłem – zrozumiałem”, przy czym owo „zrozumienie” ma w tym przypadku bardzo gorzki smak i jest raczej „antyzrozumieniem”.

Napisałem, że „psychologia biznesmeńska” jest wykręcona i skalana. Ale oczywiście w księgarniach na półkach nie stoją czarne ksiągi z odwróconym pentagramem, zatytułowane: „Mroczna biznesmeńska wiedza”, czy „Zakazane praktyki menedżerów”. Z okładek książek uśmiechają się jowialni siwi panowie, którzy zgrabnie używając słów i paraboli, powoli, subtelnie, krok po kroku przeinterpretowują pewne prawdy i delikatnie zmieniają perspektywę czytającego. Pod koniec lektury zaczyna on wierzyć, że jego wcześniejsze przekonania, na przykład takie, że należy być dobrym dla innych ludzi, są niezupełne. Dlaczego? Bo tak, trzeba być dobrym… ale w sprzedaży. I w ogóle wszystko jest sprzedażą. Wszystko. Przemiana zdroworozsądkowo myślącego człowieka w człowieka „N” nie jest wcale trudna.

Inny problem z biznesmenami „N” (i bizlitykami) jest taki, że gdy wykonają choć jedną wątpliwą moralnie transakcję czy podejmą taką decyzję, muszą jakoś załagodzić dysonans poznawczy polegający na tym, że z jednej strony chcą utrzymać o sobie w miarę wysokie mniemanie (to jedna z podstawowych funkcji psychicznych), a z drugiej wiedzą, że zrobili coś brzydkiego. Dysonans ten redukowany jest za pomocą mechanizmów obrony osobowości. Jednym z najczęściej używanych jest racjonalizacja. Na przykład: „wykiwałem tego faceta, w zasadzie go oszukałem, ale to był frajer, takie nic, i tak straciłby to, co miał, tylko pewnie w jeszcze bardziej beznadziejny sposób, więce dobrze się stało, że przejąłem jego majątek. Dzięki temu ktoś porządny (ja) profesjonalnie się nim zajmie.” I już sumienie nie piszczy. Gdy operacja taka zostanie wykonana po raz pierwszy, biznesmen „N” wytycza ścieżkę rozumowania w następnych podobnych sytuacjach. Dlatego każdy kolejny szwindel idzie łatwiej, a dysonans łagodzony jest w wypróbowany sposób. Rośnie przekonanie, że „tam gdzie są pieniądze, nie ma miejsca na sentymenty”. W ten sposób pieniądz staje się punktem oparcia, ośrodkiem odniesień, celem, do którego należy dążyć. Staje się ogniskiem działań pozbawionych refleksji, niejako automatycznych. Przeobraża się w oczywistość, aksjomat. Nie jest to sytuacja korzystna, gdy – na przykład – biznesmen „N” ma już dużo pieniędzy, tak dużo, że nie będzie w stanie ich wydać on, jego żona, kochanka, dzieci i wnuki wnuków. Przy takiej puli biznesmen „N” (bizlityk) powinien powiedzieć: dość, trzeba coś dobrego z tą forsą zrobić.

Czy robi? A jak ma zrobić, skoro jest już przesączony skalaną wiedzą? W jego mózgu rządzi dwoje władców: Królowa Mamona i Król Mniemanolog (twór poszkoleniowy).

Bank, którego nazwy nie wspomnę, zarobił w ostatnim roku ponad dwa miliardy złotych. Netto, na czysto, mówię o zysku. Na ten zysk pracowali wszyscy pracownicy. Czy otrzymali cokolwiek z tych pieniędzy? Nie. Zostały zeżarte przez wielkich mistrzów mamony, pochłonięte, strawione. Owszem, potem mistrzowie ci powiedzą, że dotowali jakieś wydarzenie kulturalne, czy sponsorowali inny mityng. Ale klasę, moralność tych ludzi powinno się oceniać niekoniecznie po tym, ile dali jakimś fundacjom, ale po tym, jak traktują tych, którzy na nich pracują, bo jasne chyba jest, że „dyrektor” czy „prezes” to po prostu sprytny człowiek, który znalazł się na szczycie ludzkiej piramidy, która lwią część wypracowanego dobra na ten szczyt transportuje.

Wspomnieni już Bushowie z pewnością nie narzekają na brak pieniędzy. Czy naprawdę była im potrzebna wojna w Iraku, by powiększyć majątek? Im i Bin Ladenom z Arabii Saudyjskiej (bo przecież nie z Iraku)? Raczej nie. Każdy normalny człowiek zatrzymałby się w pomnażaniu majątku już dawno temu. Być może jednak próżno szukamy człowieczeństwa, w tych szeregach, bo to już jakby… nie są ludzie? Czym więc są?

„N” jak Nazgule

Pieniądze są w zasadzie symbolem. Karteczki z giloszami i innymi rysuneczkami są obiektywnie pozbawione wartości. Za sztabkę złota też raczej trudno kupić Harleya Davidsona (i w sumie nie wiadomo, dlaczego złoto jest takie drogie). Pieniądze są, ale ich nie ma. To numery na kontach, elektromagnetyczne impulsy na kartach kredytowych, idee, wyobrażenia banknotów złożonych na „kontach” w „funduszach inwestycyjnych”, w „obligacjach” i innych absurdalnych miejsach, które nota bene nie robią nic dobrego, tylko tymi pieniędzmi „obracają”, sprzedają je (sprzedawanie pieniędzy! Czy ktoś słyszał podobną herezję?!), kupują, wymieniają na akcje, czy inne długi. Mimo to mają nad człowiekiem władzę, a zwłaszcza nad wysoko podstawionym biznesmenem „N”: członkiem rady nadzorczej czy wiceprezesem.

Pieniądz jest w tych kręgach synonimem władzy. W filmie „Glengarry Glen Ross” doradca Blake (grany przez Aleca Baldwina), agresywny, pewny siebie poganiacz agentów nieruchomości, zapytany przez jednego z nich, jak brzmi jego nazwisko, pokazuje złoty zegarek. – Wiesz ile kosztował? Dziesięć tysięcy dolarów. That’s my fucking name! (cytuję z pamięci). Wypowiedź ta w jakiś sposób symbolizuje władzę, jaką nad biznesmenami „N” ma pieniądz. Pieniądz staje się ich imieniem. „Zapamiętaj imię swoje”, jest taki stary, rosyjski film. Jego twórca nie miał bynajmniej na myśli dolarów, rubli też nie.

Nie wiem, czy John Ronald Reuel Tolkien przewidział taki stan rzeczy, ale jego „Władca Pierścieni” dobrze obrazuje, co z ludźmi może zrobić „władzopieniądz”, który w opowieści przedstawiony jest jako pierścień: rzecz jest okrągła jak moneta, wykonana ze szlachetnego kruszcu, kolista zaś forma podpowiada, że psychologicznie obejmuje (i ściska, oj ściska) swojego posiadacza. Pierścień uzależnia, a im dłużej w jego obszarze pozostaje jakiś nieszczęśnik, tym bardziej jest przezeń kształtowany. Bilbo oddał „władzopieniądz” stosnkowo łatwo, tylko lekko postraszony przez Gandalfa. Frodo już nie chciał się z nim rozstać i Gollum musiał go odgryźć wraz z palcem. Smeagola pierścień zmienił: wyostrzył zęby, odchudził, sprawił, że oczy zaczęły świecić w nocy. Stwór ten tak ukochał „władzopieniądz”, że szczęśliwy runął z nim w ogień Orodruiny (zawał?). Jeszcze dłużej w obszarze oddziaływania pierścienia byli Nazgule. Nazguli „władzopieniądz” zmienił tak bardzo, że stracili ciała. Stali się chodzącymi ubraniami. Można ich porównać do członków rad nazorczych, których człowieczeństwo schowało się tak głęboko pod maską „pana dyrektora”, pod jego personą, że zamienili się w zbiory reguł, kanony zachowań, procedury reakcji. Stali się chodzącymi garniturami. Upiory pierścienia to nie legenda. Są wśród nas, jeżdżą karymi rumakami (Lanciami Delta na przykład, ekskluzywnymi Volvo…), węszą, skowyczą, wyją. Wciąż szukają pierścienia. Wciąż i wciąż, chociaż mają już tak dużo.

Kto go ma? Na razie chyba (na szczęście?) nikt: na razie w grę „Odszukaj Pierścień” grają wielcy tego świata. Ci najwięksi. Niewidoczni, ukryci. Ci, którzy nie mają ubrań i ciał. Ci, o których głośno się nie mówi. Prezesi. Sauronowie. Nie są to bizlitycy, bo oni, niczym Sarumanowie, tańczą do melodii granej przez prawdziwe potwory.

To, co napisłem jest ot, opowiastką paranoika. Mroczną historią przekazaną przez mistrza gier. Przecież Królowa Mamona nie może tak bardzo zmienić człowieka. Król Mniemanolog nie może go tak bardzo ogłupić. Dlaczego posiadacz pierścienia miałby się stać kimś dziwnym, podłym, paskudnym? Spójrzmy na historię człowieka jako gatunku. To historia wojen i przemocy. Podkreślić należy, że najczęściej ból bliźniemu zadają nie psychopaci i sadyści, ale NORMALNI, ZWYKLI LUDZIE, tacy jak ja, czy Ty. Tyle, że postawieni w specyficznej sytuacji. 60% badanych wyznaje, że gdyby stali się niewidzialni, dopuściliby się czynów dewiacyjnych. Sauronowie są naprawdę „niewidzialni”. I mają najprawdziwsze czarodziejskie różdżki, którymi mogą zmieniać rzeczywistość. I raczej nie są ludźmi wyjątkowymi, wrażliwymi, takimi, którzy czynów dewiacyjnych by się nie dopuścili. To nie ta kategoria i nie ten obszar działalności. Są NORMALNYMI, ZWYKŁYMI LUDŹMI, nie napiszą symfonii ni wiersza. Ich wrażliwość jest przeciętna. Dlaczego więc nie mieliby się zmienić?!

Granica

Pytanie jest tylko jedno: czy chce im się zmieniać rzeczywistość w… Mordor? Życie jest krótkie, dzieci dorastają, potem wnuki. Pojawiają się choroby, starzenie, zmęczenie, w końcu nawet Sauronów dopadają pytania o sens życia i umierania. Dlatego być może nie wszyscy są tak zdeterminowani, by w końcu zdobyć pierścień. W końcu Królowa Mamona i Król Mniemanolog słabną, zasiadają przed telewizorami, drzemią. Śmierć osobnicza, jej świadomość, jej powolny marsz ku każdemu z Sauronów być może hamuje ich przed ostateczną rozgrywką. Śmierć jest granicą.

Sęk w tym, że nie zawsze tak będzie. Nieśmiertelność nie jest nieosiągalna. Za pięć lat mamy łykać leki wspomagające pamięć. Być może za lat dwadzieścia opracowane zostaną pierwsze preparaty hamujące działanie niektórych genów starzenia, możliwe, że równolegle z nimi zostaną udostępnione enzymy regenerujące nasze ciało, wykorzystane wreszcie zostaną komórki macierzyste.
Wtedy Suroni, Nazgule i bizlitycy (Sarumanowie) podniosą łby i ich skowyt usłyszy cała Ziemia. Wtedy Królowe Mamony i Królowie Mniemanolodzy otworzą paszcze i zaczną wykrzykiwać herezje.
Bo walka o pierścień rozgorzeje na nowo.

„K” jak Krasnoludy, „E” jak Elfy… i „G” – cudowny wyjątek „N”

Żeby tej opowiastki nie kończyć skowytem Nazguli, przypomnijmy, że Tolkien opisał jeszcze dwie kategorie istot, które zetknęły się z pierścieniami władzy. Były to Krasnoludy i Elfy, rasy odmienne i raczej od siebie stroniące, ale, jak pamiętamy, przyjaźń między jej przedstawicielami nie jest niemożliwa, zwłaszcza w sytuacji kryzysowej. Pierścienie władzy ras tych nie zniszczyły, nie wynaturzyły, jest więc jaka taka nadzieja.

O ile w sytuacji nieśmiertelności Krasnoludy – górnicy raczej skoncentrują się na dalszym pracowitym powiększaniu swoich gór złota, to Elfy – najszlachetniejsi przedstawiciele show-businessu, artyści, być może podejmą walkę o piękno i dobro. Czy wskórają coś – tak nieliczni – i w porównaniu z Sauronami, Nazgulami i Sarumanami – słabi? Czy może odejdą za wielką wodę? Rachunek prawdopodobieństwa mówi, że raczej odejdą, a Ziemia stanie się Mordorem, zgodnie z przysłowiem, że „niedorozwój rządzi rozwojem”. Zawsze jednak pozostaje iskierka nadziei. Przypomnijmy bowiem o superrzadkim wyjątku ze zbioru „N”: o anomalii „G”, czyli Gandalfie. On także miał (czy raczej „mógłby mieć”) kontakt z pierścieniami władzy, ale miłość dobra była w nim większa od wszystkiego innego. Dopuśćmy zatem cudowny, przecież nie niemożliwy scenariusz, że znajdzie się taki Gandalf, który zmobilizuje Elfy, Krasnoludy, tudzież ludzi, którzy nie mieli kontaktu z władzopieniądzem, tych, których nie odmieniła Królowa Mamona i Król Mniemanolog. I wtedy skowytowi Nazguli odpowiedzą rogi Minas Tirith. No i zobaczymy, jak to się skończy.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Twórcze szaleństwa

wtorek, 8 Luty 2011

„Nie szukaj zdrowia psychicznego, szukaj rozwoju, a znajdziesz jedno i drugie. Lecz się własnym rozwojem i twórczością!” (prof. Kazimierz Dąbrowski)

Wyobraźmy sobie psychikę jako strukturę. Można wtedy założyć, że wybitne dzieła są tworzone przez umysły skomplikowane i wielopoziomowe, a nie proste i niewyszukane, bo złożona dusza jest w stanie przekazać bardziej intrygującą treść. Przyjąwszy ten model łatwiej zrozumieć, że w twórczej osobowości może dochodzić do tarć i zderzeń, bo im bardziej zaawansowany system, tym więcej elementów sprzecznych, nie współbrzmiących. Widać to choćby w systemach operacyjnych współczesnych komputerów osobistych, które osiągnęły taki poziom komplikacji, że błąd jest ich nieodłączną cechą.

Twórca ma szersze kanały komunikacji z rzeczywistością zewnętrzną i wewnętrzną (wg. K. Dąbrowskiego są to nadpobudliwości: emocjonalna, wyobrażeniowa, intelektualna, motoryczna i zmysłowa), przez co silniej i głębiej odczuwa zdarzenia. Zatem obiektywnie niewielkie zajścia mogą być przez niego odczuwane w znacznie większej (od „normalnej”) skali. Być może dzięki temu tworzy dzieła przemawiające silniej do odbiorcy – ponieważ mocniej odczuwa i równie intensywnie swoje przeżycia przekazuje.

Mało kto rodzi się doskonały, więc psychika ma zdolność do rozwoju, swego rodzaju „usprawniania” swojej struktury, jednak o ile w przypadku konstrukcji prostej wzrost zakończony sukcesem polega na przestawieniu dwóch czy trzech „klocków” („Biada przedwcześnie dojrzałym”, pisze prof. K. Dąbrowski ), to w przypadku psychiki wyjątkowej, przekształcenie pewnych podstruktur może wymagać rozbicia czy znaczącego rozluźnienia poprzednich układów. Może wtedy dochodzić do cząstkowych dezintegracji i wewnętrznych konfliktów. Zjawiska te mogą się uzewnętrzniać w postaci nerwic, histerii, zaburzeń zachowania, a nawet objawów psychotycznych. Symptomy te, często nazywane patologicznymi, można uznać za cenę, którą twórcy płacą za swoją złożoność.

Być może w czasie „przebudów” jako autoterapię stosują twórczość, która przekształca „remont” w artystyczną sublimację. Twórczość pomaga im nazwać i zobrazować wewnętrzne stany, cząstkowo je przekształcić w postać symboliczną (a przez to w pewnym stopniu uleczyć), lub wysublimować tak, by nieakceptowane bądź niezrozumiałe dla nich samych idee znalazły rozwiązanie w dziele, które poprzez swą dynamikę i wieloznaczność przekracza je i ustawia w nowej, szerszej perspektywie. Dzięki twórczości nie muszą dokładnie wiedzieć, co im jest, ani dlaczego. Kreacja angażuje ich w dzieło konstruowania i odsuwa uwagę od bólu.

Parareligijne dziwactwa Howarda Phillisa Lovecrafta (który już jako dziecko zachowywał się jak twórca niepokojącej sekty) znalazły ujście w jego opowieściach o przedwiecznych i stworzonej mitologii Cthulhu. Dlaczego Lovecraft pisał o przerażających stworach? Skąd wzięła się wizja Rly’eh? Trudno dociekać. Sądzenie, że owoce jego twórczości są wynikiem wzmożonej elektrycznej pracy pnia mózgu pobudzającego ciało migdałowate, bądź są derywatem wczesnodziecięcego urazu, spłyciłyby jego dorobek i odebrało wieloznaczny sens. Szczególne upodobania Agaty Christie odnalazły ukojenie w kryminalnych intrygach szczegółowo opisujących plany i egzekucje zbrodni „prawie doskonałych”. Skąd się wzięły takie pomysły? Czy Agata była niespełnioną kryminalistką? A może symboliczne przedstawienia zawarte w jej dziełach pomogły jej przekraczać nienazwane i w istocie trudne do określenia neuropsychiczne progi? Czy zbrodnie opisane w mitach to także kryminały?

Twórczość bywa rozwinięciem i (czasami) przekroczeniem urazów. Niektórzy pisarze niewątpliwie cierpieli psychicznie i ratowali się kreacją. Franz Kafka praktycznie we wszystkich swoich dziełach daje wyraz chłopięcych traum: „Proces”, „Wyrok”, „Przemiana” to opisy sytuacji wrażliwego człowieka tkwiącego w niezrozumiałej, zimnej, paradoksalnej rzeczywistości. Twórca wychował się w domu kupca, który ani rozumiał ani akceptował inność i subtelność syna. Yukio Mishima, japoński dramatopisarz wychowany bez ojca, w swoich sztukach opowiada w różnych odsłonach o praktycznie tym samym młodzieńcu, na którego przemożny wpływ mają kobiety. Jego bohaterowie często popełniają samobójstwo, co też uczynił sam twórca (ogarnięty obsesją ochrony cesarza, będącego symboliczną reprezentacją ojca, stworzył armię „tarczy”, wtargnął do jednostki wojskowej, nie napotkawszy spodziewanego oporu wygłosił przemówienie do wyśmiewających go żołnierzy i popełnił seppuku). Alkoholizm Raymonda Chandlera, z którym pisarz walczył przez całe życie znalazł odbicie nie tylko w postaci detektywa Philipa Marlowe’a nadużywającego whiskey, ale i jego nielicznych opowiadaniach fantastycznych. Bohater „Spiżowych wrót” ucieka przed nałogiem w niebyt przez tytułowe magiczne wrota. W rzeczywistości Chandler nie przestał pić. Wrota były imaginacją, wyrażeniem potrzeby zrealizowanej jedynie w przestrzeni marzenia. Z medycznego punktu widzenia mógł być zdiagnozowany jako człowiek chory. Z perspektywy egzystencjalnej być może tak właśnie wyglądała najlepsza z dostępnych dla niego dróg. Jak pisze Robert Bly w „Żelaznym Janie”, mężczyzna rozwija się poprzez ranę.

Jest podejście, według którego istnieją trzy główne motory rozwoju: miłość, choroba i lęk. Dwa ostatnie, w przypadku osobowości słabszych, mogą także prowadzić do inwolucji, lecz w odniesieniu do twórców, przeważnie owocują dziełami. Autor teorii dezintegracji pozytywnej (K. Dąbrowski) twierdził, że dezintegracja jest najwyższym dostępnym w danym momencie poziomem człowieka. Jak twierdził, tylko w rozdarciu jest miejsce na miłość, empatię, zrozumienie drugiego człowieka. Gdy spojrzymy na karierę wspomnianego wyżej Chandlera, zobaczymy, że najlepsze powieści (np. „Długie pożegnanie”) pisał pogrążony w głębokiej depresji.

Istnieje klasyfikacja objawów psychopatologicznych, grupująca je i systematyzująca. Osoba, która posiada określoną ich ilość i jakość, może udać się do psychiatry i tam będzie odpowiednio zdiagnozowana: schizofrenia, choroba afektywna itd. Uznana zostaje za chorą, a następnie jest leczona. Patrząc na to ujęcie i definicję zdrowia psychicznego WHO (Światowej Organizacji Zdrowia), według której osoba psychicznie zdrowa prezentuje dobrostan psychiczny i brak objawów patologicznych, większość twórców i w ogóle osób myślących nie odpowiada jej wymaganiom (przez ile minut dziennie odczuwam dobrostan psychiczny?). Podejście to jest statyczne, wyobrażone jako szale wagi znajdujące się w poziomie. Na szczęście istnieje także pojęcie równowagi dynamicznej (K. Dąbrowski) oraz pozornie sprzeczny termin pozytywnego nieprzystosowania, który pokazuje, że osoba nie radząca sobie z rzeczywistością urzędów, przepisów, regulaminów i instytucji, może doskonale radzić sobie z percepcją sztuki i rozumieniem złożonych naukowych dowodów. Dąbrowskiemu zawdzięczamy także definicję zdrowia psychicznego jako zdolności do rozwoju. Patrząc od tej strony, twórcy zmagający się z tzw. objawami patologicznymi wciąż są zdrowi, o ile dążą do indywidualnego ideału. Według przedstawionego tu ujęcia, prezentowane przez nich symptomy są po prostu odstępstwem od normy, bo, jak założyliśmy na początku, ich psychiki są złożone i skomplikowane w sposób nie-normalny, czyli po prostu statystycznie rzadki.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Wirtualna śmierć

poniedziałek, 7 Luty 2011

Estetyka śmierci

We współczesnych grach komputerowych obrazy śmierci są wszechobecne. W zależności od gatunku i tytułu, przedstawiane są z różną intensywnością. Prym wiodą gry FPP i TPP. Jednym z lepszych przykładów jest gra „Max Payne”, w której główny bohater ginie dziesiątki razy, a zgon animowany jest z wirtuozerią godną „Matrixa”: w momencie zejścia akcja jest zatrzymana, kamera okrąża protagonistę, który (na przykład) wykonuje skok w celu uniknięcia wrażej salwy, jego twarz wykrzywia grymas bólu, z trzymanych bliźniaczych ingramów wylewają się języki ognia, powietrze przecinają tory dziesiątków pocisków, rozlega się podniosła muzyka, przegrałeś. Podobny pomysł zastosowano w „Jedi Outcast” ze stajni Lucasarts, w tej pozycji posunięto się jednak dalej, bo częstotliwość ukazywania „heroicznych” scen śmierci można ustawić w opcjach. Jeśli gracz lubuje się w oglądaniu najróżniejszych wariantów zgonów, może to zaprogramować. W obu tytułach co bardziej spektakularne zejścia przeciwników również są filmowane w zwolnionym tempie.

Na potrzeby innej gry, „Soldier of Fortune”, wymyślono algorytm dzielący ciało człowieka na ponad dwadzieścia stref (tzw. Ghoul II technology), dzięki któremu sposób w jaki umiera ofiara uzależniony jest od ugodzonego miejsca i kalibru broni: przeciwnik wylatuje w powietrze, pada na kolana, wykonuje piruet, traci kończynę, a nawet głowę. Polscy programiści na potrzeby gry „Chrome” opracowali zaawansowany system animacji szkieletowej, który zapewnia praktycznie nieograniczoną różnorodność scen śmierci, nie nagrano bowiem gotowych układów z udziałem kaskaderów / aktorów (które są potem przenoszone na komputerowe postacie przy pomocy techniki motion capture), lecz tak zaprogramowano figury, by w momencie uderzenia pociskiem / wybuchu, zachowywały się zgodnie z prawami dynamiki i grawitacji zmodyfikowanymi układem stawów, więzadeł i mięśni, a nawet siłą wiatru czy oporem wody. Przeciwnicy są więc odrzucani przez falę uderzeniową, po oparciu się o ścianę zsuwają się po niej, a jeśli wiotkie ciało natrafi na stok, zaczyna się turlać.

Skąd taka troska o śmierć?

Czyżby twórcy gier i ich odbiorcy ćwiczyli się w nekrofilii? Czy obserwowanie przez młodego gracza setnej czy tysięcznej sekwencji zgonu nie znieczuli go na ludzkie cierpienie? Czy świadomość, że jego bohater, mimo śmierci, za chwilę ożyje po wgraniu ostatniego „sejwa” i ponownie zmierzy się z niebezpieczeństwem nie wypaczy stosunku do własnego życia i nie wywoła niewspółmiernie ryzykownych decyzji? Należy sądzić, że nastąpi proces desensytyzacji, czyli znieczulenia.

Lecz celem tego tekstu jest co innego: zastanawiają nie tyle rezultaty badań, które mam nadzieję kiedyś poznać, ile same pytania. Na pierwszy rzut oka wydają się zasadne i słuszne: wynikają z troski o życie, wartości i wychowanie. Zaryzykuję jednak, i nawet w tak delikatnej materii spróbuję cząstkowo podważyć ich sens.

Czy śmierć, nawet gierczana, nie jest dostatecznie poważnym tematem, by potraktować go z troską? Sceptycy powiedzą: ależ sceny te nie są cyzelowane by oddać hołd umierającym, lecz by uczynić rozrywkę atrakcyjniejszą! Oczywiście, będą mieli rację. Takie są świadome pobudki twórców. Ale wciąż intryguje pytanie, dlaczego tak uparli się na te zgony. Innymi słowy, jakie są przyczyny nieświadome.

Przypominają się słowa wybitnego japońskiego dramaturga, Yukio Mishimy, który twierdził, że jednym z najważniejszych celów mężczyzny jest przygotowanie do śmierci (do której, nota bene, rzeczywiście rzetelnie się przygotował: wraz z grupą zwolenników – członków stworzonej przez siebie „armii tarczy” – zaplanował wtargnięcie do jednostki wojskowej, wygłoszenie przemówienia do żołnierzy, a na końcu – seppuku); wracam pamięcią do kodeksu Bushido który podkreśla, że podstawowym centrum koncentracji samuraja jest śmierć. Znane jest łacińskie porzekadło „memento mori” – niepokojące i zagadkowe, napominające, by pamiętać o śmierci. Jedną z najprostszych i zarazem najgłębszych greckich definicji filozofii jest „przygotowanie do śmierci”.

Do dzisiaj pamiętam przejmującą scenę odejścia Emeralda „Deadeye’a” Flinta z wersji demonstracyjnej (w wersji ostatecznej animacja została zmieniona) „Archimedean Dynasty”: ciało bohatera bardzo powoli dryfuje w wodny krąg światła, obracając się i niknąc z oczu. Scena trwa kilka minut i towarzyszy jej monumentalna muzyka, której chce się słuchać o wiele dłużej. Wywołuje jakiś niepojęty nastrój zastanowienia, uwznioślenia, prowokuje do zadawania egzystencjalnych pytań o sens życia, a zatem i sens śmierci.

Jak więc jest z tym umieraniem?

Miłośnicy Iliady Homera przyznają, że poeta nie szczędzi opisów śmierci: sceny zgonów prezentowane są szczegółowo i obrazowo. Agonie zdają się być rozciągnięte w czasie, zupełnie jak gierczane animacje: wieszcz opowiada o rodzinie konającego, jego bohaterskich wyczynach, wymienia detale ubrania i przyodziewku, zagłębia się w objaśnienie typu i miejsca rany oraz drobiazgowe opisanie końcowego zachowania: a to, że heroj wpadł głową w piach i jeszcze chwilę tak tkwił, a to że padł jak ścięte drzewo itd. itp. Nie liczyłem, ile trupów pada w Iliadzie, ale chyba nie przesadzę twierdząc, że liczba jest podobna do ofiar wspominanego wyżej Payne’a. Czy wypada twórcę Odysei posądzać o nekrofilię lub nakłanianie do bestialskich mordów? Epatowanie śmiercią? Przyjrzawszy się dokładniej jego opisom, można wysnuć wniosek, że dla poety ważna była postawa bohatera i jego cnoty: hart, wytrwałość, dzielność, męstwo, odwaga. Mistrz zdaje się odwracać uwagę czytelnika od przyczyny trojańskiej wojny: w końcu jaki ma sens dziesięcioletni wojenny znój pochłaniający setki istnień, wywołany sporem o jedną kobietę? Homer przydaje konfliktowi śmiertelników proporcji boskich: to niebianie się kłócą, zmagania ludzkie stanowią tylko pewną płaszczyznę wielopoziomowego sporu. Ponieważ ludzie nie mają wpływu na „wyroki” i decyzje bóstw, a bić się trzeba, wieszcz postanowił zmienić perspektywę opisu i starcia wojsk zamieniał w uniwersalne igrzysko. Herosi nie tyle walczą z wrogiem, co z własnymi słabościami, zmęczeniem i bojaźnią. Homeryckie zgony mają smak ponadczasowej zagadki: wywołują raczej zdziwienie niż żałość.

Przyczyny zmagań gierczanych bohaterów są często podobnie banalne jak wojna o Helenę: a to ratują świat przed najazdem kosmitów, a to gonią maniakalnych przestępców, a to zapobiegają kataklizmom – nie ulega wątpliwości, że motywy ich działań dość często są, delikatnie rzecz ujmując, nieprzekonujące. Lecz walka i śmierć po obu stronach barykady nosi homeryckie cechy: jest heroiczna, estetyczna i w jakiś sposób – metafizyczna.

Antyczni zdawali się rozumieć, że pamięć o zdarzeniu ostatecznym wyostrza postrzeganie codzienności i „prostuje” hierarchię wartości. Czy więc pietyzm, z jaką gry ukazują śmierć może być potraktowany jako składowa reaktywacji etosu bohatera / wojownika? Gry ukazują walkę, trans przetrwania, sceny zwycięstw i klęsk. Ich interpretację można zredukować do prymitywnej zabawy w zabijanie. Lecz czy nie będzie to postawa racjonalizacyjna wobec zbyt złożonego problemu? I…

Czy zabawa w zabijanie może być prymitywna?

Wydaje się, że pierwotnym, witalnym źródłem zachowań „zabawowych” (zwierząt
mięsożernych) jest właśnie nauka zabijania. Wystarczy spojrzeć na gry niedźwiadków, lwiątek, szczeniaków czy kociąt: wszystkie udają sceny polowań i walk. Może to zabrzmieć groźnie, lecz powstaje wrażenie, że w motywie zabawy czy gry – głębiej lub płycej – nader często wplecione jest zjawisko śmierci. Nawet tak z pozoru niewinne szachy mają na celu osaczenie i unieruchomienie króla. Co to oznacza? Co robi najważniejsza z figur w sytuacji mata? Popełnia samobójstwo czy dostaje zawału? Koniec partii symbolizuje przewrócenie władcy na drewnianą planszę. Król umiera niczym skorpion otoczony kręgiem ognia, odruchowo wbijający w swoje ciało trujący kolec. Nie przypadkiem w środowiskach psychoanalitycznych gra ta bywa nazywana nieco inaczej: „zabić ojca”.

Symbolika śmierci w zabawie nie wypływa ze „złej” natury stworzeń czy człowieka, ile po prostu z samej natury. Bez „złej”: tak widzą ją jogini – kochającą matkę tulącą do piersi dziecko, przemieniającą się w potwora i zjadającą własne potomstwo. Natura pozwala nam rosnąć, rozwijać się, cieszyć życiem, by potem zaatakować chorobami, niedołężnością i śmiercią.

Pewne prace socjologiczne podkreślają „transowy” charakter zabaw niektórych zwierząt (również naczelnych), jak również gatunku homo sapiens i bezpośrednio porównują je do zachowań graczy komputerowych. Sugerują, że zjawisko transu sprzyja rozwojowi struktur neuronalnych i przyspiesza rozwój. Są nawet teorie, że nasi włochaci przodkowie właśnie dzięki zabawie wyewoluowali w ludzką stronę! Przypominam sobie telewizyjny program pokazujący, jak orki polują na foki. Niewątpliwie rytm i zachowania zwierząt przywoływały skojarzenia z grą. Prawdziwym jednak zaskoczeniem było ich zachowanie po zaspokojeniu głodu. Została im jeszcze jedna żywa foczka, którą zaczęły się… bawić: podrzucały ją na falach, podawały sobie niczym piłkę. Po jakimś czasie, gdy rozrywka się znudziła, jedna z nich zaholowała przerażoną uchatkę do brzegu i delikatnie, niemal z czułością, wepchnęła na piasek. Zabawa w zabijanie?

Wróćmy do pytania postawionego wcześniej.

Czy zabawa w zabijanie może być prymitywna w negatywnym znaczeniu tego słowa? Pierwotna, archetypowa – tak, ale prymitywna? No, być może w tak płaskich tytułach jak Carmageddon, ale one należą do rzadkości.

Czy fakt, że sceny śmierci w gierczanych światach ukazywane są z taką maestrią można podciągnąć pod upajanie się nekrofilią, nakłanianie do mordów? W większości przypadków również nie. Ludzie, podobnie jak zwierzęcy współlokatorzy Ziemi, lubią się bawić w zabijanie. I – zdaje się – w większości przypadków odróżniają rozrywkę od rzeczywistych zbrodniczych aktów. Dość przypomnieć „wojenne” zwyczaje plemion murzyńskich (przed militarną rewolucją Zulusa Czaki): gdy obozy odczuwały do siebie wrogość, zbierały armie, spotykały się na skrawku lądu, wojownicy stawali naprzeciwko siebie (w pewnej odległości) i… groźnie potrząsali włóczniami. Waleczniejsi bohaterowie, by okazać swoją dzielność, wysuwali się przed szeregi i wykonywali szczególnie groźne gesty. I na tym, mniej więcej, „starcia” się kończyły, no, zdarzało się, że dwóch się pobiło, ale „wojna” kończyła się, gdy polała się krew.

Spójrzmy na programy o wojskowości, a zwłaszcza ujęcia ukazujące żołnierzy: piękne mundury (insygnia, epolety, czapki, hełmy), skomplikowane olinowanie (paski, klamry, kieszenie, mapniki), oprzyrządowanie (celowniki, namierniki, lornety, gadżety) i wreszcie – jakby przy okazji – broń. Co mówią żony wojskowych, gdy mężowie wyjeżdżają na poligon? „Chłopcy pojechali pobawić się w wojnę.” Mężczyźni (i niektóre kobiety) lubią się bawić w wojnę. Chociaż samej wojny w przeważającej swej masie – nie lubią. Dowodzą tego zaskakujące badania ujawniające, iż znaczna część wojaków walczących w pierwszej i drugiej wojnie światowej miała trudności z celowaniem do człowieka, a jeszcze większe z pociągnięciem za język spustowy. Okazuje się, że nader często strzelali w powietrze! Dopiero nowoczesne metody szkoleń w szeregach zawodowych wojskowych spowodowały, że prawdopodobny odsetek żołnierzy, którzy nie zawahają się przed oddaniem strzału, znacznie wzrósł.

Tymczasowy złoty środek?

W grach sceny śmierci są powszechne. Wiele gier można nazwać zabawą w zabijanie. Jednak nie kategoryzowałbym tego w ramach dobra czy zła. Rzecz sięga głębiej: w stronę samej natury – rozumianej jako ewolucyjna siła stwórcza – jak również jako cząstka specyficznego „psychologicznego szkieletu” człowieka. Wielu młodych ludzi marzy o heroicznych czynach, dzielności, odwadze, honorze i męstwie. Nie chce zabijać. Pragnie się bezpiecznie bawić w specyficzny – chyba mimo wszystko ludzki – sposób. Gdzie w dzisiejszych czasach tęskniący do walecznych czynów młodzieniec czy rozmarzona dziewczyna mogą wykazać się homeryckimi cnotami tak, by nikomu nie wyrządzić krzywdy, lecz mimo to mieć silne wrażenie uczestnictwa w realnej bitwie? Gdzie może przeżyć śmierć – choćby symboliczną – swoją i adwersarza? Czyż gry nie są optymalnym rozwiązaniem? Wydaje się, że tak, zwłaszcza na poziomie archetypu wojownika / bohatera.

Należy jednak pamiętać, iż archetyp ten nie jest jedynym ośrodkiem psychicznych integracji.

Nowa droga?

Odwaga i dzielność pola walki nie są jedynymi odmianami męstwa. Obok bohatera / wojownika istnieje kilka innych wersji archetypowego herosa. Same gry komputerowe zdają się wskazywać ośrodek, który mógłby być uznany za alternatywę bądź nawet krok rozwojowy w stosunku do wojownika. Można go nazwać archetypem detektywa lub odkrywcy. Szczególnie widoczny jest w grach przygodowych: z udziałem Texa Murphy’ego (Under a Killing Moon, Pandora Directive), Gabriela Knighta (seria Gabriel Knight) w cyklu Broken Sword, a w przypadku kobiecych protagonistek w dwóch odsłonach Syberii czy The Longest Journey. Powstaniu tego typu bohaterów / bohaterek sprzyjają również rozbudowane gry RPG (Role Playing Games), takie jak Fallout / Fallout 2 czy Planescape Torment, w których (po zainwestowaniu punktów rozwoju w takie cechy jak inteligencja, charyzma czy szczęście) możliwe są rozwiązania konfliktów nie za pomocą broni / przemocy, lecz rozmowy, perswazji lub zastosowania innych inteligentnych posunięć.

Można zatem, na koniec, pokusić się o pytanie, czy omawiana wyżej zabawa w śmierć nie jest etapem pośrednim, fascynacją archetypem Thora / Aresa, która może wyewoluować w zamiłowanie do Tyra / Apolla, boga bardziej rozważnego i zrównoważonego? Być może warto zwrócić uwagę na bardziej humanistyczne i pokojowe podejście odkrywców i podróżników, zamiast okopywać się w wojskowych umocnieniach.

W dzisiejszych czasach można zaobserwować, na granicy percepcji, bardziej może intuicją niż dedukcją, że postać wojownika powoli traci swą wyrazistość. Być może przyczyną jest coraz słabsze echo drugiej wojny światowej, która, jak się zdaje, stanowiła do tej pory główne podłoże jego szeroko rozumianej atrakcyjności. Jeśli teza ta jest prawdziwa, należałoby szukać, i zdaje się, że znowu, podświadomie robią to jednostki i społeczeństwa, nowej, nośnej postaci skupiającej kolektywne i indywidualne potrzeby i pragnienia. Dla przykładu, pojawiła się Lara Croft, archeolog, rozwiązująca trudne zagadki pradawnych świątyń. Stanowiła ciekawą alternatywę dla dotychczasowych gierczanych protagonistów. Niestety, hollywoodzkie kino, dosyć bezwładne i powolne mniemaniom o potrzebach rynku, przekształciło jej figurę w indywiduum naśladujące zachowaniem bardziej dresiarzy niż aktywnych humanistów. Nieco przedwcześnie powstał Mc’Gyver, również preferujący rozwiązania intelektualne. Nieśmiertelny Indiana Jones także popisywał się bardziej sprytem i atrybutami umysłu niż siły, choć ciało, jak najbardziej, miał zdrowe i mocne. Na koniec, komandor Luc Piccard ze Star Treka także mówi, że woli myśleć o sobie jako o odkrywcy, nie zaś wojowniku.

Reasumując

Sądzę, że gierczana zabawa w zabijanie powinna być ujmowana w perspektywie archetypalnej, nie zaś przyczynowo – skutkowej. Archetyp wojownika wymaga restauracji, nader często jest bowiem mylony z postacią zabójcy. Mimo to pamiętać należy, że istnieją inne ośrodki psychicznej integracji, które, stanowią nie dość, że interesującą alternatywę, to być może nawet ewolucyjne, bardziej humanistyczne rozwinięcie czy sublimację dotychczasowych postaci. Oczywiście przy założeniu, że gatunek ludzki się rozwija.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Norma

niedziela, 6 Luty 2011

Mózg jest niezwykle zależny od tego, jakie otrzymuje bodźce. To one, zwłaszcza w dzieciństwie, wytwarzają w nim poczucie „normalności”, które, de facto, uzasadnione jest tylko tym, że powstało w oparciu o pierwsze wrażenia. Zatem to, co uważamy za „normę” jest złudne. „Normalny świat” mógłby wyglądać zupełnie inaczej.
Zacznijmy od początku. Mózgowie zamknięte w czaszce niemowlęcia odbiera miliony impulsów z organów zmysłowych i „w pocie czoła” obrabia je tak, by stworzyć sensowną, obdarzoną dobrymi proporcjami, reprezentację rzeczywistości (przypomnijmy, że to, co widzimy i słyszymy nie jest rzeczywistością, ale jej kreacją, mapą, wytworzoną przez mózg). Mózg otrzymuje także sygnały bardziej złożone, generowane przez ludzi: przede wszystkim słowa, które na początku są tylko dźwiękami. Ich znaczenia powoli, krok po kroku, docierają do maleństwa, niejako „przyczepiają się” do wyrazów i pewnego dnia widzimy, że pociecha rozumie, co do niej mówimy, a nawet sama używa artykulacji, by zaznaczyć swoje zdanie. Potem znaczeń przybywa i gdy dojrzałą osobę zapytamy, co to jest „dom”, otrzymamy długą, złożoną wypowiedź, co ciekawe, nie do końca tożsamą z opowieścią innej dorosłej osoby. Bo im więcej mamy lat, tym więcej znaczeń przypisujemy słowom, a że każdy ma inne doświadczenia, indywidualne ścieżki znaczeniowe rozchodzą się.

Dzieci, patrząc na świat chłoną nieprawdopodobną ilość przekazów związanych z cywilizowanym otoczeniem. Widzą domy, drogi, chodniki, ogrody, kościoły, szkoły, samochody, pociągi, samoloty, z telewizji leje się strumień obrazów, z radia krzyczą reklamy. Mózg nie wie, że jest to jakaś propozycja rzeczywistości, że świat mógłby wyglądać inaczej. Że ludzie, gdyby byli inni, skonstruowaliby inną cywilizację. Berbeć nie ma do czego odnieść treści, które widzi i słyszy. Działa tu zasada pierwszego wrażenia. Pierwszy obraz świata, naszego świata zapada głęboko w mózg, dlatego maleństwa uważają, że jest to świat oczywisty, jedyna słuszna jego wersja. Ryszard Kapuściński wspominał, że ponieważ pierwszą rzeczywistością, jaką poznał, była wojna, traktował ją jako stan naturalny. Gdy nastał pokój, czuł się dziwnie i obco. Mózg jest elastyczny, dostosowuje się do otaczających bodźców, a potem, niestety, utrwala swoją strukturę (dlatego Kapuściński zwierzał się, że nigdy nie wyrósł z wojny). Sensem zatem zastanej rzeczywistości, jakakolwiek by była, jest „normalność”.

Mamy okres pokoju, więc współczesne dzieci nie widzą jakiegoś za bardzo skrzywionego świata, ale czy możemy z całą pewnością to orzec, skoro urodziliśmy się w tym samym niemal czasie i miejscu? Nie widzieliśmy innej rzeczywistości.

Mali ludzie dowiadują się, że świat jest tak skonstruowany, że jabłko spada w dół, a nie leci do góry. Ziemia przyciąga różne rzeczy, tłumaczymy i już wprowadzamy malucha w błąd, bo prawdą według ogólnej teorii względności jest to, że Ziemia nie przyciąga jabłka. Przestrzeń wokół naszego globu jest krzywa i jabłko „zsuwa się” po niej ku jego powierzchni. Co więcej, siedząc w kawiarni i pijąc kawę, przyspieszamy, zaś znajomy makler, który właśnie wyskoczył przez okno i zmierza w dół z ostatnim „aaa!” na ustach, w istocie pozostaje w spoczynku. Czy powinniśmy dziecku wykładać ogólną teorię względności? Nie!, zakrzykniemy, nie mieszajmy mu w głowie! Czy jednak nasza reakcja nie wynika z tego, że wizję newtonowską poznaliśmy jako pierwszą, i z tej tylko racji wydaje nam się sensowniejsza? Jak będzie wyglądało myślenie człowieka, który najpierw pozna elegancką, geometryczną, ogólną teorię względności (tę ze „zsuwaniem się”), a kiedyś, później, wizję Isaaca, już raczej jako ciekawostkę?

Grawitacja w sumie nie jest tak ważna. Dzieci, niestety, poznają gorsze rzeczy, na przykład broń i to, jak się jej używa – w telewizji przede wszystkim, ale w grach także, widzą ją w kinie i w wiadomościach. Scen przemocy jest bez liku,  dziennikarze lubują się w swoistej promocji zagrożeń. Jakiś czas temu, gdy woziłem córkę do przedszkola, ściszałem radio podczas wiadomości, bo nie chciałem, by słuchała o morderstwach, wypadkach i innych makabrach. Czy telewizja i radio prezentują prawdę? Nie. Media nie kształcą, lecz kształtują, a to różnica. Czego jest więcej w USA: zabójstw czy samobójstw? Statystyczna osoba odpowiada, że morderstw i to kilkakrotnie. Tymczasem więcej jest samobójstw, ale one nie są medialnie atrakcyjne. No, chyba że łeb sobie urwie ktoś znaczny. Na świecie dzieje się dużo więcej niż podają dzienniki: są nie tylko zamieszki, wojny, wypadki i afery. Wydawane są książki, grane są koncerty, prezentowane są wystawy, wygłaszane są wykłady, wystawiane są sztuki, opery, balety, naukowcy dokonują odkryć. Dziennikarze powiedzą jednak coś o wielkim akceleratorze hadronów dopiero wtedy, gdy się zepsuje.

Dzieci uczone są także, bodaj jeszcze intensywniej, konsumpcjonizmu: kupowania gazetek (z zabawką), nabywania lodów (z opcją zakupu drugiego, „wygranego”), edukowane są, że żyje się po to, by konsumować, weekend służy wizycie w centrum handlowym, a miłość spotyka się w tzw. galeriach.

Żyjemy w kraju, w którym dominuje wiara katolicka. Czego latorośl uczy się podczas katechez? Że jest grzeszna. I że powinna się z grzechów spowiadać oraz je odkupywać.

Pociechy uczone są zgrabnego samooszukiwania się. Dlaczego my jemy niepryskane warzywa z podwórka, a sprzedajemy te pryskane? – pyta synek. Chcesz jeść niezdrowe jarzyny? – dziwi się tatuś. No… nie – odpowiada brzdąc. Ty się martw o swoją rodzinę – poucza ojciec. Mamo, mówiłaś, że nasz dom ma źle ocieplony dach, prawda? – pyta córeczka. Tak, kochanie. – odpowiada mama i głaszcze ją po głowie z czułością, wszak to jej progenitura, a nie dziecię człowieka, któremu sprzedaje domostwo. Dlaczego więc – dopytuje się aniołek – powiedziałaś tym ludziom, że dach jest w porządku? Kiedyś to zrozumiesz – odpowiada mama i całuje swój skarb w policzek.

Jabłko spada na ziemię. Człowiek strzela do człowieka. Ludzie ciągle giną w wypadkach. Żyję po to by kupować. Robię złe rzeczy i muszę chodzić do kościoła, bo inaczej pójdę do piekła. Oszustwo dla pieniędzy nie jest oszustwem. To dekalog dzieci. W takiej rzeczywistości wzrastają, ona jest dla nich normą. Dlatego jako dorośli zreplikują taką samą. Albo gorszą.

Zastanówmy się, czy nie dałoby się stworzyć zupełnie innej rzeczywistości? Czy możliwe jest przekazanie nowemu pokoleniu wizji świata, w której nie będzie merkantylizmu, zakłamania i przemocy, a zamiast tego zamiłowanie do nauki, łagodności i prawdy? Jaki wtedy nasze potomstwo stworzyłoby świat? Aż boję się marzyć. Utopia – ktoś powie. Właśnie nie. Psychologia społeczna podaje przykłady enklaw ludzkich, gdzie nie znano nawet słowa „agresja”. Dorastające w nich pokolenia uczyły się od poprzednich innej „normy” i taką dalej stwarzały. A więc na większą skalę także jest to możliwe. Nasze dzieci mogłyby wygenerować inny świat, gdyby tylko miały taką szansę.

Więc – nie utopia. Niestety.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Filozofia Matrixa

sobota, 5 Luty 2011

Ten felieton jest to tyle wyjątkowy, że jeden z moich adwersarzy, takich dosyć zapiekłych… zgodził się ze mną :) .

Znowu obejrzałem całego Matrixa. I znowu zadumałem się nad wolnością, jednym z podstawowych pojęć opisującym ludzką egzystencję. Jest problem z wolnością. Termin ten, używany często, nawet nadużywany, jest pewną ideą w rodzaju Platońskich. Wydaje się, że nie bywa ona realizowana całościowo. Zamiast tego jest cząstkowo zawarta w pewnych czynach, sytuacjach, myślach, dziełach.

Wolność realizuje się chyba w sytuacjach wyborów. Na to w każdym razie kładą nacisk bracia Wachowscy. Wybór jednak uwidacznia ograniczenia, jakie narzuca idei rzeczywistość. Nawet decyzja podjęta w oparciu o wewnętrzne standardy, nie jest całkowicie wolna. Standardy owe wykształciły się w określonej kulturze. Kultura ta wywarła tak mocny wpływ, że staje on praktycznie niewidoczny, a decydujący. Nikt poważnie nie rozpatruje w Europie środkowej, by spacerować nago po ulicach. Właśnie: nikt tego nie rozpatruje. A dlaczego? Bo wykracza to poza normy kulturowe. W Amazonii nikt nie rozpatruje, by się ubierać w koszule, krawaty i buty. Niby i ci i ci mają wybór, ale słowo „niby” nie jest przypadkowe.

Neo jest wyjątkowy. Nie jest strasznym mieszczaninem opisanym przez Juliana Tuwima:

„Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą,
Że deszcz, że drogo, że to, że tamto.
Trochę pochodzą, trochę posiedzą,
I wszystko widmo. I wszystko fantom.”

Współczesne czasy, etykietowane jako „wolne”, są w gruncie rzeczy mocno zniewolone. Pracownicy korporacji pracują wiele godzin, automatycznie, zgodnie z narzuconymi normami społecznymi, podporządkowują się przełożonym, łatwo wchodzą w system zależności uaktywniając w sobie instynkt niewolnika (takim człowiekiem był przez pewien czas Thomas Anderson). Żyjemy w dobie zakłamania idei wolności – mówi się o wolności wyboru – nawet w reklamach, a de facto się ją ogranicza. W ten system wchodzą straszni mieszczanie, którzy nie są w stanie zakwestionować Matrixa.

Mózg próbuje znaleźć przyczyny i logiczne wyjaśnienia zdarzeń oraz uzasadnienie wyborów. Wiemy, że w nieświadomości przechowujemy miliony wspomnień i doświadczeń, które determinują nasze zachowania i decyzje. Z pewnością wiele naszych posunięć (jeśli nie wszystkie) podyktowanych jest nie racjonalnym myśleniem, ale impulsem z nieświadomości, który potem wyjaśniamy, znajdujemy dla niego przyczynę. Neurofizjolodzy twierdzą, że świadome podejmowanie decyzji jest mitem. Jedziesz już 300 km, czujesz zmęczenie i głód, zbliżasz się do restauracji przy drodze. Wiesz, że masz do przejechania jeszcze 200 km. Stwierdzasz, że czas odpocząć i się posilić. I masz wrażenie, że robisz to świadomie. A figa, twierdzą naukowcy dzierżący w palcach elektrody. Gdy wciskałeś / łaś sprzęgło i redukowałaś / łeś bieg, najpierw działał Twój „stary” mózg, a dopiero potem nowy. Czyli najpierw doszło do nieświadomego wyboru, a potem nastąpiła świadoma jego obróbka, uzasadnienie. Czy zatem w sytuacji, kiedy dokonujemy tak zwanego wolnego wyboru, jest on rzeczywiście wolny?

Skoro iluzją jest wolne podejmowanie decyzji, po co iluzja ta istnieje? Psycholog powie, że jest to jakaś cecha adaptacyjna – człowiek mający wrażenie, że dokonuje wyborów, człowiek obdarzony ułudą wolności, ma większe szanse przetrwania. Potwierdzają to doświadczenia na zwierzętach. Gdy szczur jest „karany” impulsami elektrycznymi bez żadnego wzoru, czyli gdy nie może znaleźć schematu, który pozwoliłby mu uniknąć kary, szybko wyrabia u siebie tzw. „wyuczoną bezradność”. Gołąb, który nie potrafi zrozumieć, kiedy dostaje wodę, zaczyna wykonywać dziwne ruchy, np. macha w bok łebkiem, rusza nóżką, tworzy specyficzny taniec. Jeśli kilka razy zdarzy się, że machanie to jest skorelowane z podaniem płynu, zaczyna wierzyć, że wygibasy, jak modlitwa, daje dobry rezultat. Macha więc tak mocno, że mało mu się główka nie urwie, nawet wtedy, gdy woda długo się nie pojawia. Wykonuje „tan wody”. Mamy w sobie szczura i gołębia: popadamy w bezsilność, gdy tracimy poczucie kontroli nad rzeczywistością, więc szukamy za wszelką cenę sposobów, by ją okiełznać, na przykład rytualnym machaniem łebkiem. Stąd wiara w wolny wybór?

Merovingi stara się przekonać Morfeusza, Trinity i Serafina, że niczego nie wybierają, że są marionetkami przyczynowości. Nawet Wyrocznia drażni umysł Neo twierdząc, że robi to, co musi robić, albo to, o co został poproszony. Dialogi Matrixa powodują, że w głowie oglądającego powstaje labirynt składający się z coraz węższych korytarzy: nie ma ucieczki, nie ma wyboru, życie jest wąskim tunelem pozbawionym wolności.

Kwestia iluzoryczności idei towarzyszących człowiekowi, między innymi właśnie wolności, jest poruszona w trzeciej części, w słynnym dialogu agenta Smitha podczas ostatniej walki z Neo. Smith mówi:

- Dlaczego, panie Anderson, dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego pan to robi? Dlaczego pan wstaje i dalej walczy? Wierzy pan, że walczy o coś? O coś więcej niż życie? Powie mi pan, co to jest? Czy pan w ogóle to wie? Czy to wolność? Prawda? A może pokój albo miłość? To wszystko złudzenia, kaprysy percepcji. Ulotne twory słabego ludzkiego rozumu, który szuka przyczyny bytu tam, gdzie nie ma sensu ani celu. Wszystkie te twory są sztuczne jak sam Matrix […]. Więc dlaczego pan się upiera?

Gdy słucham tych słów, nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że program w garniturze ma rację. Odziera z iluzji pozorne byty idei i nie pozostawia człowiekowi nic. Korytarz zawęża się do niezbędnego minimum logiki i przyczynowości. Lecz Neo rozbija korytarze jedną, prostą odpowiedzią:

- Bo tak wybieram.

Na tym polega filozofia, a nawet metafizyka Matrixa: Neo wie, że Smith ma rację. Wie, że wybór jest iluzją. Tańcem marionetki. Mimo to świadomość „wybierającego ja” stwarza przestrzeń, gdzie wbrew wszelkim logicznym równaniom – jest miejsce na wolność. Nie wiem, co wybieram, wiem, że to co robię jest zapisane w księdze przeznaczenia, ale ja przecież jej nie znam. Dlatego w moim wyborze jest wolność. A że jej miejsce jest metafizyczne, nie logiczne, maszyna nie ma ze mną szans. Dlatego Trinity i Morfeusz wygrywają pojedynek na autostradzie stosując improwizację przeciw przewidywaniu maszyn, dlatego miłość wyrywa w programie dziury, których nie potrafi zapełnić logika. Wachowscy transcendują rzeczywistość, czyli pokazują coś „poza” w bardzo prosty sposób: przeciwstawiając ludzi maszynom. A na koniec znajdują transcendencję nawet dla nich.
Oczywiście w idei pokoju.

Warto oglądać Matrixa.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Gra w rzeczywistość

piątek, 4 Luty 2011

Ten felieton też był kiedyś w Nowej Fantastyce. Jest to skrót tekstu, który pierwotnie miał ponad czterdzieści stron, więc chwilami może być zbyt syntetyczny. Można go potraktować jako impresję, prowokację intelektualną. Gdy się go przeczyta dwa razy, zaczyna się układać w całość ;) . Życzę miłej lektury.

Statystyczny ludzki mózg liczy 100 miliardów neuronów, z  których przeciętnie każdy ma po 10 000 synaps. Jest to najlepszy komputer w historii ludzkości.

W mózgu podobno „siedzi” psychika. Nikt jednak nie wie, czym ta psychika jest. To jedna z największych zagadek nauki. Istnienie samoświadomej myśli jako wyniku matematycznej korelacji czy współdziałania struktur tworzących wielopiętrowe zależności, u których podłoża leżą neuronalne wzbudzenia lub hamowania jest doprawdy cudem.

Samoświadomość mająca naturę informacyjną, nie energetyczną czy materialną, pojawia się niejako w wyniku emergencji, czyli wyłaniania ze struktur materialnych, tak jak proporcje dające wrażenia piękna wyłaniają się w wymiarów pięknie zbudowanej kobiety.

To, co dzięki mózgowi spostrzegamy i myślimy nie jest prawdą obiektywną. Widzimy wytwór mózgowy, wybiórczą mapę, która nie dość, że dostarcza informacji, to jeszcze nie utrudnia, ale ułatwia przetrwanie. Mózg maluje rzeczywistość i wybiera to, co istotne, a to, co według niego zbędne – odrzuca. Wykreowana przezeń rzeczywistość ma zwiększać prawdopodobieństwo przetrwania właściciela, a nie odpowiadać na pytanie: “jaka jest prawda?”

Według klasycznej teorii względności po bochenku czasoprzestrzeni przesuwa się „płaszczyzna teraźniejszości” niczym ostrze tasaka ustawionego prostopadle do długiej osi bochenka, sunące wzdłuż tej osi od jednego końca do drugiego (mowa o modelu zredukowanym o jeden wymiar przestrzenny). Tak powstaje przepływ czasu (według tej teorii), a dzięki naszej pamięci również wrażenie tego przepływu. Jednak nasze ciała nie wędrują przez czasoprzestrzeń razem z tą płaszczyzną (ostrzem tasaka). Są zawieszone, nieruchome w przeszłości i przyszłości (w lewej i prawej części bochenka, jako jego małe cząstki), „oświetlane” przez nanosekundy sunącą przez świat „teraźniejszością”. Brian Greene twierdzi, że przez czasoprzestrzeń razem z nią wędruje tylko nasza myśl. Świadomość. My powiemy: psychika? Dusza? Ciało astralne?

Psychologowie zgodnie (lub prawie zgodnie) uznają, że mózg jest mistrzem w tłumaczeniu, dlaczego coś stało się tak, a nie inaczej. Jest w tym tak dobry i szybki, że na przykład gdy śnimy, jest w stanie wyjaśnić huk powstały w wyniku trzaśnięcia drzwiami: już od kilku godzin tkwimy w okopie i walczymy z obmierzłymi Orkami. Odrzwia grzmotnęły o framugę, a nasz mózg, ledwie zarejestrował dźwięk, dodał do niego całą historię, praktycznie „cofając się w czasie”. To nie drzwi huknęły lecz działo tytana, który osłania nasze flanki.

Są eksperymenty, w których badani mają zobaczyć obrazki wesołe lub smutne. Reakcje ich mózgów wskazują, że badani na ułamek sekundy przed pokazaniem widoczku wiedzą, jaki będzie to rysunek.

Jesteśmy na nieustannym haju. Sens tworzonego przez nas obrazu rzeczywistości (tzw. „wewnętrznej reprezentacji rzeczywistości”) jest lekko naróżowany: „jakoś to będzie”, mówimy. Ludzie w depresji, uważani przez nas, „normalnych” za chorych, mają prawdziwszy ogląd rzeczywistości. Nie mówią “jakoś to będzie”. Wiedzą, że życiem rządzi przypadek. Depresja jednak nie sprzyja przetrwaniu.

Powstały całe tomy teorii tłumaczących zachowanie człowieka. Ciekawe jest to, że tak niesłychanie trudno znaleźć przyczyny. Gdy czegoś szukamy i wciąż nie możemy znaleźć, może warto zadać niebezpieczne pytanie: czy to, czego szukamy, naprawdę istnieje? Może nie ma przyczyny? Może nie ma przyczyn zachowania człowieka? Teoria emocji Williama Jamesa mówi, że najpierw spostrzegamy nasze czyny (ucieczkę, śmiech) i na tej podstawie wnioskujemy o związanymi z nimi emocjami: strachu czy radości. Jakby trochę „wstecz”: drewniana rączka marionetki, pociągnięta za nitkę przez lalkarza, sięga po szklankę z wodą. „Jestem spragniona”, myśli drewniana główka.

Mózg myśli przyczynowo skutkowo, w dodatku jest niesłychanie sztywny w swoim przeświadczeniu, że „jest tak, a nie inaczej”. Wszelkie zdarzenia niepasujące do jego teorii traktuje jako nieistotne wyjątki (to głównie zasługa lewej półkuli).

O co zapytałeś tarota? O to, jak możliwe są przeczucia. Jaką kartę wyciągnąłeś? Dziesiątkę kielichów. Co ona oznacza? Miłość, ekstazę, sukces, dom, rodzinę. Bzdury. Niemożliwe, żeby przypadkowo wyciągnięta karteczka miała związek przyczynowy z rzeczywistością. Z rzeczywistością wytworzoną przez mózg – na pewno nie. Ale z rzeczywistością w ogóle?

Gdy pytano ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, co czuli, opowiadali, że bezwarunkową, otaczającą ich ze wszystkich stron miłość. Gdy dotknę Cię palcem, poczujesz dotyk, nie palec. Więc czuta przez nich miłość mogła być znakiem pewnego otoczenia, nie otoczeniem. A co jeśli ta miłość jest przestrzenią, nadprzestrzenią, obszarem pod fizycznym „oceanem prawdopodobieństwa”, światem wielowymiarowym, w którym mieszkają nasi znajomi? Znajomi… „stamtąd”?

W eksperymentach Michaela Persingera z Laurentian University w Ontario, podczas stymulacji mózgów ochotników impulsami elektromagnetycznymi (tak zwaną „wibracją Thomasa”), uzyskano ciekawe wyniki: badani mieli wrażenie, że w pokoju pojawia się istota: kochająca, opiekuńcza, boska. Ateiści i wierzący twierdzili, że to jedno z najważniejszych doświadczeń w ich życiach.

Teraźniejszość przesuwa się po „bochnie” czasoprzestrzeni. Płynnie. Szybko. Czy można mówić, że reagujemy na zdarzenia? Istnieje ograniczona prędkość przesyłu neuronalnego. Z matematycznego punktu widzenia neurony działają, ale nie reagują, tylko obserwują. Albo nawet nie obserwują, tylko ich reakcje, jak rączka marionetki, są pozorne, animowane. Obserwuje zaś to wszystko coś innego, nie neuronalnego. Greene’owska „myśl”? Która tłumaczy to co widzi przyczynowo skutkowo? Jedna interpretuje tak, inna siak, i na tym polega wolna wola? Uważamy, że otaczający nas świat jest realny. Jednak skoro spostrzegamy go nierealną myślą, skąd przekonanie o jego realności?

Jesteśmy marionetkami. Nasze życie jest nagrane. A mózg, lub raczej „myśl” szuka przyczyn, i oczywiście znajduje: historyjki, które tłumaczą, uspokajają, zamykają oczy. A że każdy wymyśla własne bajeczki, ludzie nie zgadzają się co do tego, co jest.

Jeśli bochenek czasoprzestrzeni to nagranie, coś dookoła niego musi istnieć, czyż nie? Może jest to wielowymiarowa przestrzeń opisana w jednej z dwóch teorii hologramów? Skoro przestrzeń taka hipotetycznie istnieje, to dlaczego nie założyć, że jest zamieszkała? Jesteśmy tacy, jak nasi „znajomi”, tylko tymczasowo gramy w grę „rzeczywistość”, a nasze prawdziwe wielowymiarowe zmysły są tłumione, otumaniane przez „doznania mózgowe”. Mózg to hełm wirtualny. Nasze „ja” to ciało astralne. Przeznaczenie istnieje. Całe szczęście, że mamy zasadę nieoznaczoności Heisenberga. Dzięki niej i mechanice kwantowej mamy do dyspozycji nieskończoną ilość równoległych wszechświatów. A przeznaczenie w każdym z nich jest inne. Nasza „myśl” może przeskakiwać między nimi i szukać dla siebie losu. Bo myśl ma moc sprawczą.

A jak to wszystko jest możliwe? Proste. Rzeczywistość, materia, przestrzeń, czas, jednym słowem wszystko – jest informacją. Ten felieton – również – przy czym, co ważne, obwarowaną nieprawdopodobnie wielką liczbą założeń.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

Refleksja

środa, 2 Luty 2011

Archiwum uzupełniania krok następny. Po opublikowaniu tego tekstu w Nowej Fantastyce dużo osób na forum tego pisma wieszało na mnie psy… Już nie pamiętam, dlaczego.

„Nerwica nie musi być skutkiem wewnętrznego konfliktu, ale efektem unikania refleksji” (Wprowadzenie do psychologii osobowości, Piotr K. Oleś, s. 56). Jest to tak piękne zdanie, że postanowiłem poświęcić mu artykuł. Oglądam ostatnio serial „Rzym”, każdy odcinek kilka razy, także z opcją „All roads lead to Rome”, czyli z dodatkowymi wyjaśnieniami. Wyjątkowo pociągają mnie sceny zadumy, modlitwy, przy świecach, przed posążkami bogów, przed stosami całopalnymi. Każdy bohater / bohaterka modli się, poświęca czas na coś, co można szerzej nazwać refleksją. Nie ma dnia, posiłku bez zwrócenia się ku bytom wyższym.

Jako zagorzały fizyk-amator-poszukiwacz (z braku lepszej nazwy zwany ateistą) nie zazdroszczę im wiary, zwłaszcza zbyt dosłownej, ale chciałbym, tak jak oni, poświęcać czas na medytację. Współczesna rzeczywistość robi wszystko, żeby człowiek nie myślał, tylko albo pracował, albo kupował, albo naprawiał to, co musiało się zepsuć (i znowu kupował), albo załatwiał tak zwane sprawy służbowe i prywatne. Na zaawansowane funkcjonowanie naszych neuronów nie staje zasobów. Tymczasem refleksja, czy nazwiemy ją modlitwą, medytacją, seansem wróżbiarskim czy po prostu chwilą zastanowienia nad sobą i tym, może być warunkiem zdrowia psychicznego. W sumie co w tym dziwnego? Jak ma być zdrową psychika, zwłaszcza samoświadoma, która służy wyłącznie do kontrolowania przyziemnych funkcji, nie poświęcając samoświadomości grama czasu? To jakby wbijać gwóźdź laptopem.

Zaobserwowałem u siebie niedobre objawy: mam nadmiar figurek do pomalowania, w szufladzie biurka leżą wciąż nie zainstalowane gry komputerowe, w szafie leży kilka nie obejrzanych filmów, na regale tkwią nie przeczytane książki, a kupuję więcej i więcej, jakby w nadziei, że w czynnościach tych znajdę ukojenie. Ukojenie nie nadchodzi. Konsumpcja nie zapełni luki, z której krzyczy mały ludzik o imieniu „ja” i prosi o chwilę zastanowienia.

Ciekawe, że tęskniłem za refleksją już jako uczeń szkoły podstawowej. Tak jakoś w pierwszej czy drugiej klasie. Marzyło mi się, żeby usiąść w fotelu (którego w lokum o powierzchni 30 metrów kwadratowych, w którym wychowywany byłem wraz z siostrą i dwoma psami nie było) i pomyśleć o swoim życiu. Marzenie dziecięce nie zostało zrealizowane tak, jakbym sobie tego życzył. Może z pośpiechu, może z lęku przed tym, co zobaczę? I tak przez 40 lat. Ważniejsze nieustannie było to, co w istocie ważne było mniej: czynności obowiązkowe, codzienne, niezbędne… Refleksja niezbędna niestety nie jest.

Teoria zarządzania sobą w czasie nie jest zbyt subtelna. Mówi, że czynności można podzielić pod względem dwóch kryteriów: ważności i pilności. Czynności ważne i pilne, nazywane „A”, powinny być wykonywane w pierwszej kolejności. Zadania ważne, ale nie pilne ( B ) mamy wykonywać jako drugie. Rzeczy pilne, lecz nie tak bardzo ważne ( C ) mogą poczekać, aż zrobimy „A” i „B”. „D” zaś, czyli rzeczy nie pilne i nieważne, można od razu wyrzucić do kosza. To zjadacze czasu. Ciekawe, że teoria ta zwraca uwagę, że w najważniejsze z rozwojowego punktu widzenia są czynności „B”, bo to dzięki nim inwestujemy w przyszłość. „B” to nauka, rozmowy z ważnymi osobami, spotkania, wizyty na wystawach, uczęszczanie na wykłady, oraz… czas na refleksję. Niestety, spraw „A” jest tyle, że na „B” nie starcza czasu. Jednak „B” to nasze życie, które nomen omen traktujemy właśnie „be”, jakby było wartością drugiej kategorii. Jak długo można nie dostrzegać, że się żyje, na rzecz pędu ku takiej czy innej przyszłości?

Do czasu. P. K. Oleś pisze na tej samej stronie w tej samej książce: „Połowa życia to najważniejszy okres, gdyż zachodzi wtedy przemiana od zaangażowania w działanie w świecie, ku autorefleksji i osobistej filozofii życia. Mogą następować przewartościowania, odejście od wartości ekspansji, erotyki i materialnych, a zwrócenie się ku wartościom duchowym i kulturowym; ważna staje się religia, człowiek szuka wewnętrznej równowagi, harmonii, a zarazem pełnej ekspresji siebie”.

W końcu przychodzi czas na refleksję, chcemy czy nie, a związane jest to z tak zwanym kryzysem wieku średniego. I dzieje się wtedy osobliwa rzecz. Przypominamy sobie o tym, o czym dawno wiedzieliśmy. Kazimierz Dąbrowski opisuje rozwój osobowości jako proces, w którym najpierw jesteśmy zintegrowani („pierwotnie”), potem następują trzy etapy dezintegracji („jednopoziomowej”, „wielopoziomowej spontanicznej” i „wielopoziomowej zorganizowanej”), a po nich następuje stadium integracji wtórnej. Ciekawe, że wzór ten jest dość uniwersalny, na przykład w pisarstwie: najpierw komuś wydaje się, że wie, jak pisać, potem przekonuje się, że w ogóle nie potrafi, następnie przypadkiem, od czasu do czasu, coś tam lepiej zaczyna mu wychodzić, wreszcie uczy się, co robić, żeby nie był to przypadek, a w końcu pisze dobrze, choć wcale się nie stara.

Jako dziecko i młodzieniec miałem potrzebę refleksji. Była to jakby „integracja pierwotna”. Wiedziałem wiele mądrych rzeczy: że lepiej uspokoić się oddechem niż alkoholem, a pobudzić odpoczynkiem, nie zaś kawą. Potem stałem się „dorosły” i całkiem głupi: zapomniałem o wewnętrznym głosie i zanurzyłem się w świat uspokajaczy i pobudzaczy – zewnętrznych i płytkich, dających pozory, ułudy pożądanych stanów. Teraz znowu wracam do korzeni, do tego, co dziecko we mnie pojmowało już dawno temu. Czy to nie śmieszne, że mądre w nas jest dziecko?

A któżby inny?

Pierwszym gwiazdozbiorem, jaki poznałem, był Orion. Ojciec obudził mnie w nocy i pokazał jego charakterystyczny kształt. Był to magiczny moment. Dużo później poznałem kilka wersji mitu o tym bohaterze, a dopiero niedawno jedną z nich zrozumiałem.

Orion był pięknym i dzielnym myśliwym, mocno zadufanym w sobie. Po tym, jak odważył się prosić o rękę cudnej Merope, został oślepiony przez króla Ojnopiona. Chodziłby ślepy do końca swoich dni, ale spotkał chłopca, którego posadził sobie na ramieniu. Odtąd dziecko mówiło mu, co widzi, a on kierował się jego wskazówkami.

Można mit ten zinterpretować tak, że Orion w końcu wydoroślał, a uczyniwszy to, przypomniał sobie, kim był, zanim się stał. Jestem pewien, że kiedy stracił wzrok, miał wiele czasu, by usiąść i pomyśleć.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)