Archiwum z Luty 2011

Wędrówka dusz

niedziela, 27 Luty 2011

Gdzieś czytałem (w pracach Junga?) o człowieku, który, pracując późnym wieczorem, zasnął nad biurkiem. Rozluźnione palce ręki potrąciły łyżeczkę spoczywającą na spodku obok filiżanki z wystygłą kawą. Łyżeczka upadła na podłogę, wydając charakterystyczny dźwięk. Mężczyzna ocknął się. Co w tym, niezwykle krótkim czasie, mu się przyśniło? Oto szedł przez ulice średniowiecznego miasta. Zauważył warsztat ludwisarza. Zapytał, czy mógłby zostać jego uczniem. Tamten się zgodził, przyjął go pod dach i tak rozpoczęła się nauka. Autor snu przez lata był terminatorem, potem stał się czeladnikiem. Nadeszła próba, po której miał uzyskać tytuł mistrza. Sporządził piękny dzwon, który z niemałym trudem przetransportowano do miasta, którego kościół posiadał wciąż niemą dzwonnicę. Dzwon wciągnięto, pociągnięto za sznur, a wtedy śniący usłyszał piękny dźwięk… i obudził się.

Przykład ten jest jednym z wielu, które pokazują, jak szybki jest mózg i z jakim uporem stara się przypisywać przyczynę wszelkim zastanym zjawiskom, albo, mówiąc inaczej, jak usilnie stara się ująć postrzegane zdarzenia w ciągi przyczynowo skutkowe. Zwróćmy uwagę, że dźwięk, który usłyszał zasypiający mężczyzna, owszem miał przyczynę (albo tak przynajmniej się zdaje, ale o tym za chwilę), lecz człowiek ten jej nie percypował, bo w czasie, gdy łyżeczka leciała ku podłodze, już spał. Śniący usłyszał dźwięk nie znając jego przyczyny. Gdy jednak zadźwięczało, jego superszybki (i uparty) mózg, oszukał go i naprędce stworzył oniryczną przyczynę i to wieloletnią!

Nasz mózg jest mistrzem w układaniu rzeczywistości w logiczne, sekwencyjne schematy przyczynowo skutkowe. Jest też dobry w codziennym samooszukiwaniu się na tej samej zasadzie. Na przykład chcę kupić nową kartę graficzną. Patrzę na cenę i robi mi się niedobrze. Nie, nie kupię jej, mówię w duchu, i tak mi się nie przyda, bo mam za wolny procesor. Znajduję logiczny, sensowny powód, oczywiście fałszywy. Jeszcze chwila i wierzę w to przekłamanie. Ten mechanizm jest znany w psychologii pod nazwą racjonalizacji.

Według ogólnej teorii względności, czasoprzestrzeń jest. Oznacza to mniej więcej tyle, że wydarzenia z przeszłości i przyszłości wciąż istnieją, „wiszą” nieruchome w „bochnie czasoprzestrzeni” (fizycy przedstawiają ten model jako właśnie bochenek chleba, gdzie dwa wymiary poprzeczne to wymiary przestrzenne, a wymiar podłużny to czas. Model ten jest zredukowany o jeden wymiar przestrzenny z tego powodu, że trudno inaczej byłoby go sobie wyobrazić). Jeśli przyjmiemy, że „teraz” to płaszczyzna, która tnie bochenek w połowie długości, to kawałki chleba będące po jej lewej stronie, symbolizujące zdarzenia przeszłości, wciąż tam są. Podobnie jak drobiny pieczywa po prawej stronie płaszczyzny. Przeszłość i przyszłość już są. Już się stały. I nie mówi tego wróżbita Marcin Przybyłek, ale uznane teorie fizyczne. Model ten implikuje niesłychane rzeczy związane z naszym byciem i spostrzeganiem. Po pierwsze ponad wszelką wątpliwość stwierdza, że nasze ciała nie ruszają się. Pozostają jako zdarzenia nieruchome, choć minimalnie przesunięte w każdej drobinie czasu. Wynika z tego, że przez ten bochen przesuwa się jedynie nasza… myśl. Dusza. Psychika. Byt relacyjny tworzący świadome istnienie. Z pewnością już jednak nie nasz mózg. Wizja ta stawia na głowie powszechne wyobrażenie o wolitywności i sprawczości człowieka. Gdzie są jego wolna wola i wpływ na kształt rzeczywistości, jeśli ta bardziej przypomina taśmę magnetofonową (po której przesuwa się „głowica” – płaszczyzna teraźniejszości), niż otwarty, bogaty świat?

Model ten implikuje jeszcze jedną rzecz. Taką mianowicie, że nasze neuronalne reagowanie jest mitem: płaszczyzna teraźniejszości przesuwając się po rzeczywistości jedynie odtwarza nasze, nagrane już wcześniej, przewodnictwa nerwowe. Żywa, niejako niezależna, choć tylko do pewnego stopnia, wydaje się myśl.

Zatem przeznaczenie istnieje, a my równie dobrze możemy się położyć pod drzewem i czekać, aż upadnie nam na łeb jakaś gałąź albo inny meteoryt.

Byłoby tak, gdyby nie mechanika kwantowa. Gdy bowiem zaczniemy przybliżać oko do modelu „bochna” tak blisko, że zobaczymy atomy, zorientujemy się, że… nie bardzo możemy je zobaczyć. Zasada nieoznaczoności Heisenberga powoduje bowiem, że albo wiemy, gdzie są ich części składowe (kwarki, elektrony), albo jak szybko się poruszają (takich par wykluczających się cech drobin rzeczywistości jest więcej). Widzimy ponadto, że cząstki elementarne są, ale jakby ich nie ma. Fizycy mówią, że są zanurzone w oceanie prawdopodobieństwa, lub kwantowej pianie. Cząstki atomów są nie tylko korpuskułami, ale także mają naturę falową. Nie są jednak falami mechanicznymi, lecz falami… prawdopodobieństwa. Mówią do nas: hello! Może jestem tu? Albo tu? Albo może tu! Nie dowiesz się, dopóki nie sprawdzisz! Gdy jakiś naukowiec zbada gdzie jest jakaś cząstka, ta wyskakuje z oceanu prawdopodobieństwa i mówi: no dobra, masz mnie. Jestem tu i już nigdzie indziej. Zjawisko to nazywa się redukcją kwantową (lub, dokładniej: redukcją stanu kwantowego). Wracając do naszego bochna, z punktu widzenia kwantowego rzeczywistość nieustannie drga, faluje, nie jest nieruchoma. Drga nawet sama przestrzeń, która także skonstruowana jest z drobin, ale o tym kiedy indziej. Patrząc z poziomu atomów przeznaczenie jest, ale… tylko prawdopodobnie. Co więcej, także poważna teoria fizyczna mówi, że każda redukcja kwantowa, każde wydobycie cząstki z oceanu prawdopodobieństwa, tworzy nowy wszechświat równoległy. Teoria ta mówi, że istnieje de facto nieograniczona, nieskończona ilość takich wszechświatów. Zatem, istnieje nieskończona ilość naszych ciał i przeznaczeń: a więc są światy, w których kończymy żywot jako ludzie szczęśliwi zdrowi i bogaci, są i takie, gdzie kończymy w rynsztoku. Lecz wciąż trudno dostrzec tu wolitywność i sprawczość człowieka.

Miałem kiedyś sen. Nauczyciel od fizyki w pustej sali zapytał, co sądzę o kształcie materii. Odpowiedziałem, że to, co czytałem zdaje się przeczyć zdrowemu rozsądkowi. W pewnym momencie odczułem, że nastąpił ten moment, w którym mogę sięgnąć poza zasłonę oczywistości i wydobyć jakąś ukrytą cząstkę wiedzy. Rzuciłem się w kierunku podłogi, wyciągnąłem rękę jakbym chciał złapać jakąś mysz, chwyciłem powietrze, a w głowie zaświeciły słowa: „myśl zawsze miała moc sprawczą”.

Wkrótce potem poznałem teorię Rogera Penrose’a, uznanego matematyka, który, wbrew innym fizykom, twierdzi, że spontaniczne redukcje kwantowe owszem, zdarzają się (inni uważają, że zachodzą tylko podczas instrumentalnego badania cząstek). Penrose uważa, że, zachodzą one… w naszych głowach. W komórkach nerwowych mózgu znajdują się tzw. mikrotubule działające na zasadzie komputerów kwantowych. To w nich właśnie zachodzą redukcje, dzięki czemu my sami, naszymi myślami… stwarzamy światy równoległe.

I być może właśnie na tym polega nasza sprawczość i wolitywność: „wyczarowujemy” nowe wszechświaty siłą woli, ducha, wyobraźni, jak zwał tak zwał. I między nimi wędrujemy.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Ryba w wodzie czy woda w rybie

sobota, 26 Luty 2011

Jakiś czas temu smażyłem rybę. Czynność ta nie byłaby warta odnotowania, zwłaszcza w tak szacownym miejscu jak blog, gdyby nie jeden fakt: okropnie skwierczała, pryskała i generalnie była jakaś dziwna. Dlaczego tak pryska?, zastanawiałem się. Przecież na patelni nie ma wody, jest tylko rybka i olej z pestek winogron. Dlaczego więc? W sukurs przyszła żona: jak to:” dlaczego”? Odpowiedź jest prosta: „producenci”, tuż przed zamrożeniem, nasączyli martwe zwierzę ha dwa o. Po co to zrobili? Żeby ryba więcej ważyła. Po co ma więcej ważyć? Żeby rybę drożej sprzedać. De facto, żeby drogo sprzedać wodę w rybie. Czyli tak: rybak łowi skrzelowca, sprzedaje go do zakładu przetwórczego, tam skrzelowiec jest wybebeszony, a następnie napompowany neutralną cieczą, żeby wyglądał na większego i żeby w związku z tym więcej kosztował. Jakby na to nie patrzeć, jest to oszustwo. Na wielką skalę, bo w tysiącach sklepów, w chotomowskich również, kupujemy ryby + wodę w cenie ryby, bynajmniej nie wody. To jakieś dziwne. Ktoś wciska mi towar z odważnikiem każąc płacić za towar i odważnik, którego to odważnika wcale nie chcę konsumować.

Mamy teraz piękne, różowe szynki, okrąglutkie jak nie przymierzając księżyc w pełni. Od ludzi, którzy „w tym siedzą” słyszałem, że w świński mięsień szynkowy wbija się z górą sto igieł, które „pompują” go zwiększając jego objętość nawet ponad 100%, wstrzykując znowu „obojętną substancję”. Zatem kupujemy mięso + odważnik w cenie mięsa. I jemy ten odważnik, chociaż tak jakby nie do końca jest on jedzeniem.

Wieść gminna niesie, że proszki do prania zawierają substancje czynne oraz… wypełniacze. Rany boskie! Czy i tym razem mamy do czynienia z esencją oraz odważnikiem?! Tak jest. Świadczą o tym chociażby niezwykle skoncentrowane proszki firmy, której nazwy nie wymienię, bo to nie miejsce na reklamę.

Bardzo lubię pastę do zębów Ajona (tę będę reklamował, za darmo, gdyby ktoś się pytał). Dlaczego? Bo jest to koncentrat, w dodatku nie zawiera fluoru, substancji podobno wcale nie tak niezbędnej, zwłaszcza dorosłym. Maleńka, czerwona tubka wystarcza na o wiele więcej czasu niż wielka tuba konkurencji. W dodatku na szczoteczkę kładzie się tyle, co końcówka zapałki. Zatem tak szeroko reklamowane pasty także są z odważnikiem? Ano tak.

Założę się, że „zodważnikowane” są także mydła, które jakoś podejrzanie szybko się kończą, odważnikiem powietrznym spuszone są papiery toaletowe, których wewnętrzne tekturowe rurki nagle powiększyły swoją średnicę, nabywając więc śnieżną rolę tak niezbędnego wszak towaru, płacimy także za powietrze ukryte w wewnętrznym walcu, oraz to, które sprytnie zgromadzono między warstwami bumagi (dzięki jej odpowiedniemu „pogrudkowaniu”).

Kupiłem ostatnio krem do twarzy (tak, mężczyźni też ich używają). Wieeeelgachne pudełko zawierało pojemniczek, który, gdy go postawiłem obok pudełka, wyglądał jak karzeł przy olbrzymie. Gdyby nie to, że potrzebowałem mazidła, roztrzaskałbym je o podłogę w akcie bezsilnej desperacji. Czy to w trosce o klienta producenci kosmetyków robią tak obszerne opakowania? Czy może po to, żeby znowu go oszukać? Mimo, że jestem idealistą, stawiam na drugie.

Kiedy tak o tym myślę, chce mi się kląć. Na każdym kroku, jakiś par excellence oszust sprzedaje mi towar z odważnikiem! Albo z powietrzem, albo z wodą, jak zwał, tak zwał. Ile jest jeszcze na świecie towarów „bez wody”? No wyobraźcie sobie. Idziecie do księgarni, kupujecie moją książkę, oczywiście któryś tom gamedeka, który jest… napompowany. „Zabaweczki. Błyski” zawierają 501 stron tekstu nie licząc appendixów. Ale wiadomo, że grubsza książka wygląda lepiej, więc w „księgarskim zakładzie wytwórczym” dodano do niej 400 stron (75%, to i tak mniej niż w przypadku szynki), na których to stronach widnieje jedno zdanie: „Marcin Przybyłek wielkim pisarzem jest”. I tak, powiedzmy, co 50 stron tekstu, widzimy wrzutkę 100 stroniczek WYPEŁNIACZA. Czy nie bylibyście zdenerwowani? No co to jest, na rany zbawiciela?!, zakrzyknęlibyście. Jak to co? Książka. Różowa, okrągła, ciężka, pryskająca. Taka, jak każdy inny towar. Towar początku XXI wieku. Nowoczesny.

Oszukany.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Próg pamięci

czwartek, 24 Luty 2011

19 września 2008 roku na półkach księgarskich pojawiła się pierwsza księga III tomu opowieści o gamedeku: „Gamedec. Zabaweczki. Błyski”. Księga druga, „Gamedec. Zabaweczki. Sztorm” ukazała się w czerwcu roku 2010.  Tomy III i IV stanowią jedną powieść o krótkim tytule “Zabaweczki”.

Treść „Zabaweczek” w wielu miejscach ociera się o ideę progu pamięci operacyjnej w naszym mózgu. Pamięć ta jest mniej więcej tym samym, co w RAM w komputerze. Mieści się, według obecnej wiedzy, w płatach przedczołowych i to w niej właśnie rozwiązujemy problemy: ustawiamy elementy składowe w czasie i przestrzeni, ściągamy dane z pamięci trwałej i tak krok po kroku radzimy sobie z życiowymi zadaniami.

Pamięć ta ma jednak ograniczenia. Nie jesteśmy superkomputerami i nie możemy pracować na dowolnej liczbie elementów. Gdy ich pula przekracza pojemność naszego „RAM’u”, niektóre z nich po prostu nie biorą udziału w analizie. Tę właśnie liczbę, która jeszcze „wchodzi” do pamięci operacyjnej nazywam jej progiem.

W książce staram się przekazać ideę, że próba pełnej analizy złożonych zbiorów danych dokonana przez zwykłego, organicznego człowieka, musi się zakończyć niepowodzeniem, albo pozorem zrozumienia (który jednak jest spójny i logiczny). Takim złożonym zbiorem jest na przykład sytuacja geopolityczno gospodarcza Ziemi. Kto jest w stanie zrozumieć, co się dzieje na naszym globie, gdy o kształcie zdarzeń decyduje ogrom czynników ludzkich, gospodarczych, politycznych, naukowych, geograficznych, geologicznych, językowych itd.? Mamy tylko pozór zrozumienia, akurat taki, który odpowiada temu, co ostatnio czytaliśmy, oglądaliśmy i ogólnie pasujący do indywidualnego światopoglądu.

O słuszności idei progu pamięci operacyjnej przekonałem się dokonując kilka miesięcy przed publikacją „Błysków” gigantycznej operacji usunięcia wszystkich przedmiotów z mojego gabinetu, przesortowania ich, oddzielenia „plew” i ponownego ulokowania już tylko potrzebnych obiektów w nowo zakupionych meblach. Byłem wstrząśnięty widząc, wśród jakich ilości śmieci i innych dziwnych przedmiotów przyszło mi pisać „Granicę rzeczywistości”, „Sprzedawców lokomotyw”, „Sprzedaż albo śmierć” i wyżej wzmiankowane „Zabaweczki”: w pokoju znajdowały się dziesiątki płyt dołączanych do czasopism: archiwalne czarne krążki od CD-Action, kółka po śp. Świecie Gier Komputerowych, jakieś „dostane” gry dla dzieci, programy edukacyjne, foldery samochodowe, informatory konwentowe, skrypty ze studiów, zdezaktualizowane podręczniki, książki, których nigdy nie przeczytam (brzydkie, zakurzone, nudne i stare), wydrukowane wystąpienia, które wygłosiłem wiele lat temu na różnorakich szkoleniach, zbindowane materiały treningowe, rachunki za telewizję, prąd, meble, umowy z bankiem, w którym nie posiadam już konta, pozostawione przez agentów ubezpieczeniowych „symulacje potrzeb”, ogromny zbiór kaset magnetofonowych, zdjęcia, o których dawno zapomniałem, pisma, do których nigdy już nie zajrzę, rozpadające się zdublowane słowniki, wkładki do segregatora „Easy PC” (części z nich nigdy nie wyjąłem z kopert), cudowne książki „Spójrz w okna windows”, „Dos”, tudzież „Komputery jak ludzie”. Pod koniec operacji przed domem stała sporej wielkości piramida bytów tego typu.

Ważne w tym wszystkim jest to, że ja naprawdę nie zdawałem sobie sprawy, ile tego jest, i że to wszystko wciąż piętrzy się dookoła. Byłem skoncentrowany na pracy, opłatach, rachunkach, życiu codziennym i zwyczajnie nie pamiętałem, albo, by wrócić do pamięci operacyjnej: w moim RAM’ie nie było miejsca na informacje o liczbie otaczających mnie zbędnych przedmiotów. Nie tylko o ich liczbie, ale także o obszarach z nimi związanych i o czynnościach, które kiedyś były z nimi powiązane. I chodzi tylko o mój gabinet, pomieszczenie, w którym pracuję. Już w jego przypadku pamięć operacyjna okazała się zbyt mało pojemna. Teraz, kiedy piszę te słowa, znajduję się w całkowicie przemeblowanym pomieszczeniu, wszystkie książki są w zamkniętych szafkach i obraz (właśnie obraz) pokoju z powrotem lokuje się w moim mózgu pod postacią kilku uproszczonych „obrazo-uczucio-myśli”, a RAM dawno opustoszał i wyrzucił z siebie straszące powidoki (teraz zajmuje się formowaniem niniejszego tekstu).

Jakie więc szanse ma człowiek próbujący ogarnąć „całość sytuacji na Ziemi”? Niemądre pytanie, nieprawdaż? Ale próbować warto, a przez próbowanie rozumiem nieustającą autoedukację. Ktoś mógłby powiedzieć: ale po co to robić? Czy to się w ogóle na coś zda? Moim zdaniem – tak. Takie próby podejmuje się tu i ówdzie. Robi to na przykład Michael Moore, reżyser „Zabaw z bronią” czy „Fahrenheita 9.11”. Bada to, bada tamto, i odkrywa nadzwyczajne rzeczy zmieniając świadomość, czy może raczej wiedzę takich ludzi jak ja. I chociaż jego dzieła tylko na kilka godzin zapełniają moją pamięć operacyjną, to potem, lokując się w pamięci trwałej cząstkowo zmieniają tych kilka „obrazo- uczucio-myśli”, których zlepek tworzy moje mniemanie o kształcie świata. Podobne, dla mnie odkrywcze, treści można znaleźć u, można powiedzieć, przeciwnika politycznego Moore’a, Lecha Jęczmyka (“Nowe średniowiecze”), także u neutralnych twórców, chociażby obrazu “SOS dla Ziemi”…

Może pewnego dnia obraz całości wyłoni się z kakofonii informacji – śmieci rozrzucanych po świecie w tabloidach i udających serwisy informacyjne dziennikach. Jak na razie jest zakryty. Powstaje pytanie: czy w ogóle istnieje? A może żyjemy w papce nieposiadającej jakiejkolwiek formy i obraz całości jest mitem?

Wtedy nie musielibyśmy się martwić o pojemność naszej pamięci operacyjnej, czyż nie?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Zagrożenie

środa, 23 Luty 2011

Jakiś czas temu giełda leciała na pysk. Słyszałem w mediach niemal codziennie, że umarła, dogorywa, przeżywa najczarniejszy z czarnych dni i każdego następnego dnia czerń była czarniejsza, śmierć bardziej śmiertelna, konanie bardziej rzężące, krwawienie mocniej chlupiące. Tak to trwało pół roku albo i więcej. Kto swoje pieniądze zainwestował w ten cudowny przybytek ludzkiej cywilizacji, stracił je, kto zainwestował wcześniej i w pewne wakacje wycofał – dużo zyskał. Generalnie jednak było tak, że giełda stała się niczym olbrzym, który otrzymuje każdego dnia kilkanaście śmiertelnych strzałów i zdycha wciąż i wciąż na nowo, zupełnie jak nieszczęsna krowa w którejś odsłonie Różowej Pantery. Nie pamiętacie jak to było? Jedzie Cluseau samochodem, patrzy, na drodze leży Mućka. Wygląda na śmiertelnie chorą. Policjant decyduje, że ukróci jej cierpienia strzałem z broni bocznej, w rogaty łeb oczywiście. Pada straszna salwa. Głowa bydlęcia opada na asfalt. Lecz za chwilę, ku zdziwieniu słynnego detektywa, podnosi się. Cluseau strzela po raz drugi. Krowa wciąż żyje. Mężczyzna oddaje trzeci strzał, a bydlę dycha. Gdy bohater filmu opróżnia w niechcący zdechnąć łeb cały magazynek, próbuje krowisko udusić gołymi rękami. Wydaje się, że w końcu odnosi sukces, ale pod koniec filmu dowiadujemy się, że… krowa ma się dobrze.

Tak właśnie zdychała i zdechnąć nie mogła polska giełda. A dlaczego w ogóle zdychała? Diabli wiedzą. Jest to kuriozalny twór, w którym o wartości akcji, czyli cząstek firm, które granitowy monolit swojego majątku rozmieniły na piasek akcji, decyduje coś tak bzdurnego jak podaż i popyt. Ludzie kupują akcje? Ich ceny idą w górę. Nie kupują? Ich ceny lecą w dół. Strasznie i przerażająco proste. Jak na głowę laika, którym jestem, oczywiście. Gospodarka w Polsce się rozwija – giełda leci. Dlaczego? Bo coś w USA piszczy. Gospodarka w Polsce się rozwija – giełda leci. Dlaczego? Bo Chińczycy się marszczą. Gospodarka w Polsce się rozwija – giełda leci. Dlaczego? Bo analitycy mówią, że będzie lecieć, a dziennikarze radośnie temat podchwytują i robią to, co lubią najbardziej: STRASZĄ.

Uuu, giełda poleeeeci, krzyczeli w dziennikach i portalach internetowych. No, jak poleci, to uciekajmy z niej – myśleli spanikowani inwestorzy i sprzedawali akcje. Gdy je sprzedali, ich wartość spadała, prognozy analityków się potwierdzały, a dziennikarze się cieszyli, bo mieli swoje ulubione zagrożenie. Następnego dnia mogli napisać: superstraszny mrocznoczarny dzień na giełdzie! Mrożąca krew w żyłach bessa! Flaki na wierzchu, wszędzie krew i krzyk dzieci!

Górale poszli zbierać chrust do lasu, tak na wszelki wypadek, bo Stary Gazda był długo chory, a tylko on umiał przewidzieć, czy będzie ostra zima. Gdy wreszcie wyzdrowiał, zapytano go: Gazdo, będzie surowa zima? Oj, będzie, będzie!, odparł. Dlaczego tak sądzicie? Popaccie: górole chrust zbierają! Kawał jest stary jak świat. Ale mądrości, która z niego wypływa, jakoś wciąż nikt nie pojmuje.

Słyszałem ostatnio w radiu wywiad z jakimś politykiem czy innym dygnitarzem. W co trzecim zdaniu dziennikarz pytał: ale czy nie widzi pan tu, czy tam, jakiegoś ZAGROŻENIA? Dziennikarze bez zagrożenia żyć nie mogą, dech tracą. „Będzie krach finansowy w Polsce!”, „Europę czeka recesja!”, „Afrykę czeka stagnacja!”, „Benzyna zdrożeje do 5 zł!”, „Olej opałowy podrożeje!”, „Bakterie znowu w natarciu!”, „Wirusy zapalenia mózgu ostrzą miecze!”, „Jest epidemia, będzie pandemia, czeka nas ZARAZA!!!”

„Będzie śmierć, bród, smród i ubóstwo!” powinni wreszcie napisać i wtedy będą najszczęśliwsi.

Siewcy paniki. Nie mówię, że robią to wszyscy dziennikarze, broń boże, pokazuję po prostu, że takich typów / typek jest bardzo wiele i że to oni / one nadają rytm i kolor naszym czasom. Niestety, robią bardzo złą robotę, bo produkują samospełniające się przepowiednie. To media stworzyły kryzys, narobiły szkód nagłaśniając straszliwą ptasią grypę, strasząc chorobą wściekłych krów, horrorami przenoszonymi przez kleszcze, to media tworzą pandemie. Nie ma pandemii. Zwykła grypa była i jest dużo groźniejsza od świńskiej. To ludzie zarażają świnie, nie odwrotnie, a nasze różowe przyjaciółki jakoś nie wszczęły paniki. Media doprowadzą do tego, że WHO ogłosi światową pandemię, przejmie władzę i pod armijnym nadzorem zaszczepi całą populację Ziemi (wszczepiając czip kontrolujący ludzkość, ale to teoria spiskowa).

Media, jak czasami mawiam, NIE KSZTAŁCĄ, ALE KSZTAŁTUJĄ. Od kreowanego zagrożenia już mi się robi niedobrze, zwłaszcza, że jego kreacje są robione przez dziennikarzy podświadomie, przedrefleksyjnie. Na czyich usługach są medialni straszyciele? To oczywiście pytanie prowokacyjne, podszyte paranoją, ale każdy biznesmen i polityk wie, że na niczym tak dobrze nie robi się interesów jak na ZAGROŻENIU i WOJNIE. Więc siewcy, świadomie bądź nie, służą czyjejś kieszeni, bo niewątpliwie na wszystkich wspomaganych przez nich strasznościach ktoś nieźle zarabia.

Mam w związku z tym prośbę do PT. dziennikarzy, tej ich części, która rozum posiada we właściwej części ciała: odklejcie się od zagrożeń. Bo pewnego dnia nie będziecie musieli pytać, komu bije dzwon.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Niedorozwój rządzi rozwojem

niedziela, 20 Luty 2011

To moje ulubione przysłowie, niestety, bardzo prawdziwe. Wszędzie, gdzie pojawia się grupa ludzka (grupa zaczyna się od osób… 2), sprawdza się z porażającą regularnością. Dlaczego tak jest? Jeśliby porównać psychikę do powierzchni biurka, na której leżą przedmioty, to umysł prosty reprezentowałby blat z telefonem, monitorem komputera i lampką. Dla osobowości o takiej wewnętrznej konstelacji każda decyzja, wyjaśnienie, każde widzenie sytuacji jest kwestią rekonfiguracji trzech elementów. Z kolei psychika złożona byłaby symbolizowana przez biurko na którym także stoją monitor, telefon i lampka, ale obok nich widnieje kamera internetowa, przy telefonie szarzy się drukarka, na niej stoi jeden z trzech głośników, przy lampce złocą się ramki kilku rodzinnych zdjęć, widzimy także parę słowników, gustowną postać Space Marine’a do gry figurkowej Warhammer 40 000, przy monitorze w filiżance paruje kawa, a obok aromatem wabi duży kawałek drożdżowca na porcelanowym talerzyku. Taka psychika widzi świat w sposób bardziej złożony, bo jego kształt odbija się w każdym z przedmiotów i każdy z nich dodaje coś do komponowanej w umyśle reprezentacji rzeczywistości. Dlatego opis najprostszego zdarzenia wymaga większej liczby słów, zdarzenie to pobudza więcej skojarzeń, uczuć, sprzęgów intelektualno emocjonalnych, wzbudza więcej wspomnień i aktywuje rozmaite powiązania znaczeniowe. Dla takiej osoby podjęcie decyzji, argumentacja, ubranie w słowa tego, co ma na myśli jest o wiele trudniejsze, a więc zajmuje więcej czasu tudzież wprawy w opisywaniu uczuć, przeżyć i przemyśleń. Osoba rozwinięta nie ma szans w starciu słownym z osobą niedorozwiniętą (mwimy tu o EQ, a nie IQ, przypomnijmy sobie, że inteligentny może być byle idiota, ale mądrym jest już mało kto, a to właśnie duet IQ + EQ daje mądrość, nie samo IQ. Osobę z niedorozwojem EQ – w wielkim skrócie rzecz ujmując – nazywam w tym artykule „niedorozwiniętą”). Dlatego warto takie osoby wspierać, służyć radą, pomagać im, bo to one tworzą kulturę i cywilizację.

Są inne jeszcze aspekty związane z tym przysłowiem. W zasadzie do napisania tego tekstu skłoniło mnie pewne wydarzenie: oto jadę zatłoczoną warszawską ulicą w dzielnicy mało mi znanej. Dookoła zieleń, nie jestem pewien, czy przecznica, do której się zbliżam, to ta, w którą powinienem skręcić. Ustawiam się zatem równolegle do samochodu, który jedzie na drugim pasie, korzystam z tego, że stoimy na światłach, odsuwam szybę i daję znak pani kierowcy z sąsiedniego auta, by zrobiła to samo. Uśmiecham się, staram się wyglądać przyjaźnie, nawet okulary przeciwsłoneczne zsuwam na czoło. Ku mojemu zdumieniu kobieta gwałtownie protestuje: „nie otworzę”, czytam z jej ust. Wytrzeszczam oczy: „chcę tylko zapytać…”, „Nie otworzę”, powtarza kobieta, po czym odwraca wzrok i twardo patrzy na wóz przed nią. Mimo, że użyłem (delikatnie) klaksonu, nie spojrzała już na mnie ani razu. Nie dowiedziałem się, jaka to przecznica (na szczęście zaryzykowałem, skręciłem, i decyzja okazała się słuszna). Nie ukrywam, że byłem wzburzony i zdziwiony. Dlaczego nie chciała mi pomóc?! Potem stwierdziłem, że może się bała, na przykład podejrzewała, że jestem członkiem gangu i że gdy otworzy szybę, mój wspólnik zaskoczy ją od tyłu, wywlecze z auta… ale w korku? Tak czy owak uznała mnie za człowieka co najmniej groźnego / szkodliwego.

Warto postawić sobie pytanie: jak często zdarzają się przypadki napaści samochodokradów? Niezmiernie rzadko. Ale co? Ale trzeba być ostrożnym – czytaj – traktować 99% ludzi, którzy nie są samochodokradami jak samochodokradów. Jest to przykład, w którym sposób zachowania porządnych ludzi jest determinowany przez patologiczny margines. Czyli co? Niedorozwój rządzi rozwojem.

To samo jest z autostopem. Ilu ludzi zatrzymałoby się widząc strudzonego autostopowicza gdyby nie lęk przed gwałcicielami / mordercami / złodziejami / porywaczami? Większość. A tak – większość się nie zatrzymuje. A ile jest aktów przemocy w stosunku do normalnych zachowań? Promil promila. Mimo to znowu styl zachowań dyktują niedorozwinięci.

Ludzie skarżą się na pogotowie – że nie dojeżdża na czas, że trzeba czekać, „bo lekarze są tacy i owacy”. Nikt jednak głośno nie wspomina, że 90% wezwań do pogotowia ratunkowego przychodzi z pijackich melin. To nasi ukochani alkoholicy wzywają ze swoich nor bezpłatną pomoc. A w tym czasie porządny człowiek umiera na zawał. Niedorozwój rządzi rozwojem.

Co z tym robić? Bo ja wiem? W miarę możliwości zjawisku stawiać opór. Może Ty, drogi czytelniku / droga czytelniczko dasz jakąś receptę.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 9.0/10 (1 vote cast)

Dwie energie

sobota, 19 Luty 2011

Także nienajnowszy artykuł. Tym razem o problemach damsko-męskich…

W ciągu ostatniego miesiąca odebrałem trzy telefony od znajomych mężczyzn (wszyscy mieli około czterdziestu lat), które zaczynały się praktycznie tym samym zdaniem: „kobiety są zaborcze”. Jeden z rozmówców pragnął przez przynajmniej tydzień odpocząć w lesie, zaznać spokoju, powdychać powietrze i… ciszę. Drugi marzył, by oddać się ulubionemu hobby, na które nigdy nie było czasu z racji konieczności zajmowania się rodziną, trzeci rozważał związanie się z inną kobietą, taką, która zrozumie jego pragnienia.

Historia wszystkich była podobna. Najpierw, z racji tego, że byli porządnymi, dobrymi ludźmi, przyjęli rolę, jaką narzuciło im społeczeństwo (oraz ukochane partnerki): opiekuńczego, zaradnego, silnego męża, dbającego o gniazdo, żonę i dzieci. Nie mówili głośno, że jest to ustępstwo, że ich świat, świat samców wygląda inaczej. Po latach jednak zaczęła się w nich budzić bardziej naturalna strona, jakby powiedział Robert Bly, Dzikus, który pukając do drzwi duszy przypominał o ich prawdziwym ja, o tym, kim jeszcze mogą być.

Dzikus przypomina, o czym mężczyźni marzą, lecz nie śmieją się do tego przyznać. Panowie uświadamiają sobie, że przyjęli role oparte na kobiecej hierarchii wartości, że ich związek opiera się na ustępstwie i chcą przywrócić mu sprawiedliwe proporcje. Pragnę ciszy, chcą powiedzieć, chcę pobyć z przyjaciółmi, chcę być sam, chcę poświęcić się mojemu hobby, które jest takie „niemęskie”, „dziecinne”, zupełnie niepasujące do schematu „twardego mężczyzny”. Wtedy kobiety czują się zagrożone, mają wrażenie, że coś bardzo się psuje. Dlaczego? Bo nie mają pojęcia, że z punktu widzenia mężczyzn wszystkie dotychczasowe lata były niesymetryczne. Odpowiedzialni mężowie wypełniali swoje role sumiennie i uczciwie, co nie znaczy, że były one zgodne z ich naturą czy energią.

Richard Dawkins, autor m. in. “Samolubnego genu” zapewne powiedziałby, że z biologicznego (nie kulturowego) punktu widzenia, zadaniem mężczyzny jest zapłodnienie jak największej ilości kobiet. Jego pomoc w wychowaniu potomka jest odpowiedzią na kobiecą strategię „stabilnego gniazda”, ale wcześniej czy później samcza natura wyjdzie na wierzch. Mężczyzna, jak niedźwiedź, łoś, czy inny wilk, musi iść w las. Tym lasem może być pełna przygód wyprawa, ulubiona lektura, ukochane hobby, ulubione filmy, to wcale nie musi być dawkinsowe zapłodnienie, nie, chodzi o tak ulubioną przez mężczyzn wolność. I co bardzo ważne: bez oceniających komentarzy kobiet.

Gdyby nie więzy kultury, prawdopodobnie społeczeństwo ludzkie wyglądałoby inaczej: kobiece społeczności wychowujące potomków byłyby odwiedzane, chronione, doglądane przez krążących w pobliżu samców, którzy tyle samo czasu spędzaliby na wędrówkach wokół stad co w ich granicach. Do tych wędrówek panowie tęsknią.

Mężczyźni wstydzą się przyznać do tego, że są samcami, bo już dawno zdewaluowano ich skłonności i system wartości. Mężczyźni myślą tylko o jednym, słyszymy. Często sami dodajemy: w dodatku wcale nie głową. A o czym myślą kobiety? Widzimy panią nachylającą się nad wózkiem. Kobieta uśmiecha się z czułością, przemawia słodko do tkwiącego pod kołderką maleństwa. Uśmiechamy się razem z nią: do niej, do dzieciątka i do sytuacji. Oto przed naszymi oczami roztacza się obraz macierzyńskiej miłości, społecznie zaakceptowany, pożądany, adorowany, uświęcony. Dlaczego tak jest? Przecież czułość, jaką samice przejawiają w stosunku do małych dzieci jest wynikiem genetycznego programowania. Kobiece mózgi są tak skonstruowane, by reagować ślinieniem się gdy widzą pucołowatą buzię, krótkie rączki, nóżki i nieporadne ruchy. Nikt się temu nie dziwi, nikomu się nie śni, by dewaluować.

Przyjrzyjmy się innej scenie: ulicą idzie zgrabna kobieta. Mija mężczyznę, który ogląda się za nią i lubieżnie patrzy, jak ta kołysze biodrami. Co wtedy myślimy? Ach, ci faceci. Wszyscy faceci to świnie. Dlaczego, przepraszam?! Nasze mózgi są tak zaprogramowane, żeby się ślinić do wąskich talii, ładnych pup, zgrabnych nóg, piersi, rąk i szyj! Tak jesteśmy skonstruowani! Dlaczego nie istnieje żaden uświęcony instynkt prokreacji? Dlaczego nikt nie pisze wierszy o naszych samczych uczuciach, dlaczego musimy się kryć ze swoimi skłonnościami, albo przyjmować kobiecy punkt widzenia i nazywać siebie świniami?

Dość. Jeden z czytelników, po przeczytaniu gamedeka powiedział: „Przybyłek ma odwagę pisać o tym, co dla nas, mężczyzn jest ważne.” Inni, gdy wykładałem im swój punkt widzenia na różnych szkoleniach, pytali: „Słuchaj, możesz to gdzieś opisać? Tak, żebym mógł pokazać swojej żonie?” Oto zadośćuczynienie ich prośbie.

Oświadczam, że jestem samcem, ślinię się nie na widok pucołowatych buzi, ale zgrabnych kobiet, lubię samotność, ciszę, własne zainteresowania i przyjaciół. Czasem idę w las. Bo jestem samcem. I żyję szczęśliwie ze swoją żoną bez ustępstw. Dlaczego? Bo oboje z Anią siebie słuchamy i mamy społecznie narzucone role sami wiecie, gdzie.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 9.0/10 (1 vote cast)

Obelix i spółka

piątek, 18 Luty 2011

Wertowanie komiksów jest czasami bardzo odświeżające. Ostatnio czytałem na głos mojej córce odcinek Asterixa pt. Obeliks i spółka, w którym Rzymianie chcą pokonać Galów w nowatorski sposób: mają nadzieję, że wprowadzenie gospodarki rynkowej uczyni z nich dekadentów.

Oszołomus, wysłannik Juliusza Cezara, jedzie do niezwyciężonej osady i mówi do Obeliksa: O, jakie ładne jest to, za tobą! Ma na myśli oczywiście menhir. Kupuje głaz za dwieście sestercji i prosi olbrzyma, by przyniósł następnego dnia do obozu warownego Rzymian drugi, za który otrzyma czterysta sestercji. Po co mi pieniądze?, dziwi się Obeliks. Będziesz mógł kupić sobie różne rzeczy, będziesz najważniejszym człowiekiem w wiosce – zapewnia Oszołomus. Obeliks, Gal niezbyt rozwinięty umysłowo, przystaje na tę propozycję bezrefleksyjnie, traktuje ją jako swego rodzaju imperatyw. Gdy Asterix zaprasza go na polowanie, odpowiada, że nie ma czasu, bo musi wykuwać menhiry. Gdy orientuje się, że produkując głaz nie będzie mógł zapolować na dzika (więc nie zaspokoi głodu), proponuje jednemu z ziomków, żeby poszedł do puszczy za niego. Za pieniądze. Następnego dnia Oszołomus płaci czterysta sestercji i prosi o więcej menhirów. Gdy słyszy, że Obeliks nie może wykuwać więcej niż jeden dziennie, radzi: zatrudnij ludzi! Siłacz wraca do wioski i werbuje kilku rodaków, oczywiście za pieniądze. Ci także nie mogą już chodzić do kniei po pożywnie, więc rośnie pula płatnych myśliwych. Kolejnego dnia Oszołomus proponuje, by Obeliks nie przynosił menhirów, ale je przywoził jakimś środkiem transportu. Traf chce, że do osady przyjeżdża wędrowny kupiec. Gdy Obeliks nabywa jego wóz, woły i wszystkie towary oraz zatrudnia go jako dystrybutora menhirów, duża część wioski zaczyna mu zazdrościć władzy (którą dały mu pieniądze). Inni mieszkańcy osady także zaczynają wykuwać menhiry i transportować je do obozu warownego Rzymian. Nie mija kilka dób, a wszyscy w siole biegają z menhirami, po dziki, z dzikami, na wozach bądź pod nimi. Dla pieniędzy. Tymczasem w Rzymie rozkręca się sprzedaż menhirów, chociaż tak naprawdę nikomu nie są potrzebne. Dlaczego ludzie je kupują? Bo są reklamowane.

Nie będę zdradzał, jak cała ta heca się skończyła, zresztą nie jest to ważne, bo tak naprawdę HECA TRWA: nie chadzamy do borów by zbierać grzyby czy jagody. Nie wylegujemy się na ławach przed chatami, nie cieszymy się zapachem powietrza, szumem deszczu, ciepłem słońca, kolorem nieba, do jasnej cholery, chlupotem kałuż pod stopami, szelestem liści, nie widzimy i nie słyszymy, bo zap… ieniędzmi biegamy. Dlaczego tak się stało? Odpowiedź na pytanie widzimy w komiksie: winien jest Oszołomus, a raczej ARMIA OSZOŁOMUSÓW, która każe nam prędzej i prędzej zarabiać i żreć, zarabiać i żreć, a gdybyśmy mieli więcej gąb, to żarlibyśmy więcej i więcej i Oszołomusy byłyby zadowolone. Och, jak zadowolone. Zróbcie mi dodatkową gebę (zjawisko to dokładniej opisuję w książce „Sprzedaż albo śmierć. Antyporadnik”)!

Pojechaliśmy ostatnio z żoną i córką na uczelnię Ani (żony), gdzie załatwiała formalności związane z pracą magisterską. W sobotę. Co za urocza była to jazda. W korkach. Dlacego, mógłby zapytać jakiś naiwny i niewinny bobas, ludzie tak się męcą w soboty? Dlatego, odpowiedzielibyśmy, że nie mają czasu załatwić sprawunków, zakupów, innych spraw w dzień powszedni. A dlacego nie mają casu?, spytałby znowu bobasek. Bo mamy dwudziesty pierwszy wiek, postęp i człowiek może robić rzeczy kiedyś nie do pomyślenia: wydrukować książkę w ciągu minuty, w ciągu godziny przebyć tysiąc kilometrów, w ciągu kilku sekund kupić i sprzedać miliony dolarów. Mamy, bobasku, postęp. Bobasek kiwa głową: I dlatego nie mają casu? Tak, dlatego – odpowiedzielibyśmy – Dlatego jeszcze, że postęp ten spowodował, że stali się konsumentami, wmówiono im, że szczęście to praca po 10 godzin dziennie, plus dwie godziny dojazdów, plus tyle zakupów, ile pomieszczą ich żołądki, mózgi i ręce.

Następnie, żeby nikt nas nie oskarżył o pedofilię, wypadałoby zaprosić całą rodzinę (nie tylko bobaska) na spacer do lasu – na dziki, jagody i maliny. A jeśli nie – to po to, by posłuchać, jak szumią na wietrze igły sosen.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Wspólne granie 2

czwartek, 17 Luty 2011

Drugi tekst o wychowawczej roli gier, także sprzed 3 lat.

Dziecko może bać się wielu rzeczy: ciemności, bólu, niewiadomej, a rozbijając te grube terminy na drobne, obiektem lęku może być wizyta u lekarza, dentysty, wejście do ciemnego pokoju, perspektywa wysiłku. Dziecko może bać się tych rzeczy, ale… nie musi. Wiele zależy od jego konstytucji, czyli wrodzonych cech osobowości, ale niebagatelna jest też rola wychowania. Lękliwy rodzic łatwo zaszczepi w latorośli bojaźń przed pająkami, myszami czy robactwem, przed zastrzykami, zanurzaniem głowy pod wodą tudzież ciasnymi pomieszczeniami, i odwrotnie: rodzic trenujący dziecko w dzielności pokazywać będzie, że w rzeczonych sytuacjach nie tylko nie należy się bać, ale nawet o lęku czy niepokoju nie wspomni, jakby były to pojęcia w ogóle niezwiązane z sytuacją. W ten sposób dziecko nie będzie wiedziało, że MOŻE się w danej sytuacji bać, więc wiele czasu mu zajmie odkrycie, że jednak tak, a wtedy już będzie miało wdrukowane wzorce zachowań dzielnych nie zaś tchórzliwych.

Mówi się, że modelami sytuacji zagrożenia są bajki, w których wcale nie mniej jest scen przemocy niż w filmach sensacyjnych klasy B, i że gdy rodzic bez lęku czyta dziecku o tym, jak wilk zeżarł babcię, a potem jak myśliwy rozpruł mu brzuch wielkim nożem i babulę wyciągnął, po czym oczyściwszy z resztek wilczych jelit i posoki oddał w miarę nietkniętą Czerwonemu Kapturkowi, dziecko uczy się nie bać gdy bać się wypada. Pisał o roli bajek Bruno Bettelheim i zainteresowanych odsyłam do lektury.

Z niejakim zdziwieniem odkryłem ostatnio, że gry komputerowe mogą pełnić podobną rolę. Grywam ostatnio z córką w grę Gothic 3. Jest to rozbudowany rolplej, w którym główny bohater ma do przemierzenia gigantyczne połacie wirtualnych bezdroży. Zdarzyło się, że graliśmy wieczorową porą, a protagonista znalazł się w Nordmarze, pokrytej śniegiem, bardzo nieprzyjaznej krainie, w której co krok czaiło się niebezpieczeństwo w postaci Trolli, Lodowych Wilków, Goblinów (także ich czarnych kuzynów), Włochatych Nosorożców, Rozpruwaczy, Orków i wielu innych groźnych stworzeń. Pech chciał, że dotarliśmy tam wirtualną nocą i teren oświetlała tylko pochodnia dzierżona przez kierowaną przez nas postać, oraz litościwy księżyc, który na szczęście nie był zasłonięty przez chmury. Tajemnicza muzyka pogłębiała uczucie zagrożenia. Kierowaliśmy się do osady Klanu Wilka. Problem polegał na tym, że dopiero odkrywaliśmy teren, nie znaliśmy dróg i skrótów, do dyspozycji mieliśmy jedynie mapę. Zauważyłem, że Kalina (moja prawie sześcioletnia córka) przejawia oznaki niepokoju. Co jakiś czas pytała, czy nie możemy się przeteleportować do znanego miasta, dlaczego taka groźna jest ta muzyka i czy w ogóle nie możemy zawrócić. Wtedy uspokajałem ją, że na pewno dotrzemy do celu i że tam skończymy grę. Gdy pojawiały się przed nami jakieś groźne stworzenia, pokazywałem jej, jak sobie z nimi radzić, czasami uciekaliśmy, kluczyliśmy, kombinowaliśmy bo okazało się, że dotarcie do Klanu Wilka jest nie lada wyczynem. Kilka razy bohater nie podołał zadaniu i musieliśmy wgrywać poprzedni „sejw”. Obieraliśmy wtedy inną drogę czy strategię i w końcu dotarliśmy do osady. Kalina i ja odetchnęliśmy. Oczywiście ważniejsza od mojej była reakcja córki, która zobaczyła, że po „groźnych” sytuacjach zawsze nadchodzi uspokojenie i relaks, oraz refleksja, że jednak nie warto było się bać, ale cieszyć przygodą.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Wspólne granie

środa, 16 Luty 2011

Tekst sprzed 3 lat… Moja córka miała wtedy 6 wiosen. Jak ten czas leci.

Dzisiaj kilka słów o wychowawczej roli gier komputerowych. Na pierwszy rzut oka gra kojarzy się z rozrywką raczej oddzielającą od dzieci niż sprzyjającą zacieśnianiu więzów. Jednak w wielu przypadkach tak nie musi być i nie jest. Wystarczy wspomnieć Lego Star Wars II, gdzie można grać w dwie osoby na jednym ekranie. Ta gra znakomicie się sprawdza jako trenaż umiejętności wzrokowo – ruchowych naszej latorośli. Moja córka nauczyła się dzięki niej wielu umiejętności (zaczynała praktycznie od „zera”, czyli nie miała żadnego doświadczenia z grami): jej paluszki stawały się coraz bardziej sprawne, a reakcje szybsze i precyzyjniejsze, chociaż zabawa wymagała zaangażowania obu rączek i użycia aż dziesięciu klawiszy! Robiła to oczywiście z tatą u boku, który pomagał, instruował i oczywiście kierował swoją postacią tuż obok niej. Bawiliśmy się przy tym świetnie: przeszliśmy wszystkie misje, a nie było to chwilami łatwe, odblokowaliśmy większość bohaterów, a potem, podczas spotkań z koleżankami i kolegami Kalina mogła brylować znajomością Dartha Vadera, C3PO, czy Luka Skywalkera.

Teraz, gdy progenitura jest prawie o rok starsza (za cztery miesiące ukończy szósty rok życia), próbuje sił w grze o wiele bardziej wymagającej: Heroes of Might & Magic V i muszę powiedzieć, że na poziomie „łatwym” jakoś sobie radzi. I znowu – rzadko gra sama, najczęściej robimy to razem: zachwycamy się widokami, wykrzykujemy w udawanym przerażeniu na widok „zombiaków” i „szkieletów”, dzielnie walczymy z wrogimi oddziałami, odkrywamy teren i zdobywamy miasta. Grafika gry jest bajkowa, a muzyka sielska, co buduje miłą, prawie „rodzinną” atmosferę. Dziecko nie radzi sobie jeszcze z wieloma tekstowymi instrukcjami i ze statystykami liczbowymi, ale umie już poruszać się po mapie, a także rozgrywać potyczki w trybie taktycznym. Nie byłoby to jednak tak przyjemne, gdyby na sąsiednim fotelu nie siedział „dedi” i nie doradzał, dokąd iść i co odkryć.

Nie uważam, że gry komputerowe są jedynym sposobem spędzania czasu z dzieckiem, przeciwnie: bardzo chętnie i częściej przebywam z córką na placu zabaw, ale nie mam wątpliwości co do pozytywnej rozwojowej roli gier, które są rozrywkami „najbliższej strefy rozwoju” to znaczy takimi, z którymi samo dziecko nie daje sobie rady, ale z pomocą osoby starszej – już tak. Gry stymulują intelektualnie, wyobrażeniowo (kształtują wyobraźnię przestrzenną), być może także – gdy są to zabawy „socjalne” – emocjonalnie. Dziecko po „trenażu hirołsów” wie już, że gdy nie załatwi ważniejszych spraw, a zamiast tego zajmie się błahostkami, straci coś o wiele cenniejszego (w przestrzeni gry wygląda to tak, że jeśli gracz skusi się na zbyt oddalony skarb i zostawi niebronione miasto na pastwę zbliżających się wrogich oddziałów, może stracić gród i przegrać scenariusz. Gdyby zamiast tego najpierw rozprawił się z przeciwnikiem – co bywa mniej przyjemne – zyskałby podwójnie: miasto byłoby bezpieczne, przybyłoby na koncie bohatera trochę punktów doświadczenia, a na deser pogalopowałby do skarbu). Latorośl zaczyna też rozumieć, że nagły, spektakularny sukces to raczej mrzonka, bo do celu dochodzi się małymi kroczkami – gromadzeniem doświadczenia, zasobów, przyjaciół, wzmacnianiem osobowości, również dzięki błędom, które uczą o wiele skuteczniej i dokładniej niż sukcesy.

Reasumując, rodzic może pomóc dziecku w rozwoju bawiąc się z nim przed monitorem. Oczywiście należy pamiętać, że równie ważna jest sfera motoryczna. Jak mawiał Sokrates: „wychowanie to gimnastyka i służba muzom”.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

O urodzie międzyudzia

poniedziałek, 14 Luty 2011

Obejrzałem ostatnio film dokumentalny o kreowaniu medialnego kanonu urody. Padło w nim kilka ważnych stwierdzeń. Po pierwsze zostało wyraźnie powiedziane, że kremy na zmarszczki nie działają. Jeśli ktoś szuka prawdy o kosmetologii, nie powinien zaglądać do kolorowych pism, bo są one na usługach firm kosmetycznych i zajmujących się modą (nie znajdziecie w nich artykułów skierowanych przeciwko tym dziedzinom), lecz do odpowiednich portali internetowych. Wszystkie znajdujące się w pismach zdjęcia przedstawiające modelki cośtam reklamujące są retuszowane: zwężane są talie, powiększane piersi, usuwane zmarszczki z policzków, spod oczu, z szyi. Pisma te pokazują NIEREALNIE PIĘKNE oblicza, które wyglądają jak prawdziwe, więc czytelniczki dążą do ideału piękna, którego osiągnąć się nie da. Ergo pisma te wyrządzają nabywczyniom szkody moralne, oszukują, stwarzają kompleksy, stwarzają PROBLEMY. Prawnik występujący w filmie stwiedził, że można zaskarżyć przemysł kosmetyczny i prasę o kreowanie szkodliwych, nieosiągalnych wzorców.

Pacjentki w jednej z prywatnych amerykańskich klinik referowały, że przerobiły sobie już plastycznie biust, brzuch, pośladki (co jest dosyć oczywiste), oraz… zrobiły plastykę pochwy i laserową korekcję warg sromowych mniejszych. Chirurg wyjaśnił, że operacje na okolicach łonowych – odsysanie tłuszczu ze wzgórka Wenery, z warg sromowych większych tudzież dwa powyższe zabiegi są jego znakiem firmowym. Skąd się wziął pomysł na takie cuda? Z robionych przez bezmózgów filmów pornograficznych dostępnych w kioskach, w sklepach i oczywiście w internecie. Piękna kobiecego i męskiego ciała jest tam tyle co nic, erotyki tyle co brudu za tipsem, za to zobaczymy mnóstwo zbliżeń na wydepilowane jądra, penisy, wyżej wspomniane wargi tudzież łechtaczki, ewentualne kobiece twarze trzymające wielkie członki w ustach. Wynika z tego, że gusta młodych i nie tylko młodych ludzi kształtowane są przez prymitówów. Nie jestem pruderyjny, uwielbiam erotykę, ale doprawdy, reżyserzy pornoli każący się aktorkom rozkładać jak żaby, albo zwijać na podobieństwo raków, tudzież pokazywać tylko okolice między udami, kobiecej urody z pewnością nie czczą. To właśnie oni zaczęli „promować” wydepilowane wzgórki łonowe, co upodobniło kobiety do androidek. Okazało się jednak, że depilacja pokazuje specyficzną urodę narządów rodnych, które nie każdemu muszą się podobać. Normalny człowiek powiedziałby: dobra, fajny eksperyment, ale chyba nieudany, wracajmy do włosów. Owłosienie odrosłoby i po problemie. Ale nie. Kretyni stwierdzili: odkryliśmy coś niedoskonałego. W takim razie… poprawimy to! I tak zaczęło się odsysanie tłuszczu z warg większych i przycinanie warg mniejszych, żeby nie wystawały nad większe. W pismach „dla mężczyzn” pojawiły się retuszowane zdjęcia androidek z odessanymi i przyciętymi wargami i tak powstał kolejny „problem” normalnych kobiet: „wydepilowałam się jak ta na rozkładówce, ale… wyglądam inaczej!”

16-letnia Amerykanka, potwornie sepleniąca, zdecydowała się na zabieg skrócenia mniejszych międzyudowych ust. Nie widziała problemu w swojej wadzie wymowy, tylko między udami. Nie dziwi mnie głupota dziewczęcia, któremu wmówić można wszystko. Poraziła mnie ignorancja matki, której lekarz wmówił, że córka ma „problem”, jest „kandydatką”, problem jest powszechny i powinno się o nim głośno mówić. Więc mówię: KOBIETY! WIDAĆ WAM WARGI MNIEJSZE! TRZEBA JE UCIĄĆ! TO JEST PROBLEM!!!

Chciałbym wszystko to jakoś skomentować, ale mam wrażenie, że usiłując zamknąć problem w krótkim zdaniu, tylko bym go spłycił. Rzucę więc tylko ulubione przysłowie profesora Kazimierza Dąbrowskiego: „Niedorozwój rządzi rozwojem”.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)