Wydaję pieniądze i buduję wizję. This is what I do.

5 września 2013

Kto czyta napisy ciągnące się w nieskończoność po projekcji filmu? Chyba tylko ci, którzy brali udział w produkcji. Szukają swojego nazwiska pośród setek innych, by poczuć chwilę chwały. Ich perspektywa różni się od perspektywy zwykłego widza. Wiedzą, co się kryje za tą i za tamtą sceną, ile było kłopotów z pogodą, aktorami, mogliby na temat każdego ujęcia opowiadać dziesiątki anegdot. Taką właśnie perspektywę posiada Jasiek Madejski, Tomek Maroński, Łukasz „Ortheza” Matuszek i ja. Bo tworzenie gry „Gamedec” było długą i wielką przygodą.

Pierwsza wizja korporacji Novatronics. Tomasz Maroński.

Pierwsza wizja korporacji Novatronics. Tomasz Maroński.

Zaczęło się w sposób zupełnie niespodziewany, bo od szkolenia, które prowadziłem wraz z firmą Sparrow. Był to duży cykl (dziewięć treningów) dla trenerów. Szkoleniowcy szkolili szkoleniowców. Trochę trudna sprawa, zważywszy, że czasami na sali siedzieli ludzie starsi i bardziej doświadczeni. Na jednym z pierwszych treningów poznałem Zbyszka Szatkowskiego, psychologa i klawiszowca zespołu Votum. W przerwie dowiedział się, że piszę książki sf i od razu zapytał, czy nie chciałbym stworzyć gry planszowej na podstawie swojej prozy. Ba. W moim gabinecie stoi sporo gier. Nawet teraz, kiedy spojrzę w lewo, widzę Horus Heresy i Rune Wars, a gdy zerknę w prawo i ciut do tyłu, zobaczę oba pudła Dooma, dwa pudła Battlestar Galactica, Androida, Chaos in the Old World, Relic i kilka innych. Gry planszowe lubię i grywam w nie chętnie, chociaż nieco rzadziej niż bym chciał. Oczywiście byłem zainteresowany.

Jedna z pierwszych wersji Kart Zadań.

Jedna z pierwszych wersji Kart Zadań.

Jakie przeżyłem zdziwienie, gdy na następne szkolenie Zbyszek przyniósł spory plik, w którym były opisy kart zadań, mnóstwo jakichś zapisków, no wyglądało to na efekt nielichej pracy. Uzmysłowiłem sobie, że nie mam do czynienia z kolejnym człowiekiem, który tylko rzuca pomysły (i czeka, aż je zrealizuję), ale z kimś, kto potrafi projekt skończyć.

Zdaje się, że gdzieś po trzecim treningu z udziałem Zbyszka zostałem przez niego zaproszony do jego mieszkania. Tam poznałem dziewczynę Zbyszka – Magdę Albińską, Jaśka Madejskiego oraz zobaczyłem… prototyp gry. Zanim jednak Jasiek i Zbyszek go pokazali, ten drugi zrobił odpowiedni wstęp. Nie na darmo jest szkoleniowcem. Pokazał bardzo przekonującą prezentację przedstawiającą poszczególne światy sensoryczne opisane w „Granicy rzeczywistości” i wskazał, jak cechy tych wirtualiów mogą się przenieść na planszę. Im dłużej słuchałem, tym bardziej byłem zażenowany i zawstydzony. Ktoś mówił o mojej kreacji, używał neologizmów przeze mnie stworzonych, mówił o świecie, który opisałem, ta kreacja zaczęła ożywać w czyichś ustach. Potem był prototyp, który przestawiał kwadratową planszę i mnóstwo kart. Jasiek – twórca mechaniki gry – wyjaśnił, jak się gra i rozpoczęliśmy rozgrywkę, podczas której wciąż nie potrafiłem otrząsnąć się z szoku. Bo to był mój świat. Na planszy. Mimo bardzo pozytywnego pierwszego wrażenia, musiałem wytknąć grze kilka wad, z którymi zresztą Jasiek się zgodził, bo ten człowiek nigdy nie czekał na pochwały. Jego analityczny umysł zawsze szukał luk i dążył do perfekcji.

Jeden z pierwszych prototypów gry

Jeden z pierwszych prototypów gry

Stwierdziłem, że, nomen omen, gra jest warta świeczki. Postanowiłem zaangażować się w prace – przede wszystkim od strony graficznej i kreacyjnej, ale także trochę od mechanicznej. Zaproponowałem stworzenie postaci z krwi i kości, potem mechaniki postępu infekcji sieci, wreszcie reputacji. Jasiek wszystko ustawiał po swojemu, najczęściej inaczej, niż to sobie wyobrażałem, ale wcale mi to nie przeszkadzało, przeciwnie, jego pomysły były oryginalne i prostsze w zastosowaniu. W międzyczasie skontaktowałem się z Tomkiem Marońskim i Łukaszem Matuszkiem. Umówiliśmy się, kto co maluje i… za ile. Na tym świecie nie ma nic za darmo, a Tomek i Łukasz żyją ze swojej sztuki, więc nie zamierzałem im proponować współudziału w produkcji. Oni po prostu musieli dostać swoją gażę. Ta gra nie miała na początku oszałamiającej szaty graficznej, trzeba ją było stworzyć na podstawie solidnych, ale nie zachwycających prac Jaśka. Nie miała zaplecza w postaci tysięcy zdjęć, tak jak w przypadku BSG, czy gotowych artów, tak jak w planszowym Doomie zrobionym na podstawie gry komputerowej. Na koniec, ta gra była tworzona bez jakiejkolwiek umowy z jakimkolwiek wydawnictwem. Ani CD Projekt, ani Portal, Galakta czy Kuźnia Gier nic nie wiedziały, z nikim nie prowadziliśmy rozmów s stylu: słuchajcie, może zrobilibyśmy grę, ale wiecie, stworzymy ją, jak dacie nam gwarancję, że ją wydacie (a jeszcze lepiej, gdy zrefundujecie jej kreację). Nie, niczego takiego nie było. No, może były ze dwie rozmowy z Kuźnią, dawno to się działo, więc słabo to pamiętam, ale tak czy owak bez żadnych gwarancji. Była moja wiara, że doprowadzimy projekt do końca oraz szaleństwo tworzenia (i wydawania pieniędzy, ale więcej o tym nie wspomnę, bo przestanę postrzegać siebie jako dżentelmena). Była determinacja Jaśka, który jak szalony tworzył nowe prototypy używając domowej drukarki, sklejał żetony, karty postaci, wszystko to pakował i robił kolejne testy. Były pomysły Tomka, który za każdym razem, gdy rozmawialiśmy, zaskakiwał mnie nowym projektem, nową wizją. Było bardzo opanowane, poważne podejście Łukasza, który, ilekroć rozmawialiśmy o wizualizacji postaci czy ekwipunku, szukał powiązań, rozwiązań, logicznych argumentów, dla których coś ma wyglądać tak, a nie inaczej. Wymieniłem z grafikami, bez żadnej przesady, setki maili i rozmawiałem z nimi setki godzin. Dzwoniłem jeżdżąc na szkolenia, z hoteli, z każdego miejsca. Z Jaśkiem także spędziłem mnóstwo czasu na tworzeniu i odrzucaniu kolejnych rozwiązań.

Pierwszy szkic Angeli. Łukasz "Ortheza" Matuszek

Pierwszy szkic Angeli. Łukasz "Ortheza" Matuszek

Było mnóstwo spotkań i testów. Jasiek nie do końca ufał naszym ocenom, więc kontaktował się także z profesjonalnymi testerami (m.in. grupą Monsoon).

I naprawdę wciąż nie wiedzieliśmy, kto tę grę wyda. Moja żona kręciła sceptycznie głową (nie wiedząc, ile na tę grę wydałem, ale miałem o tym nie wspominać), ale co było robić? Prace były prawie ukończone, gdy zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Spotkałem biznesmena, Janusza Chrostowskiego, który myślał o wydaniu gry, ale używając dość złożonych narzędzi biznesowych. Mieliśmy kilka spotkań, dużo dokumentacji, potem to upadło. Robert Letkiewicz proponował bardzo złożone rozwiązania technologiczne, nawet nam je prezentował, ale dopiero po pół roku prób i błędów stwierdziliśmy, że z takimi bajerami gra byłaby zwyczajnie za droga.

Torkil... we wdzianku. Jedna z dziesiątek wersji. Łukasz Matuszek.

Torkil... we wdzianku. Jedna z dziesiątek wersji. Łukasz Matuszek.

W międzyczasie przeżyłem bardzo niemiły rozwód z wydawnicwtem SuperNOWA. Niemiły, bo rozstania są zawsze smutne. Nawiązałem kontakt z Fabryką Słów i w pierwszej czy drugiej rozmowie z szefem, Robertem Łakutą, wspomniałem, że oprócz książek… mam grę.

Dwa dni później zadzwonił do mnie Artur Machlowski z Działu Bez Prądu firmy CD Projekt. Od razu zaznaczył, że jest żywo zainteresowany jej wydaniem. Nie widział jej na oczy (sic!). Świadczyło to albo o wielkim szaleństwie Artura, albo o zaufaniu, którym darzył moje szaleństwa. Stawiam na to pierwsze. Gdy jednak przyjechaliśmy  z Jaśkiem do siedziby firmy i pokazaliśmy prototyp, posypały się siarczyste i gromkie przekleństwa z ust gospodarza, tak bowiem entuzjastycznie, my, Polacy, reagujemy, gdy widzimy coś ładnego.

Tor postępu śledztwa. Pierwsze próby Tomka Marońskiego.

Tor postępu śledztwa. Pierwsze próby Tomka Marońskiego.

Nie był to bynajmniej koniec przygody. Przygotowania trwały rok… W zasadzie nie tyle przygotowania, co ich brak, bo pewne sprawy w firmie musiały dojrzeć, no, kwestie były strategiczne i nie do końca na nich się znam, więc przemilczę, co tam się działo, tak czy owak czekanie się przedłużało i zaczęliśmy się z Jaskiem trochę tym męczyć. W międzyczasie jednak powstała platforma cdp.pl, a wraz z nią dział e-booków, który, znowu za sprawą Artura, od razu wydał moje książki. Trochę to osłodziło czekanie, aż wreszcie podpisaliśmy umowę i pojawiła się nowa krew – Maciej Sałyga, a po nim Anna Stanulewicz. Oni popchnęli prace nad produkcją do przodu, było przygotowywanie strony internetowej, sporo dodatkowych ustaleń, nieustanny entuzjazm Maćka, pragmatyzm Anny, analityczne podejście Jaśka i mój… pesymizm, bo ktoś podczas prowadzenia projektów musi być czarnowidzem, a ja, wbrew pozorom, nadaję się do tego doskonale. Gdy jest czas na rozwinięcie skrzydeł, rozkładam je sobie i innym, ale gdy nadchodzi okres podsumowań i realizacji… przywdziewam antracytowy płaszcz i szukam potencjalnych błędów.

Czy moje pieniądze włożone w grę się zwrócą? Szczerze w to wątpię. To była naprawdę niezła inwestycja (mam za to niekłamaną nadzieję, że produkcja opłaci się wydawcy). Ale nie o to chodzi. Jestem niewolnikiem wizji, która mnie ciągnie, pochłania, hipnotyzuje. Do głowy przychodzi film „Awiator” Martina Scorsese, gdzie w rolę pioniera lotnictwa, Howarda Hughesa, wcielił się doskonały Leonardo DiCaprio. Do dzisiaj pamiętam scenę, gdy siedzi przed jakąś komisją stanową, czy innym ciałem prawnym i odpowiada na pytania. W pewnym momencie mówi coś, z czym, w pewnym sensie, się identyfikuję. Cytując z pamięci: „I just spend money and build planes. That’s what I do.” No właśnie. Wydaję pieniądze i buduję wizję. To właśnie robię.

Widok z lotu ptaka na rozgrywkę między czterema Gamedecami.

Widok z lotu ptaka na rozgrywkę między czterema Gamedecami.

Zostało kilka dni do premiery. Myślicie, że się cieszę? A skąd. Jak każdy myślący człowiek, boję się tego dnia. Bo, do diabła, nie chcę, by tyle lat ciężkiej pracy i nerwów okazało się czasem straconym. Że testowaliśmy? No tak. Że się podobała? Owszem. I co z tego? Tak zwany rynek to wielka niewiadoma.

W dzieciństwie praktycznie każde wakacje spędzałem na żaglach. Ojciec mnie uczył, jak wiązać węzły, trzymać szoty, refować żagle, stawiać maszt, zakręcać szekle, sterować, odpadać, ostrzyć, robić zwroty, ale przede wszystkim uczył patrzeć na wodę. Dostrzegać na niej zbliżające się szkwały. Uczył szacunku do żywiołu. Bo woda i wiatr są o wiele silniejsze od pojedynczego człowieka, są w stanie wywrócić łódź, porwać żagle, sprawić wiele kłopotu. Gdy myślę o „rynku”, widzę połyskliwą taflę Śniardw, jeziora rozległego i chociaż dość płytkiego, to nieprzewidywalnego. I przed tą wielką przestrzenią czuję respekt.

...

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

Film

20 sierpnia 2013
Gamedec The Movie

Gamedec The Movie

Podobno zanim osiągnie się jakiś cel, warto stworzyć jego wizję. Wizja przyciąga i angażuje ludzi. Powoduje, że tworzy się zespół, który myśli tak samo, dąży do tego samego, pragnie tego samego. Wizja lepszych „Obrazków z Imperium” spowodowała, że całkiem spora grupa beta readerów podjęła trud i ryzyko czytania wersji będącej półproduktem, dzięki czemu pomogła mi w stworzeniu lepszego tekstu.

Czego teraz pragnie Martin Ann? Filmu. Zawsze o nim marzyłem. Być może wśród czytających ten tekst są podobni do mnie marzyciele, którzy także sądzą, że saga „Gamedec” to materiał wybitnie filmowy, to po pierwsze, a po drugie, że saga ta naprawdę na film zasługuje.

Jeśli tak, dajcie znać.

A teraz będzie śmiesznie, bo tak zawsze jest na początku jakiegoś projektu. Nazywa się to swobodnym przepływem myśli, zwanym także burzą mózgu ;) .

Jeśli znacie rodzeństwo Wachowskich, Zacka Snydera, Petera Jacksona, Ridleya Scotta, Michaela Baya, albo kogoś, kto może ich znać, lub w jakikolwiek inny sposób możecie się przyczynić do zrealizowania tej wizji, przyłączcie się.

Jeśli znacie producentów, ludzi z branży, którzy mogliby coś wnieść, przyłączcie się.

Jeśli znacie sponsorów, którzy zaraziliby się tą wizją, przyłączcie się.

Jeśli chcecie wziąć udział w wielkiej przygodzie, patrz wyżej ;) .

Jak wiecie, mam zdolność realizowania marzeń i umiejętność kończenia rozpoczętych przedsięwzięć. Kończę książkową sagę „Gamedec”, gra planszowa zostanie lada dzień wydana, zrealizowałem spot reklamowy. To wszystko projekty, które na wielu etapach mogły się nie udać, a udały się.

Teraz stawiam sobie nowy cel, nową wizję. Nie mam pojęcia, jak do niego dojść, ale powoli zaczynam sobie wyobrażać, jak film „Gamedec” powinien wyglądać, a to dobry początek.

To będzie piękny film.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Klaskaniem mając obrzękłe prawice…

18 sierpnia 2013
Klaskaniem mając...

Klaskaniem mając...

Klaskaniem mając obrzękłe prawice… – pisał Cyprian Kamil Norwid opisując znudzony lud wołający o czyny. Cytat ten zawsze mi się jednak kojarzył inaczej – z gawiedzią podnoszącą entuzjastyczną wrzawę na widok zjawiska na to nie zasługującego. Mam wrażenie, że w środowisku zwanym fandomem (cokolwiek to jest i jakąkolwiek przyjąć definicję tego słowa) doszło do zakłamania. Ważne wartości zostały przykryte kocem racjonalizacji (w psychologicznym rozumieniu tego słowa). Racjonalizacja to jeden z mechanizmów obrony osobowości, dzięki któremu sami oszukujemy siebie – stwarzając logiczny wywód przekonujemy siebie i innych o słuszności swojego postępowania, mimo, że czujemy, że jest ono niewłaściwe. Na przykład porzucony chłopak mówi o byłej dziewczynie, że to „ździra”, a jeszcze wczoraj twierdził, że żyć bez niej nie może, kobieta, której nie stać na ładną bluzkę, twierdzi, że i tak nie miałaby jej do czego nosić, człowiek, który przed chwilą pobił niewinnego obywatela, argumentuje, że należało mu się, sam się prosił itd.

Coraz częściej czytam w internecie wpisy o wydźwięku mniej więcej takim: warto „walczyć” o nagrodę Zajdla, nie ma niczego złego w zaganianiu fanów do urn, trzeba dbać o własne „interesy”, a autorzy, którzy tego jeszcze nie pojęli, niech się obudzą i nie mają za złe innym, że to robią. Takie teksty budzą we mnie wyobrażenie osób, w których głowach schematy poznawcze związane z wartościami zostały wyparte gdzieś do piwnic psyche, a na wierzchu zostały billboardy reklamowe i komercyjny zgiełk.

Bo w miejscu, gdzie powinna być mowa o tym, który tekst niesie największą wartość, jest argumentacja biznesowa.

Nieodmiennie przychodzi mi do głowy słowo „korupcja”, ale w trochę innym znowu znaczeniu, niż powszechnym. Zazwyczaj korupcja kojarzy się z łapówką: ja ci dam dwieście tysięcy złotych, ty mi załatwisz wygraną w przetargu i tak obaj wygramy. Istnieje jednak jeszcze jeden rodzaj korupcji – korupcja psychologiczna – wewnętrzna i zewnętrzna. Ta pierwsza zachodzi, gdy sami stajemy się skorumpowani, sami sprzeniewierzamy się wartościom, a ta druga, gdy swoimi czynami przyczyniamy się do skarlenia kogoś drugiego. Od czego się zaczyna proces korupcji? Od zastraszenia? Próby przekupstwa? Nic podobnego. Zaczyna się od uśmiechu, miłej rozmowy, ciepłej wymiany zdań, budującego dialogu na forum, komplementu, podbijających ego fraz, wypitego wspólnie piwa jednego i drugiego, zaproszenia do domu, wizyty we wspólnie odwiedzanym miejscu i tak krok po kroku dochodzi do powstania zażyłości, która, chcemy, czy nie może doprowadzić do korupcji. Nie musi, ale może i często prowadzi. Co bowiem się dzieje, gdy już będziemy mili, gdy już wypijemy masę piw z potencjalnymi „ofiarami” (korupcji), gdy staniemy się ludźmi lubianymi, nawet szanowanymi w środowisku? Ano, gdy poprosimy o głosowanie na naszą książkę, czy opowiadanie, pozyskamy masę głosów. I o to chodzi, prawda?

Właśnie nie o to.

Dopóki jesteśmy fajnymi kumplami przy wshiskey i rozmawiamy o filozofii – jest okej. Ale gdy idzie o nagrodę dla książki roku, dla opowiadania roku, o nagrodę, której przyświeca postać Janusza Zajdla, który w swoich dziełach walczył z zakłamaniem, obłudą, głupotą i tępym ludem, który klaskaniem mając obrzękłe prawice skanduje „niech żyje”, chociaż powinien krzyczeć „hańba!”, gdy idzie o nagrodę, której patronuje pani Jadwiga Zajdel, kobieta mądra i myśląca, już „nie o to chodzi” i nigdy nie chodziło. „Książka roku”, „opowiadanie roku”, to w domyśle powieść i opowiadanie najlepsze. Po prostu najlepsze. Taka jest idea tej nagrody – szukamy najlepszych tekstów i je nagradzamy. Dlaczego? Bo po pierwsze najlepsi zasługują na aplauz, po drugie to nasza wizytówka poza granicami kraju – ludzie za granicą na podstawie nagrodzonych tekstów wyrabiają sobie opinię co do poziomu naszej fantastyki, po trzecie, no właśnie. Co po trzecie?

Wyobraźmy sobie, że o statuetkę „walczą” różne wydawnictwa i autorzy. Piją z fanami piwo, robią wpisy na facebooku, wrzucają skany okładek, otwarcie proszą o głosy. Czy jest to fikcyjny obraz? Nie, to już się dzieje, nie od dzisiaj. Ba, sam w tym uczestniczyłem, ale wreszcie się obudziłem, w zupełnie innym tego słowa znaczeniu, niż kilka akapitów wyżej. Wyobraźmy sobie, że wygrywa autor X i autorka Y. Wyobraźmy sobie szalejący tłum fanów, wzniesione ręce zwycięzców, uśmiechnięte buzie wydawców. I zadajmy sobie pytanie: Z CZEGO ONI SIĘ, DO CHOLERY, CIESZĄ?

  1. Z tego, że wygrały NAJLEPSZE teksty?
  2. Z tego, że wygrały ICH teksty?

Idę o zakład, że wyłącznie z drugiego powodu, często podpartego racjonalizacją, że przecież ich teksty wygrały nie dlatego, że przedtem miała miejsce wielka kampania korupcyjna, ale dlatego, że są zwyczajnie najlepsze, ale to, niestety, często tylko mechanizm obrony osobowości. Zwycięzcy zachowują się, jak kierowcy formuły jeden, którzy wygrali wyścig, a przecież, do diabła, TO NIE BYŁ WYŚCIG! W idei nagrody dla książki / opowiadania roku nie chodzi o to, by wygrać plebiscyt! Nie chodzi o to, by go wygrać! Chodzi o to, by czytelnicy, kierując się WYŁĄCZNIE jakością tekstów, kierując się WYŁĄCZNIE osądem na temat POWIEŚCI / OPOWIADAŃ, nie autorów i autorek, starając się nie poddawać MODOM wykluczającym pewnych autorów i autorki poza margines uwagi, nie dając posłuchu UPRZEDZENIOM wobec autorów / autorek nielubianych, zagłosowali po prostu na najlepszy utwór! O to w duchu tej nagrody chodzi. O najlepsze teksty, a nie autorów najpopularniejszych i najsympatyczniejszych, korumpujących lud, który zamiast klaskać, powinien zacząć myśleć i wrócić do wartości.

Ktoś mógłby powiedzieć: ale zaraz, o co tyle krzyku? Przecież od dawna wiadomo, że „Zajdel” to plebiscyt, od dawna wiadomo, że to „nagroda uznaniowa” itd. Gdybym był Januszem Zajdlem, na dźwięk takich słów przewróciłbym się w grobie, a potem wylazł z niego i gromkim głosem zawołał: w takim razie proszę zaprzestać używać mojego nazwiska! Ktoś może powiedzieć: ale o co tyle hałasu? Przecież czasami nagrody dostają rzeczywiście rzeczy na to zasługujące. Tak, czasami tak jest. Ale nie zawsze. Ktoś może powiedzieć, no to po co w ogóle się produkujesz, Ann?

Napisanie książki to nie jest czynność typu „szast prast”. To kawał życia. W przypadku niektórych pismaków dwa – trzy lata. To udręka, poświęcenie i wybór. Autor / autorka jest w stanie w ciągu swojego życia napisać określoną liczbę dzieł. Dziesięć, piętnaście, czasami więcej. Za każdym razem jest to wielki wysiłek, no, chyba, że mamy do czynienia z grafomanami, którzy piszą rzeczy niezbyt ambitne. Pisarze, jak my wszyscy, potrzebują docenienia swoich wysiłków. Dostrzeżenia. Nie chcą być pomijani. Jeśli zdarzy im się napisać tekst wybitny, ale wskutek tego, że „to przecież nagroda uznaniowa”, zostanie on pominięty przez skorumpowaną gawiedź, jeśli zdarzy się to raz, drugi raz i trzeci, to ta zabawa, ten „plebiscyt” stanie się ich torturą. Zabraknie im sił, by pisać dalej, przestaną wierzyć we własne siły. Nie będą rozumieli, dlaczego nie są dostrzegani, dlaczego nie są doceniani, dlaczego ta „nagroda” idzie wciąż w inne ręce. W końcu mogą popaść w melancholię, zgorzknienie, bo ktoś podeptał ich marzenia. Czy podeptał celowo? Ależ nie. Czy złośliwie? Rzecz jasna nie. Podeptał przy okazji wielkiego, skorumpowanego „hurra!” i wrzawy oklasków. Czy tego chcemy? Czy tego właśnie chcemy? „Zabawy w Zajdla”, podczas której możemy nie dostrzec najlepszych?

Zagłosowałem na nagrodę im. Janusza Zajdla raz. Jak? Nieuczciwie. Dlaczego nieuczciwie? Bo nie czytałem nominowanych utworów. Oddałem głos na kolegę. Zaganiałem swoich czytelników do urn. Prosiłem, by głosowali. Zachowywałem się w sposób korupcyjny. To, że nie miałem na tym polu żadnych sukcesów (żadnych nominacji) nie usprawiedliwia moich czynów. Dopiero w tym roku się „obudziłem”. Być może ktoś zauważył, że nie odezwałem się ani słowem odnośnie nagrody i ani razu o nic nie prosiłem, nawet nie linkowałem strony z głosowaniem. Stwierdziłem, że nie mogę tak dłużej postępować, bo to szkodliwe – dla mnie i dla tych, którzy moim namowom ulegną. Stanę się człowiekiem korumpującym i będę miał kłopoty ze spojrzeniem w lustro, a oni zostaną skorumpowani – w dobrej wierze, w poczuciu walki o swojego ukochanego autora, ale nie o to w tej nagrodzie chodzi. Nie chodzi o ukochanego autora tylko o najlepsze utwory.

„Niech wygra najlepszy” – to piękne hasło, które, nie wiedzieć dlaczego, zostało w dzisiejszych czasach zapomniane i zastąpione innym: „Niech wygra MÓJ AUTOR”.

Nie.

Dopóki to się nie zmieni, mówię temu biegowi świń do koryta “nie”.

I żeby nie było, że jestem święty: sam byłem świnią, ale dałem sobie w ryj.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Źli ludzie

14 sierpnia 2013
Black Dragon Sinister Evil. Nie znam autora.

Black Dragon Sinister Evil. Nie znam autora.

Nigdy nie wierzyłem w istnienie złych ludzi. Dlaczego? Nie mieści mi się w głowie, by ktoś świadomie założył taki kurs życiowy: będę zły, będę krzywdził. Człowiek jest tak skonstruowany, by nawet najgorsze rzeczy robić raczej w mniemaniu, że w jakiś sposób są dobre, albo przynajmniej usprawiedliwione. Lektura książek poświęconych psychopatologii potwierdza, że nawet seryjni mordercy to po prostu ludzie skrzywieni. Gdyby ich psyche porównać do samochodu, mają silnik na siedzeniu kierowcy, a kierownicę w bagażniku, są po prostu nieprawidłowo skonstruowani i postępują zgodnie z logiką tej konstrukcji, struktura ta zaś bardzo często jest skutkiem fatalnego dzieciństwa – przemocy fizycznej i seksualnej. Oczywiście dopuszczam istnienie sadystów czerpiących przyjemność ze sprawiania bólu, ale wyobrażam sobie, że oni także szukają sobie odpowiednich partnerów zabaw, choćby masochistów.

Moja wiara czasem bywa zachwiana. Pierwszą dawkę mroku otrzymałem chyba w 2010 roku, gdy prowadziłem z grupą trenerów duży program szkoleniowy typu „train the trainer”, innymi słowy szkoliliśmy szkoleniowców w cyklu dziewięciu dwu- a nawet trzydniowych spotkań, a wszystko nazwaliśmy ładnym terminem „Panta Rhei” (zdaje się, że niesłusznie przypisywanym Heraklitowi. Czytałem jego myśli i nie natrafiłem na ten cytat). Nie jest łatwym zadaniem prowadzić zajęcia dla kolegów i koleżanek po fachu, więc przygotowywaliśmy się bardzo rzetelnie. Gdy przyszło do podziału grup, dano mi tę, która składała się z najbardziej doświadczonych i  wymagających szkoleniowców. Dlaczego? No cóż, wiedziano, że się ich nie boję i że wszyscy inni boją się niezmiernie. Grupa okazała się fantastyczna – dociekliwa, zainteresowana, niebanalna. Odkrywaliśmy coraz głębsze aspekty zmian, komunikacji międzyludzkiej, w zasadzie zagłębialiśmy się w każdy możliwy dostępny temat, dlatego zajęcia bardzo często przedłużały się ponad zamierzony czas.

W końcu jednak trzeba było zmienić nieco układ i dostałem grupę najmniej doświadczonych „młokosów”, przyczyny były różne i nie są tu najważniejsze. To było chyba szóste szkolenie w cyklu i moja „sława” jako trenera prowadzącego długie i wychwalane treningi chyba już zdążyła się jakoś roznieść. Jakie było moje zdziwienie, gdy właśnie w tej grupie spotkałem się z chłodem, uszczypliwościami, a na końcu dewaluacją. Szkolenie trwało dwa dni i należało chyba do najcięższych, jakie zdarzyło mi się prowadzić. Mimo nieustannej niechęci, jaką prezentowali uczestnicy, starałem się przekazać im wszystko, co najlepsze – w końcu mówiłem do świeżynek o doświadczeniach faceta, który prowadzi szkolenia od dwudziestu lat (temat dotyczył, nomen omen, trudnych sytuacji podczas treningu). Doprowadziłem wszystko do końca, pożegnałem się, posłuchałem opinii niezależnej obserwatorki uczestniczącej w całości (powiedziała, że na przerwach miała ochotę tłuc tłumoków po gębach, podziwia mnie za wytrwałość i współczuje), poszedłem do domu i co? No i rozpłakałem się. I potem płakałem jeszcze trzy dni. Tyle czasu dochodziłem do siebie. Trudno powiedzieć, co było przyczyną takiej reakcji. Najbardziej chyba wyrzucałem sobie to, że dałem im to, co najlepsze, a powinienem był ograniczyć się do niezbędnego minimum, bo zwyczajnie nie zasługiwali na know how. Mimo to jakiś wewnętrzny przymus rzetelności kazał mi przekazywać wszystko, bez cenzury. Niezależnie od przyczyn pogorszonego nastroju, to wtedy właśnie miałem pierwszy bezpośredni kontakt z czymś, co można by nazwać jawnym, otwartym… cieniem nienawiści.

Jak można go sobie wytłumaczyć? Mimo wszystko chyba prosto, o ile odrzuci się fałszywą skromność. Niedoświadczeni chłopcy i dziewczęta nie mogli znieść faceta, a) o którym krążyły plotki, że jest „niesamowity”, b) który okazał się „niesamowity”. Sęk w tym, że „bycie niesamowitym” nie jest i nie może być celem trenera. Celem trenera jest przekazanie wiedzy i na tym się powinien koncentrować. Zawsze o tym pamiętam (tutaj proszę o zawierzenie moim słowom) i nigdy nie poświęcam nawet grama uwagi temu, „jak mogą mnie postrzegać?”, „jak mogą mnie oceniać?”. Szkoleniowiec, który zada sobie te pytania podczas zajęć dekoncentruje się, traci kontakt z grupą, sabotuje swoją pracę. Takie jest moje zdanie. Te pytania zatruwają szkolenie. Ergo, nie starałem się być „niesamowity”, mimo to byłem, bo dobrze wykonywałem swoją pracę, to po pierwsze, po drugie jestem w tym dobry i nie będę tu wymieniał powodów, dlaczego (za długo by to trwało, jak chcecie wiedzieć, zapytajcie uczestników, tylko proszę, nie z opisywanej grupy).

Jednym słowem przyczyną była nieprzepracowana zazdrość. I znowu – nie wierzę, by ludzie tak po prostu chcieli być zazdrośni, zawistni, nienawistni. To uczucia powszechnie uznane za negatywne, niszczące, więc gdyby zapytać tych uczestników, dlaczego byli nieprzyjemni, z pewnością znaleźliby wiele innych przyczyn (tu zadziałałyby różne mechanizmy obrony osobowości z racjonalizacją na czele) i oczywiście zaprzeczyliby, że są zazdrośni. Powiedzieliby być może coś w tym stylu: „Facet nie miał nic do powiedzenia”, albo „Szkolenie miało fatalną strukturę”, lub: „W sumie nie wiadomo było, o co chodzi”, ewentualnie „Mówił ogólnikami i nie dał nam żadnych narzędzi”. Każde z tych stwierdzeń brzmi w miarę prawdopodobnie i kamufluje jedną prostą frazę: „No rzesz jasna cholera, był tak dobry, że kiszki mi się skręcały, udusiłbym go za ten perfekcjonizm, też chcę taki być!!!”

Co z tego wynika? Myślę, że to, co napisałem na początku: wciąż nie wierzę w istnienie złych ludzi. Zazdrość może zmienić nasze postępowanie, to, co mówimy, to co robimy. Potem możemy żałować, nie koniecznie od razu, ale po latach. Skąd to wiem? Sam byłem nieraz zazdrosny. Sam robiłem złe rzeczy powodowany tym uczuciem. Nie raz dotknąłem mroku od drugiej strony. Nie jestem bez winy. I nie uważam siebie za złego człowieka. Po prostu błądziłem. A teraz staram się błądzić trochę mniej.

Pamiętam opowieść jednej trenerki, osoby, którą bardzo lubię i szanuję. Mówiła o swoich studiach i pewnym wykładowcy. Chodziła regularnie na jego prelekcje i nieustannie go atakowała. Może nie tyle z chęci udowodnienia, że nie ma racji, co z pasji poznawczej, z chęci drążenia tematu. Wykładowca bronił się jak mógł, a ona nie ustępowała. Lubiła go i szanowała. Po skończeniu studiów wciąż go pamiętała. Pewnego razu została zaproszona przez znajomą na przyjęcie. Tam, ku jej zdziwieniu, został jej przedstawiony dawny profesor. Zanim zdążyła krzyknąć: „Ja tego pana znam!”, stały się dwie rzeczy: koleżanka zdążyła dokonać prezentacji, a mężczyzna pokiwał głową i powiedział smutno: „Tak, znam tę panią. To ta osoba, która spowodowała, że odszedłem z uczelni”. Szok mojej znajomej był wielki (co oczywiste), a żal do siebie ogromny. Nie wiem, co było dalej na tym przyjęciu, ale wiem, że do dzisiaj nie może sobie darować swojego zachowania. Nie zdawała sobie sprawy, jak jej ataki były odbierane przez szanowanego przez nią profesora. A on cierpiał. Zło dokonało się niejako poza jej wiedzą.

W internecie też jest dużo znaków zła. Ostatnio, mam wrażenie, zagęszczenie złych emocji jest jakby większe. Ale wciąż nie wierzę w złe intencje rozmówców. Z moich zawodowych doświadczeń wynika, że większość, naprawdę znaczna większość kłótni spowodowana jest błędami komunikacyjnymi. Czyli ludzie sprzeczają się nie dlatego, że są wrogami, ale z tego powodu, że się nie rozumieją. Jakie są główne przyczyny nieporozumień prowadzących do przykrych wymian zdań? Spróbuję je wymienić.

  1. Założenia. Internet jest miejscem pośpiechu. Bardzo często rozmówcy używają ogólników, uproszczeń, męczą się ze słowem (ja także) i nie zawsze udaje im się przekazać precyzyjnie to, co mają na myśli. Błędem interlokutora jest założenie, że wie, co przedmówca miał na myśli i błyskawiczne ustosunkowanie się do jego wypowiedzi (z reguły negatywne). Myślę, że dobrą praktyką byłoby uprzednie uściślenie, o co mojemu rozmówcy chodzi. Można tu zastosować proste pytania, typu: „Co konkretnie masz na myśli?”, „Nie bardzo rozumiem, czy mógłbyś sprecyzować?”, „Ciekawe, ale chyba nie do końca rozumiem aspekt…”. W ten sposób umożliwiamy drugiej stronie doprecyzowanie wypowiedzi. Dzięki temu możemy szybko dotrzeć do jej sedna. Bez takiego doprecyzowania, no cóż, zakładamy, że wiemy i z tym założeniem w kieszeni zaczynamy walkę z fantomami, czyli z mniemaniami na temat sensu wypowiedzi rozmówcy. Jeśli rozmówca jest niedoświadczony, albo po prostu mu się spieszy, wejdzie w dialog z tymi fantomami i tak zacznie się taniec duchów, a sedno wypowiedzi zostanie zapomniane.
  2. Brak pytań. To wiąże się z punktem poprzednim. Zauważyłem, że w rozmowach internetowych bardzo mało jest pytań, dociekliwości mającej na celu zrozumienie rozmówcy. O czym to świadczy? Chyba o tym, że bardzo często prowadzących konwersację nie interesuje tak naprawdę, co kto ma na myśli, a tylko to, co sami chcą powiedzieć. Brak równowagi między dociekliwością (ustalaniem punktu widzenia rozmówcy) i obroną swojego stanowiska prowadzi nie do dialogu, ale dwóch monologów.
  3. Nadmierna obrona własnego stanowiska (własnego ego) połączona  z koncentracją na swoich wypowiedziach oraz brakiem uwagi poświęconej wypowiedziom interlokutora (czytanie pobieżne, szybkie, bez zastanowienia się nad sensem słów rozmówcy, patrz punkt drugi). Skąd się to bierze? Trochę z pośpiechu, trochę z kompleksów, trochę z nastawienia obronnego, trochę pewnie z przykrych doświadczeń przeszłości. Ludzie zranieni przestają być ufni, ludzie poniżeni przestają wierzyć we wzniosłe treści, ludzie cyniczni to niegdysiejsi idealiści.

Te trzy czynniki, czyli błędne założenia, brak dociekliwości (zadawania pytań w celu zrozumienia drugiej strony) oraz nadmierna koncentracja na obronie swojego stanowiska powodują powstanie… „Hejtu”, jak to się w internecie mówi. U podłoża tych zjawisk leży brak ufności i przykre doświadczenia w przeszłości. Taka jest moja robocza teoria, bo wciąż, uparcie nie chcę wierzyć w istnienie złych ludzi.

Co można z tym zrobić? Ba. Najpierw trzeba mieć dużo czasu (ja go nie mam) i cierpliwości. Po drugie raczej ciągnąć w górę niż spychać w dół (zakładać, że rozmówca ma na myśli coś lepszego niż gorszego), po trzecie nie zakładać, po czwarte dopytywać się, po piąte dążyć nie do „wygrania sporu”, ale do ciekawych wniosków i tak zwanej prawdy, czego sobie (nie jestem bez wad) i Wam życzę.

Spróbujmy. W końcu co nam szkodzi?

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Pacific Rim

20 lipca 2013

Czyli kilka obseracji o tym, jak prawa opowieści zwyciężyły logikę. Nie. O braku logiki w ogóle i w szczególe.

Pacific Rim

Pacific Rim

Obejrzałem. Obraz był ciemny, wszystko się trzęsło, de facto mało co widziałem. To wszystko przez to 3D. Oczywiście machiny były fantastyczne, potwory też, było teoretycznie na co popatrzeć (gdyby nie to, że obraz za ciemny, a może już za stary jestem i niedowidzę?). Ale film generalnie mnie rozczarował z kilku względów.

  1. Już nasi polujący na mamuty przodkowie wiedzieli, że jeśli chodzi o walkę, najlepiej najpierw we wroga czymś rzucić, jak to nie pomoże, rzucić drugi i trzeci raz, gdy zaś się (niestety) zbliży, warto przyłożyć mu gałęzią lub kością, skoro zaś w walce gałąź się złamie a kość skruszy, pozostają pięści. To jest logika walki: uderzaj w przeciwnika, gdy jest daleko bronią dalekiego zasięgu, a pięści używaj po tym, gdy wyczerpią się magazynki, skończą rakiety, zaś oponent będzie na tyle głupi, że przedzierać się będzie przez grad kul, by cię trzepnąć z bańki. W filmie „Pacific Rim” jest odwrotnie. Jaegery najpierw wchodzą w starcie bezpośrednie (na pięści), potem, gdy sobie pilot przypomni (bo może zapomnieć), używają mieczy, a na samym końcu ewentualnie dział plazmowych. Dzięki temu starcie może być długie i widowiskowe. Logika kina wygrywa z logiką per se po raz pierwszy, co nie znaczy, że w obrazie logika opowieści się broni. Nie. O tym w dalszych punktach.
  2. Kiedy pilot przypomina sobie o tym, że jego machina ma miecz? Ponad atmosferą ziemską, dokąd porwał go potwór na swoich błoniastych skrzydłach. Ponad atmosferę (tak na wszelki wypadek zaznaczam, gdyby komuś wciąż się wszystko zgadzało). Co ciekawe, w Jaegerze zaczęło brakować powietrza, a Godzilla miał się świetnie.
  3. Jaeger jest większy niż łódź podwodna, niż tankowiec, no bydlę z niego olbrzymie. Z tego, co wiem, nawet samoloty myśliwskie mają radary, zaś łodzie podwodne również sonary. Dlaczego więc konstruktorzy tych Behemotów nie zamontowali w nich ani jednego, ani drugiego? No jak to? Żeby możliwe były sceny, w których wróg, skradając się na paluszkach, zachodzi Jaegera  od tyłu. Po raz drugi prawa opowieści wygrywają ze zdrowym rozsądkiem. Cudownie się patrzy, jak stoi taki monumentalny humanoid, a za nim, cichcem, cichcem, przepływa potężny potwór. A pilot co? Nie zauważył.
  4. Jaegery są szczytem myśli technicznej. Nic więc dziwnego, że nie zamontowano w nich odpowiednich ekranów, przez co pilot po dziesięciu misjach cierpi na chorobę popromienną, a gdy wejdzie w molocha choćby jeden jeszcze raz, wszyscy wiedzą, że umrze i płaczą (znakiem choroby jest kropla z nosa spadająca na but). Właśnie. Gdy mężczyzna stoi prosto, pamiętaj, drogi scenarzysto, krew skapująca z nosa spadnie mu na but. Nie na pierś, nie. Na but. Nos wcale nie musi być długi, po prostu kropla omija mundur, by go nie splamić. Pamiętaj, but. Nie pierś.
  5. Pilotów w Jaegerach musi być dwóch, bo podobno machina obciąża za mocno ośrodkowy układ nerwowy. Pytam: czym obciąża? Danymi? Wzrokowymi? Słuchowymi? Tym, że pilot musi wroga walnąć raz lewym prostym, raz prawym sierpowym? Gdzie ta lawina bitów? Jakoś jej nie widziałem, co więcej, zdarzało się, że gdy komputer pokładowy informował o uszkodzeniu, pilot powtarzał drugiemu te komunikaty. Taaaaki był obciążony. Oczywiście para pilotów musi być, bo to bardziej sexy, poza tym jak inaczej miałby się zbliżyć główny bohater do głównej bohaterki? Od początku wiedziałem, że będą parą, chociaż scenarzysta starał się ze wszystkich sił nas zaskoczyć…
  6. Dowódca sił zbrojnych musi mówić, pamiętaj, kochany, że główna bohaterka nie będzie pilotem Jaegera, a potem przynieść jej czerwony bucik i powiedzieć, że jednak będzie, w ogóle nie tłumacząc, dlaczego najpierw mówił „nie”, a teraz mówi „tak” (pomijam, że sierotka, przez to, że dowódca cały czas trzymał jedną drugą jej obuwia u siebie, musiała się w dzieciństwie obejść bez kamasza).
  7. Piloci muszą mieć umiejętność wejścia w tak zwany drift, czyli uzyskać wspólną jaźń. Rzecz jasna nie testują tej zdolności w jakimś symulatorze, lecz dopiero po wejściu w uzbrojonego i odbezpieczonego Jaegera, a gdy sprawa się sypnie, bo pilotce przypomniały się koszmary dzieciństwa, tylko szybkie wyciągnięcie wtyczki (która oczywiście się zacina i nie chce wyjść z gniazdka) zapobiega wielkiemu bum w środku hangaru,. Bardzo bezpieczna procedura, brawo.
  8. Jak najlepiej sprawdzić, czy para pilotów myśli podobnie, znaczy, wchodzi w drift? Oczywiście stawiając ich naprzeciwko siebie i każąc im walczyć na kije. To niezawodny sposób, to przecież jasne.
  9. A, pamiętaj – gdy twój Jaeger otrzyma impuls EMP, który spali mu wszystkie układy, wyjdź na zewnątrz i strzel do potwora z flary. To doskonały manewr,  po którym potwór zabije cię waląc pięścią z góry na dół. Taki jest plan, procedura i tego się trzymajmy.
  10. Na całe szczęście jednak są Jaegery analogowe, na które fala EMP nie działa. To nic, że mają w środku trójwymiarowe ekrany i wirtualną rzeczywistość. Są analogowe i napędza je elektronika lampowa. Im EMP niestraszny.
  11. Na końcu filmu, pamiętaj, młody scenarzysto, główny bohater musi wyglądać, jakby nie żył, i wszyscy w kinie powinni czekać z zapartym tchem, aż się okaże, że jednak żyje. Bez tego caaaały suspens bierze szlag. Nikt się nie domyśli, że jednak żyje, zobaczysz. Będą płakać i krzyczeć z radości, że się pomylili.
  12. Pamiętaj też, drogi adepcie filmowy, żeby główny bohater był bardzo podobny z fryzury, postury i gęby do innej postaci występującej w filmie. Dzięki temu widz przez dłuższy czas nie będzie ich odróżniał. To, proszę ciebie, będzie taki smaczek.
  13. Filmowcu kochany, dodaj naukowców. Oczywiście szalonych, oczywiście niezrównoważonych, oczywiście przerysowanych, którzy w znany tylko sobie sposób odkryją mechanizm działania i myślenia potworów. Wejdą w drift i od razu wszystko zrozumieją.
  14. Bomba atomowa odpalona pod wodą to taki zefirek. Nic się nikomu nie stanie, możesz zawsze ją odpalić – będzie fajny efekt wizualny, a potwór Mark 5 i tak przeżyje, zginie zaś od miecza i przypieczenia wstecznymi silnikami Jaegera.
  15. Po tym, gdy jej przybrany ojciec ginie w spektakularnym „łups”, główna bohaterka nie może płakać, ani nawet rozdarcia na jej twarzy nie powinniśmy ukazywać, bo w tym czasie będzie blisko ukochanego, a jemu trzeba dać buzi, buzi i się do niego promiennie uśmiechać. Popłacze sobie potem, jak nie będzie na nią skierowana kamera.
  16. I ostatnia rzecz – broniąc się przed wielkimi potworami nie inwestuj w rakiety i lotnictwo, po co razić je z daleka – zainwestuj koszmarne pieniądze w mur. Dasz pracę wielu robotnikom, a i będzie co w filmie pokazać.

To pokrótce zebrane obserwacje na temat tego znakomitego kina. Czy sobie kupię blueray? Pewnie tak. Jak będę oglądał ten film po raz drugi? Pod wpływem, bo inaczej się nie da.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)

Image Time

12 lipca 2013

Jakiś czas temu oglądałem w telewizji program dokumentalny o Rzymianach. Było tam mnóstwo ciekawych rzeczy: cytowano napisy, jakie synowie Tytusów i Maximusów umieszczali na murach, pokazywano ścienne komiksy przedstawiające grę w kości, opowiadano o zwyczajach. Rzymianie mieli podobne do nas poczucie humoru i estetyki. Potem opowiadano, jak to zwykle w programie o starożytnym Rzymie, o walkach gladiatorów. I wtedy doznałem największego zdziwienia, oto bowiem pewien profesor (niestety, nie pamiętam nazwiska), powiedział coś takiego (cytuję z pamięci):

„Gdyby w tamtych czasach zapytano Cycerona czy Tacyta, co sądzi o zmaganiach na arenie, odpowiedziałby zapewne, że to krwawa rozrywka, ale z o wiele większą odrazą wspomniałby o teatrze i aktorach, oni bowiem prostytuują się przybierając wymyśloną, nie swoją osobowość, podczas gdy gladiatorzy w Koloseum pokazują tylko siebie oraz swoje prawdziwe, nie udawane przymioty, realną cnotę, nie sceniczną.”

Zdanie to było dla mnie tak uderzające, że postanowiłem je zapamiętać i napisać kiedyś na jego podstawie tekst, co niniejszym czynię. Pokazuje ono zupełnie odwrotną hierarchię wartości, niż tę, którą mamy teraz. Gdyby zapytać współczesnego człowieka, co sądzi o walkach gladiatorów, odparłby prawdopodobnie, co następuje:

„To były okropne, barbarzyńskie obyczaje, jak można było patrzeć, jak ludzie się mordują na oczach tysięcy widzów?! A aktorzy? Och, są cudowni! To celebryci! Kto nie chciałby stać w świetle reflektorów i spijać miłość fanów?!”

No właśnie. Kto nie kochał / nie kocha Harrisona Forda, Keanu Reevesa, Johny Deppa? Nawet ja uwielbiałem tego pierwszego, drugiego zresztą też. Przypomina się w tym momencie Marlon Brando, który twierdził, że im lepiej zagrasz daną rolę, tym bardziej jesteś mitologizowany i utożsamiany z odegraną postacią. Rzymianie by powiedzieli ze zdziwieniem:

„Jak to? Im bardziej się sprostytuujesz przywdziewając nie swoją, udawaną osobowość, tym bardziej będą ciebie kochać? To chore! Kto w to uwierzy? Przecież wiadomo, że to tylko gra!”

W dzisiejszych czasach już nie bardzo wiadomo, panowie Rzymianie i panie Rzymianki. Wypada głośno i wyraźnie powiedzieć: ludzie nie kochają Deppa, Stallone’a czy Eastwooda za to, kim są. Kochają ich obraz. Brudnego Harry’ego, Rocky’ego, Sparrowa. A to przybrane, udawane osobowości. ZAGRANE. NIEPRAWDZIWE. Ford jest aktorem, udaje Hana Solo. Stallone też bywa nazywany aktorem. Udawał Rambo. Depp udawał pirata, przebrali go, umalowali i postawili przed kamerą.

Nastały czasy obrazu. Imidżu. W tym kontekście to, co cenili Rzymianie, czyli prawdziwą odwagę, rozumiecie, PRAWDZIWĄ, OKAZANĄ W OBLICZU REALNEGO ZAGROŻENIA, PRAWDZIWE MĘŻNE SERCE, NIE UDAWANE PRZED KAMERĄ, wydaje się z jednej strony zupełnie egzotyczne, z drugiej – dziwnie cucące. Dlaczego? BO ONI MIELI RACJĘ. MY ZBŁĄDZILIŚMY. Nie wiemy, kim jest Ford, Depp, Eastwood, na rany zbawiciela, prawdziwych nazwisk większości celebrytów nie znamy, bo one także zostały zmienione w celach wizerunkowych (gdyby ktoś w tym momencie chciał mi zarzucić, że sam także przybrałem artystyczne pseudo, wyjaśniam, że według speców od imidżu popełniam błąd, bo wskutek pozornego odcięcia się od dotychczasowego dorobku mój wizerunek traci, nie zyskuje, i dodaję, że to wybór osobisty, twórczy, nie marketingowo-wizerunkowy). Nie znamy tych ludzi, nie mamy pojęcia, jak się zachowują w życiu codziennym, jak reagują, jak rozmawiają, widzimy ich tylko w tych sytuacjach, gdy filmują ich kamery. A oni co nam pokazują? IMIDŻ. OBRAZ.

W tym momencie naprawdę chętnie bym zobaczył ich na arenie i przyjrzał się ich realnym, nie udawanym cnotom. Co z tego, że Tom Cruise zagrał ostatniego samuraja, skoro jest scjentologiem? Co ma w głowie ten facet? Jak myśli? Jak reaguje? Srodze mógłbym się zawieść.

Dział marketingu czy innego piaru zwany kreacją imidżu rozwinął się w dzisiejszych czasach do tego stopnia, że nie tylko mamy specjalistów od „budowania wizerunku”, którzy swoje zajęcie traktują ze świętą rewerencją (a przecież tworzą oszustwo), ale także zaczyna się dyskutować o wypowiedziach aktorów, pisarzy, a nawet polityków w odniesieniu do tego, jak ich WIZERUNEK STRACIŁ BĄDŹ ZYSKAŁ! Przepraszam, muszę wyjść, żeby wyrzucić z siebie kilka słów na „k”, „ch”, „sk”, „poj”, itd.

Jestem z powrotem. „Pan premier stracił na wizerunku.” „Pan poseł znacznie podbudował wizerunek”, „Uuu, ta piosenkarka musi teraz podreperować imidż”. I co? I przyjdzie taki Bruce Willis z filmu „Dzieciak” („The Kid”), każe dzieciom przed kamerami obrzucić tortem gościa, który stracił wizerunek, bo odmówił forsy fundacji na rzecz chorujących maluchów, i voila! Wizerunek uratowany! Milioner opływa bitą śmietaną, dziękuje dzieciom, że dały mu nauczkę, wpłaca pieniądze. Dlaczego to zrobił? Bo media dowiedziały się, że tego nie zrobił. Czy wpłaciłby, gdyby nie to? A gówno, nic by nie dał. Dlaczego więc w końcu wpłacił? Nie dlatego, że jest dobrym człowiekiem. ON NIE JEST DOBRYM CZŁOWIEKIEM, ON PO PROSTU DBA O CHOLERNY IMIDŻ, A POMAGA MU SPEC GRANY PRZEZ WILLISA. I w ten sposób znowu szanowany jest sukinsyn, który zadbał o wizerunek.

The Kid

The Kid

Popatrzmy, w jakich paskudnych, oszukańczych czasach żyjemy. Wizerunek stał się religią. Ludzie się kreują na myślących (myślące zdjęcie), seksownych (seksowne zdjęcie), „zarąbistych” (zarąbiste zdjęcie), intrygujących (intrygujące zdjęcie). A jacy są? Jacy są naprawdę? Co naprawdę myślą? Co robią? CO ROBIĄ? Postępują pięknie, cnotliwie (nie mam tu na myśli cnoty katolickiej, tylko grecką, nawet starogrecką), godnie, honorowo? Czy pchają się jak świnie do kamer, koryt, stanowisk, zaszczytów? Starają się, żeby wszyscy ich lubili (to znaczy, że wizerunek działa), czy mówią, co naprawdę uważają, a przede wszystkim ROBIĄ TO?

Czym się zajmują spece od wizerunku? Czy wytwarzają cokolwiek pożytecznego? Ich wiedza powinna służyć ludziom, ale nie tym, którzy im płacą, tylko po prostu ludziom. Zwykłym obywatelom. Powinni krzyczeć: DON’T JUDGE BOOK BY THE COVER! Nie oceniaj po wizerunku! To ściema! Blaga! I’ve been there! Sam to robiłem / robiłam! Zacznijcie myśleć, patrzcie, jacy ludzie są naprawdę, a jeśli tego nie widać, nie dajcie się nabrać! To powinni mówić, ba krzyczeć, zdzierać gardła, bo ludzki tłum wpatruje się w dzisiejszych czasach w imidże jak w święte obrazki, monidła! Trzeba ich tego oduczyć! I najlepiej nadawaliby się do tego właśnie spece od wizerunku.

Ale oni tego nie robią.

Zwróćmy uwagę, że praca wizerunkowców bazuje na trzech fundamentach:

  1. Wiem, że ludzie polegają na własnych wrażeniach, mniemaniach, domysłach, fantazjach, wyobrażeniach i traktują je jakby były prawdą,
  2. Wykorzystując tę wiedzę mogę stworzyć czyjś obraz w taki sposób, by pomógł mu w zdobyciu popularności,
  3. Nie przejmuję się tym, że kreacją owego obrazu oszukuję ludzi. Pozostawiam ich w niewiedzy, de facto na swój sposób gardzę odbiorcami imidżu. Niech go żrą, a to, kim jest mój klient naprawdę, niech pozostanie tajemnicą.

Gdzie jest prawdziwa odwaga? Gdzie jest prawdziwa mądrość? Gdzie jest prawdziwy charakter? Przestańmy ich szukać w obrazach. Szukajmy głębiej.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 2.0/10 (1 vote cast)

Martin Ann

11 lipca 2013

Dawno temu czytałem komiks o Transformersach. Zawierał kilka opowieści. Jedną z nich był epizod zatytułowany „What’s in a name?” Chociaż czytałem go będąc bardzo młodym człowiekiem, pamiętam treść do dziś. Młody autobot szukał decepticona, który ukradł mu imię „Divebomb”. Główny bohater chciał je odzyskać. Gotów był zginąć, byle pokonać wroga i znowu być jedynym robotem noszącym to miano. Tytuł opowieści oddaje jej sens: co takiego jest w imieniu, że niektórzy ryzykują życiem, by je odebrać?

Swoop kontra Divebomb, 1987

Swoop kontra Divebomb, 1987

Epos o Gilgameszu także mówi o bohaterze, który pragnie zdobyć „imię”. Co prawda Zecharia Sitchin twierdzi, że nie o imię chodzi, lecz o coś w rodzaju helikoptera, niemniej w kulturze mocno ugruntował się obraz sumeryjskiego bohatera, dla którego imię jest tak istotne, że podejmuje długą i niebezpieczną wyprawę wraz z przyjacielem Enkidu, by wydrzeć je bogom.

Gilgamesz

Gilgamesz

Jeśli, drogi czytelniku, czytałeś „Dziady” naszego wieszcza, wiesz, że Gustaw w pewnym momencie stał się Konradem, nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał. Przemiana wewnętrzna bohatera pociąga za sobą zmianę imienia. Przewartościowanie powoduje zmianę tożsamości, więc i nazwy.

Fragment rękopisu "Dziadów"

Fragment rękopisu "Dziadów"

Ursula le Guin w tetralogii Ziemiomorze opisuje ludzi i zwierzęta posiadających imiona jawne i ukryte, przy czym te drugie są ważniejsze, bo stanowią nazwanie prawdziwego „ja”. W wielu kulturach istnieje imię nadane w momencie urodzenia i przybrane już przez świadomego człowieka, który niejako rodzi się po raz drugi.

Ziemiomorze

Ziemiomorze

W kulturze środkowoeuropejskiej rzadko zmienia się imiona i nazwiska. Robią to niektórzy celebryci, „by lepiej brzmiało”, pisarze przyjmują pseudonimy artystyczne, robią to jednak z reguły na początku kariery, nie w jej środku.

Wynika z tego, że albo jestem nietypowym przedstawicielem pisarskiej braci, albo moja kariera właśnie się rozpoczyna, postanowiłem bowiem przybrać pseudonim i to dość, przyznam sam przed sobą, nietypowy. Od tej pory swoje książki będę podpisywał mianem „Martin Ann” (a także wszystkie wznowienia). Ten penname bardzo mi odpowiada z kilku względów. Po pierwsze dobrze brzmi i jest krótki. Po drugie  odzwierciedla w widoczny sposób kobiecą stronę mojej natury, swoistą dwupłciowość, a to z twórczego punktu widzenia jest dosyć istotne. Niektórzy twórcy w pewnym momencie swojego życia dochodzą do konstatacji, że są w jakiś niepojęty sposób androgyniczni. (Dodam może, że ci naprawdę twórczy, może nawet zbyt twórczy i uzupełnię, że wciąż pozostaję heteroseksualistą). Dwujednia zawarta w tym pseudo jest osobista, symetryczna i w moim odczuciu piękna. Oczywiście polski odbiorca może mieć z nowym nazwaniem problemy, jak to bowiem odmieniać? Odpowiem wprost: jak chcecie. Ten pseudonim jest angielski, bo bardzo lubię ten język, a czy znacie Amerykanina lub Anglika, który martwiłby się, jak jego imię odmienią Polacy? No więc ja też postanowiłem się nie martwić.

Cieszcie się ze mną nowym Martinem Annem, MartinAnnem lub Martinem Ann.

Martin Ann

Martin Ann

Pozdrawiam i do zobaczenia na kolejnych kartach moich książek i ebooków.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Skok

9 lipca 2013

Szósty lipca, godzina trzynasta. Piękne niebo usiane cumulusami. Realizuję prezent od żony Ani z okazji dwudziestej ósmej rocznicy naszego związku: skok spadochronowy w tandemie. Jesteśmy w Chrcynnie, skok odbędzie się dzięki strefie Skydive, Warszawa. Przed chwilą wyczytano moje nazwisko. Podchodzę do głównego budynku będącego połączniem biura i wieży kontrolnej. Zbliża się człowiek z grubsza do mnie podobny – krótko ostrzyżony, z niewielkim zarostem i błyskiem inteligencji w oku. To mój instruktor. Rajmund Juchiewicz. (Wszyscy mówią do niego Ray, czego dowiaduję się już w samolocie). Prowadzi mnie do hangaru, wybiera kombinezon. Jest czerwony. Lubię czerwień. Zdejmuję buty, zakładam go na szorty i niebieską koszulkę z krukami, którą specjalnie na tę okazję wybrałem i własnoręcznie wyprasowałem. Potem mężczyzna pomaga mi założyć uprząż. Wszystko filmuje Darek Samul, który uczestniczy w tym wydarzeniu wraz z Magdą, swoją żoną. Instruktor dość długo klęczy przede mną poprawiając pasy przy pachwinach. Ania i Magda chichoczą dając do zrozumienia, że z ich perspektywy ta sytuacja wygląda dwuznacznie. Uśmiecham się do nich, ale staram się też słuchać słów instruktora. Wszystko, co mówi, jest istotne. Dwa tygodnie wcześniej byłem już na lotnisku w Chrcynnie, obejrzałem budowle, samoloty i obserwowałem instruowanie takich, jak ja. Znam pozycje, zachowanie przy skoku, wiem, na co zwrócić uwagę. Mimo to mam wrażenie, że informacji jest więcej.

Podchodzi do nas mężczyzna nieco mocniej zbudowany, o okrągłej, uśmiechniętej twarzy ozdobionej małą bródką. To kamerzysta. Wszyscy mówią na niego „Wąsiu”. Ma na sobie pomarańczowy kombinezon, trzyma błękitny kask, do którego doczepione są trzy urządzenia rejestrujące obraz. Z tego, co mogę się zorientować, dwie kamery i jeden aparat fotograficzny, chociaż mogę się mylić. Nie wiem, w który obiektyw patrzeć. Kamerzysta zadaje mi jakieś pytania, żeby było śmieszniej, ale nie jestem w stanie wymyślić niczego dowcipnego. Ray przedstawia mi go jako najlepszego speca od zdjęć spadochronowych. Dodaje żartobliwie, że ma duszę artysty, dlatego czasami zapomina przesłać filmów.

- W takim razie dobrze mnie nakręć – odzywam się – bo jestem pisarzem science fiction. Jak artysta artystę, rozumiesz.

- Piszesz takie książki jak Matrix?

- Tak, ale lepsze. Serię Gamedec.

- Uwielbiam science fiction. – Zapewnia Wąsiu.

- Gamedec? – pyta Ray. – Gamedec? Ja to znam, czytałem swego czasu Nową Fantastykę.

No proszę. Chcesz spotkać kogoś, kto cię czyta? Idź do spadochroniarzy. Jestem zbyt zaabsorbowany, by się ucieszyć, że poznałem czytelnika. Słucham wyjaśnień i zapewniam, że na pewno opiszę te wydarzenia w jakiejś książce (wiem, w jakiej i wiem przy okazji jakiej sceny).

Ray i ja.

Ray i ja.

Instruktaż pozycji przy wyjściu z samolotu – wypchnąć biodra do przodu, podwinąć nogi. To ćwiczymy jeszcze w hangarze, na ławeczce. Mam trudności, bo pasy przy pachwinach za bardzo ugniatają wiadomo, co. Powiadamiam o tym Raya. Luzuje mi pasy. Idziemy na słońce zgodnie z sugestią kamerzysty. Tam, na drewnianym stole Ray pokazuje sylwetkę początkową (biodra w dół, nogi zawinięte na plecy, ręce na uprzęży, na piersiach) i drugą, po klepnięciu w barki (ręce w bok, zgięte w łokciach). Informuje, że gdy będziemy swobodnie spadać (potem się orientuję, że to eufemizm. Ta czynność powinna się inaczej nazywać), nie będziemy mogli do siebie mówić, stąd sygnałem będzie klepnięcie, a gdy będzie chciał coś poprawić w mojej sylwetce, po prostu mnie chwyci i zrobi, co trzeba.

Instruktaż na ławce

Instruktaż na ławce

Wąsiu nieustannie mnie filmuje. Czuję się trochę nieswojo, bo co to za chwała, ale dobrze, niech to robi, w końcu czemu nie?

Ray tłumaczy, co będzie się działo w samolocie, że będziemy mocno spięci razem, że trzeba będzie  w pewnym momencie jeszcze mocniej zacisnąć uprząż (w tym czasie będę mu siedział na kolanach).

Idziemy do samolotu. Krótki marsz po trawie w stronę żółtego potwora, którego silnik ryczy tak głośno, że budzić może tylko przerażenie. Człowiek nie ma prawa budować tak potężnych maszyn. Kołpak jest czarny i śmigła chyba też. Paradoksalnie, im bliżej jestem, tym mniej mnie ten dźwięk przeraża. Oswajam się.

Przed samolotem

Przed samolotem

Ray mówi, że samolot jest dość mały (inny niż zwyczajowo) i będzie się z niego trochę trudniej wyskakiwało. Idzie jako pierwszy. Obserwuję, jak wsiada do pojazdu. Prawe podudzie na aluminiowy schodek, lewa ręka na reling, lewa stopa na próg. Powtarzam jego czynności i jestem w środku. Siadam tuż przed nim na wąskiej, brązowej ławeczce powleczonej skajem. Do środka ładują się jeszcze chyba ze trzy tandemowe pary oraz tyle samo kamerzystów. Samolot pilotuje niejaki Martin, chłopak, który mógłby być moim synem, z czapką założoną tył na przód i słuchawkami na jednym uchu. Kokpit płatowca jest odrapany i stary, ale wzbudza przyjacielskie uczucia. Zalany słońcem wygląda magicznie. Gdy wszyscy są już w środku, robi się naprawdę ciasno. Instruktor siedzący przede mną uciska mnie mocno w lewą nogę, która od zewnętrznej strony opiera się o kant. Boli. Proszę Raya, żeby przesunął się do tyłu. Udaje się w miarę wygodnie siedzieć, chociaż „w miarę” jest pisane na wyrost. Klimatyzacja mocno wieje, co daje ulgę w upale. Pilot kołuje na koniec pasa, odwraca maszynę i rozpędza się. Chwilę później jesteśmy w powietrzu i szybko nabieramy wysokości. Przeciążenie jest duże – zarówno podczas startu jak i wznoszenia. To, czego dotąd doświadczałem podczas rejsów pasażerskich nie wytrzymuje porównania. Ziemia, oświetlone słońcem pola i drogi, wszystko szybko ulega miniaturyzacji. To wzbudza lęk. Im większa wysokość, tym większe niebezpieczeństwo. Spoglądam na Martina. Dla niego to zwykły, rutynowy lot. Ray pokazuje wysokościomierz nałożony na lewą rękę – pięćset metrów. Lecimy coraz wyżej. Instruktor pyta, czy już zaaranżowałem swój kurs pilotażu. Mówię, że jeszcze niczego nie podpisywałem. Za chwilę znowu pokazuje wysokościomierz. Dwa tysiące metrów. Patrzę na twarze dookoła. Szerzą zęby, młodzi ludzie, szaleńcy. Jak można się cieszyć w takiej sytuacji?! Jesteśmy coraz wyżej, jest coraz niebezpieczniej, klimatyzacja dmucha mroźnym powietrzem, połyskują czarne hełmy i kamery. W pewnym momencie, jak na komendę, instruktorzy zaczynają poprawiać pasy swoim podopiecznym, zaciskają klamry. Ray każe mi usiąść sobie na kolanach. Dociągamy brezentowe taśmy przy lewym i prawym biodrze. Wielokrotnie powtarzamy tę czynność. Ciągniemy z całej siły. Gdy instruktor jest już zadowolony z zespolenia, dopina się od góry i wzmacnia mocowania mojej uprzęży na wysokości przepony i wyżej. Zaczynam mieć kłopoty z oddychaniem. Za mocno krępują mnie pasy. Nigdy nie panikuję w takich sytuacjach, ale dyskomfort jest zbyt wielki. Naprawdę trudno mi oddychać. Zgłaszam to Rayowi. Rozluźnia uprząż na wysokości piersi. Pomaga. Pokazuje wysokościomierz. Jest już ponad cztery tysiące metrów, wskazówka weszła na czerwone pole, ale samolot wciąż się wznosi.

- Mamy od pilota bonus – komentuje.

Wszyscy podnoszą ręce – przybijają „piątki”, robią „piąstki” i „strzałki”, Ray zachęca mnie do tego samego. Jakoś mi to nie wychodzi, robię to lewą ręką, ale staram się, jak mogę. Instruktor tłumaczy, że nie jest to jakiś sztywny rytuał, te gesty nie mają konkretnego znaczenia, po prostu tak robią. Towarzyszy mi coraz silniejsza myśl, że czeka mnie nieznane. Nie można się przygotować na przyjęcie nieznanego. Wiem, że będzie zaskoczenie, że będzie to coś nowego przez duże „N”, ale w żaden sposób te konstatacje mnie nie uspokajają. Przeciwnie. Świadomość, że muszę się nastawić na zaskoczenie, wzmaga niepokój. Łapię się na tym, że moja świadomość stara się odczepić od rzeczywistości, jakbym to nie ja tam był, jakbym patrzył na wszystko z boku. Cztery i pół tysiąca metrów. Kamerzysta ubrany w czarny kombinezon podchodzi do drzwi. Odsuwa je. Widzę przestrzeń, chmury pod nami, podmuch wiatru. Ostry lęk. Za chińskiego boga tam nie skoczę. Człowiek z kamerami na kasku wykonuje krok przez próg samolotu, jego hełm ciasno przylega do boku drzwi, mężczyzna owija się na krawędzi i jest już po drugiej stronie. Jego kombinezon gwałtownie furkocze. To szaleniec! Co on robi! Przecież się zabije! Trzyma się relingu i filmuje pierwszą parę, która siada na krawędzi płatowca. Człowiek, który ma skakać przede mną chwyta się rury u góry. Instruktor klepie go po rękach. Nie może tego robić. Ma trzymać swoja uprząż. Raz, dwa i wypadają, a we mnie rośnie lęk. Co oni zrobili?! Zabiją się! Czarna plama znika w błękicie.

Pierwsza para już wyskoczyła... Foto: Wąsiu

Pierwsza para już wyskoczyła... Foto: Wąsiu

Nigdy nie skoczę, nigdy nie skoczę! Ale nikt mnie nie pyta. Nasz kamerzysta w pomarańczowym kombinezonie gramoli się na zewnątrz, tak jak ten pierwszy, a my podpełzamy do krawędzi luku. Moje nogi są już na zewnątrz, widzę blisko obiektywy kamer, chwytam się uprzęży na wysokości piersi, co jest głupie, bo powinienem się trzymać samolotu! Nie siebie! Gdy trzymam się siebie, to jakby niczego! Podwijam nogi i odchylam głowę tak, jak mnie uczono. Wiatr świszcze po brzuchu, jestem na krawędzi maszyny, to ja jestem na krawędzi, nie instruktor, on jest za mną! Wypadamy!

W otchłań

W otchłań

Powietrze uderza jak wściekły masażysta waląc setką uderzeń na sekundę, wszystko wokół wrzeszczy o wiele głośniej od najgłośniejszego krzyku, widzę chmury, niebo i ziemię, pędzę pionowo w dół w ich kierunku i chociaż jest słoneczny, piękny dzień, ta pogoń ma w sobie coś mrocznego.

I w dół

I w dół

Swobodne spadanie to złe określenie. To pęd z nieprawdopodobną prędkością w ogłuszającym furkocie powietrza. Lecę z otwartymi ustami patrząc śmierci w oczy, bo oto przekroczyłem granicę życia. Lecę w śmierć. Świat się trzęsie, jakby ktoś mnie raził prądem elektrycznym, wciąż trzymam uprząż. Nie krzyczę, bo to nie ma sensu. Powietrze tak huczy, że zagłuszy każdy dźwięk. Zamykam usta. Zimne gazy nas otaczające są twarde, uderzają tysiącem ciosów, chcą zedrzeć skórę z twarzy. W pewnym momencie wdzierają się pod gogle, na szczęście tylko na chwilę. Klepnięcie w barki. Rozkładam ręce. Opór powierza jest bardzo silny. Już wiem, że ręce, teoretycznie mała powierzchnia, przy spadaniu mają wielką wagę. I znowu to uczucie oddzielenia od siebie. Emocje są zbyt duże, psyche szuka ratunku.

Podlatuje kamerzysta. Przedtem mnie uprzedzał, żebym wykonywał „fajne” gesty w stronę kamery, żebym to urozmaicił. Niestety, nie jestem w stanie zbyt dużo zrobić. Nie byłem przygotowany na taki opór powietrza, na taki napór i na taką sytuację (co było do przewidzenia). Próbuję podnosić kciuki, robić znak „OK!”, nawet symbol Imperium ze swoich książek, ale nie wiem, czy i jak mi to wychodzi.

Pierwsze podejście Wąsia

Pierwsze podejście Wąsia

Ciągle towarzyszy mi uczucie przerażenia, fascynacji i zaskoczenia. To potężny miks, gejzer uczuć zupełnie inny od wszystkiego, czego dotąd doznałem w życiu. Pędzę w leju prędkości czując wielką samotność wobec ogromu żywiołu, który mnie otacza. Nie pamiętam o instruktorze gdzieś na plecach. Mknę w dół sam. Ten skok to samobójstwo. Kamerzysta podlatuje drugi raz i znowu próbuję coś sensownego zrobić, ale nawet nie wiem, czy się uśmiecham.

Drugie podejście Wąsia

Drugie podejście Wąsia

W końcu łagodnie ciągnie nas w górę. Spadochron. Później się dowiaduję, że lecieliśmy minutę. Dla mnie to było dziesięć sekund.

- No, w końcu możemy porozmawiać – komentuje Ray.

Wcale nie czuję się dużo lepiej. Jesteśmy bardzo wysoko. Wiszę głównie na pachwinach. Instruktor luzuje uprząż. Jest więcej miejsca, luźniej. Widoki są oszałamiające. Mnóstwo przestrzeni. Widzę lotnisko, pola, drogi, chmury. Dostaję dwie żółte taśmy do rąk. Mogę sterować spadochronem. Ray pokazuje, że ciągnąc z jednej strony i luzując  z drugiej można wykonać zwrot. Przeciążenia są zaskakująco duże. Majestatycznie zataczamy zakręt w lewo i prawo, ale za bardzo ciągnie, to zbyt duża huśtawka. Ray pyta, czy chcę teraz sam posterować i się pokręcić. Mówię, że nie.

- Uczę się szybko, ale wolno – zapewniam. – Wystarczy.

Zbliżamy się do ziemi bardzo wolno i łagodnie. Długo. Rozmawiamy, znaczy Ray dużo mówi. O formacjach w powietrzu, o rekordach. Jestem w stanie wydusić tylko „niesamowite”, albo „niezwykłe”. Mam spuchnięty umysł, obrzęknięte usta. Nie umiem niczego wyrazić. Dość szybko dostrzegam przyjaciół i żonę stojących na dole. Ania ma turkusowe spodnie. Widać je wyraźnie.

Widok z dołu. Foto: Ania

Widok z dołu. Foto: Ania

Wreszcie pada komenda „nogi”. Podnoszę je wysoko, pomagam sobie rękami. Lądujemy niezwykle miękko i łagodnie. Przewracamy się, za mocno spięci. Podbiega kamerzysta, pomaga coś odpiąć.

Tuż przed przyziemieniem

Tuż przed przyziemieniem

- To było lepsze od zbierania znaczków? Seksu? Pisania? – pyta, gdy się podnoszę.

Nie jestem w stanie odpowiedzieć niczego sensownego, tym bardziej dowcipnego. Usiłuję, ale nie umiem. Zachęcony wypowiadam słowa podziękowania dla żony, wprost do kamery. Ale robię to półprzytomnie. Widzę Anię i przyjaciół fotografujących mnie z daleka. Pomagam Rayowi zwinąć spadochron. Uśmiecham się do Ani, Magdy, Darka, Elizy i Grzesia (którzy przyjechali tuż przed moim skokiem). Ale jestem jak otępiały.

Już. Foto: Eliza Klimek

Już. Foto: Eliza Klimek

W hangarze zdejmuję uprząż i kombinezon. Otrzymuję dokumenty do podpisania i dyplom w kształcie chmury.

Minie jeszcze kilka godzin, zanim dojdę do siebie.

Chcę powtórzyć to przeżycie.

Ale tym razem z tą różnicą, że mniej więcej będę wiedział, co mnie czeka.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Salut, George…

1 lipca 2013
George Lucas

George Lucas

Przeczytałem ten krótki artykuł i czuję smutek. Oto bowiem jeden z największych wizjonerów kina został złamany złymi językami prymitywnych ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć dwóch prostych prawd:

  1. Gwiezdne Wojny to George Lucas, a George Lucas to Gwiezdne Wojny, więc nie ważne, co ludzie sądzą, a czego nie twierdzą, istotne jest tylko, co uważa stary George. To jego wizja, jego marzenie, jego kreacja.

Dlatego Han mógł strzelić jako drugi, a Luke mógł zobaczyć jednak młodego Anakina obok ducha Yody i Bena. Można o tym dyskutować, można się z tego śmiać, ale agresywnie krytykować? Nigdy nie przyszło mi do głowy, by się czepiać Jar Jar Binksa, czy tego, że „Revenge of the Sith” jest „za mało mroczne”. Przyjmowałem te kreacje takimi, jakimi są, bo takie mam podejście do czyjejś twórczości – nie oczekuję, że sprosta moim nastawieniom, lecz jestem po prostu ciekaw, co tym razem autor zaprezentuje. Podobały mi się wszystkie części Gwiezdnych Wojen i niejednokrotnie udowadniałem tym, którym się nie podobały, że zwyczajnie ich nie rozumieją. Oczywiście nie odpowiadała mi w wielu momentach gra aktorska, ale to inna bajka. Gwiezdne Wojny to kreacja na tak wielu poziomach, że poziom artystyczny samej gry nie jest tak bardzo istotny (moje zdanie).

Druga prawda zawarta jest częściowo w powyższym akapicie, a brzmi tak:

  1. Rozczarowanie wymaga uprzedniego solidnego przygotowania.

To jest: nastawienia. Jeśli się na coś nastawiasz, sam na siebie szykujesz pułapkę. Możesz z olbrzymim prawdopodobieństwem przewidzieć bowiem, że to, co Cię czeka, będzie z oczekiwaniem niezgodne. Bądź ciekaw, bądź zainteresowany, bądź nawet sceptyczny, ale, na miły bóg, nie stwarzaj wizji tego, co będzie, nie mniemaj, że autor zrobi to, co zrobiłbyś Ty, bo to nie Twoja kreacja, tylko jego! Wybaczcie, ale ludzi, którzy się w wyżej opisany sposób zachowują, uważam za idiotów.

Trzecia rzecz, która chodzi mi po głowie, to przygnębiająca konstatacja, że wielcy kreatorzy najczęściej nie są gigantami o kamiennej skórze, lecz, zgodnie z ogólnie przyjętym w psychologii typem twórcy – ludźmi wrażliwymi i łatwymi do zranienia. Oto bowiem mężczyzna, na którego wizjach wyrosłem, tytan science fiction, człowiek o fenomenalnej wyobraźni i sercu do kreowania światów tudzież wielopoziomowych historii, wyznaje, że został posiniaczony przez tłuszczę błotnych, nienawistnych istot zwanych fanami i że to spowodowało jego krok w tył. W tym momencie mam poczucie winy, że nie zabrałem udziału w kretyńskich dyskusjach krytykujących George’a. Najprawdopodobniej mojego głosu Lucas by nie usłyszał, ale może stałby się tą minimalną przeciwwagą, która dodałaby mu otuchy.

Jaki wniosek? No cóż, apel do wszystkich twórców, którzy czują, że nie dają rady, bo za dużo w ich życiu tak zwanych „negatywnych zwrotów”. Nie dajcie się, do diabła. Miejcie świadomość, że gdzieś za lasem, za rzeką, za oceanem, jest gość czy gościówa, którzy odczuwają tak jak Wy i cenią to, co robicie, że Wasze słowa i wizje nadają ich życiu sens. Tak jest. Tak, do cholery, jest.

Szkoda, że George Lucas nie ma pojęcia, jak bardzo jego wizje pokochał Marcin Przybyłek.

VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Ego-leki

2 marca 2013
Sad Man

Sad Man

Dosyć często słyszę w środowiskach bliższych i dalszych różne, bardzo dziwne stwierdzenia: „Moja córka nic się nie uczy, a dostaje same szóstki”, „Dzisiaj zrobiłam to, to, to i to i mam tyle energii, że mogłabym domy przenosić”, „Jem ile chcę, nie ćwiczę a i tak świetnie wyglądam” i tak dalej, wiecie o co chodzi.

Jeśli ktoś weźmie te deklaracje poważnie, a zazwyczaj tak jest, zaczyna się nie na żarty niepokoić: „Jak to? Jej córka nic się nie uczy i ma same szóstki? To znaczy, że jest genialna! A ja z moim synkiem muszę siedzieć nad lekcjami godzinami, żeby mu cokolwiek w głowie zostało! O mój boże! To znaczy, że moje dziecko jest niedorozwinięte! Ale niektórzy mają dobrze!” Jednym słowem frustracja i płacz – bo inni mają lepiej.

Weźmy drugi przykład. „Ja ledwo wstałem i od razu byłem zmęczony, a ta gada, że zrobiła milion rzeczy i wciąż ma energię! Jak ona to robi? Ma bombę atomową w d…? Co ze mną jest nie tak? Dlaczego odczuwam zmęczenie, skoro są ludzie, którzy nie wiedzą, co znaczy senność czy brak sił? Może jestem chory?”

Albo: „Dlaczego on jest ciągle uśmiechnięty? Jak to robi, że wciąż ma dobry humor? Czy ze mną jest coś nie tak, że jestem często przybity i zdenerwowany?”

Co można na ten temat ogólnie powiedzieć? To kłamstwa, albo… niepełne prawdy. Osobom je wygłaszającym może się wydawać, że nie robią niczego złego podkolorowując nieco rzeczywistość, przecież to takie drobne przekłamanka trochę podbijające samopoczucie, takie ego-leki. Nie zdają sobie jednak sprawy, że tego typu stwierdzenia dobrze zapadają w pamięć słuchaczy, bo niosą niecodzienne treści, informują o czymś prawie niemożliwym, komunikują niezwykłe, niecodzienne zdolności i rodzą różne niedobre uczucia – zazdrość, frustrację, niezrozumienie, zagubienie. Bo jak tu się nie niepokoić, gdy słyszymy o dziecku – geniuszu, które zapamiętuje wszystko po jednej lekcji / lekturze? Co pomyślimy o swoim organizmie, gdy dowiemy się, że inni nic nie jedzą, nie śpią, a energii mają za stu? Tylko jedno: mamy beznadziejne dziecko, jesteśmy chorzy i pozbawieni energii. I w ogóle idziemy się upić.

Właśnie to powodują te ego-leki.

Proszę mi wierzyć: nie ma cudów na tym świecie. Geniusze owszem istnieją – na kartach książek beletrystycznych. Nawet niezwykle zdolni ludzie poświęcają gigantyczną pracę, by osiągnąć jako takie efekty. Każda wiedza wymaga uprzedniej nauki – nie bierze się znikąd. Dziecko, które dużo wie, musiało tę wiedzę skądś pobrać. Nie zassało jej z powietrza w czasie snu. To samo jest z energią i zmęczeniem – gdy ktoś się napracuje, potem odpoczywa, nie ma innej możliwości i nie należy wierzyć, gdy mówi, że jest inaczej. Istnieje jeden wyjątek od tej reguły – mania, albo inna dysfunkcja psychiczna dająca w rezultacie pozorny „nadmiar energii”, który potem kończy się wyrównaniem energetycznym, czyli długą rekonwalescencją. Nie inaczej jest z ludźmi, którzy nieustannie się szczerzą. Robią to w sytuacji ekspozycji publicznej, gdy z kimś rozmawiają. Potem ronią łzy nad swoim losem czy innymi troskami w cieniu własnych czterech kątów. Owszem, bywają osoby wyjątkowo wytrzymałe. Nie ma w tym ich zasługi, przyczyna tkwi w specyficznej konstrukcji układu nerwowego, ale zgodnie z przysłowiem, że przyroda nie znosi próżni, mają inne problemy. Mam znajomego, człowieka, który potrafi wypić morze alkoholu i pracować za trzech, twierdzi, że jest nadczłowiekiem i na takiego wygląda, oczywiście jeśli przymkniemy oczy na poważne nadciśnienie, liczne alergie i lekką nadwagę. Inni, do niego podobni, miewają fobie, wady wzroku, przeróżne inne niedoskonałości, wystarczy tylko szerzej spojrzeć na ich życie. Przyznają się do tych mankamentów? „A po co?”. No właśnie.

Czy warto mówić: „byłem smutny”, „nie mam siły”, „dbam o dietę”, „dużo ćwiczę, żeby utrzymać linię”? Moim zdaniem – tak. Co się stanie strasznego? Nic, powiemy prawdę. I dzięki niej nasi rozmówcy nie będą odczuwali niepokoju, że coś z nimi jest nie tak. Często, gdy odwiedzam moich znajomych, jestem zmęczony. Codzienna praca, duża liczba spraw, o które muszę zadbać, powodują, że gdy nadciąga wieczór, mam ochotę się położyć i gapić w telewizor. Co więc robię w gościnie? Mało się odzywam, czasami kładę się wygodnie na kanapie, albo układam w fotelu i staram się odzyskać trochę ATP zamykając oczy. Nie robię dobrego wrażenia, ale też nie udaję.

Jestem szczupły, w miarę dobrze zbudowany. Nigdy nie twierdziłem, że łatwo mi to przychodzi. To ciężka robota, dużo ćwiczeń, nieustanne pilnowanie diety, stronienie od alkoholu (albo wyrzuty sumienia, gdy się to piwo wypiło).

Mam jako taką wiedzę w kilku dziedzinach. Ale nigdy nie utrzymywałem, że wzięła się znikąd. To wiele lektur i nieustanne nieprzyjemne uczucie, że co przeczytam, to zapomnę, nawet jeśli staram się utrwalać wiedzę i ją przetwarzać.

Po prostu nie ma cudów. Nic nie bierze się z próżni, a rachunek prawdopodobieństwa odpowiada za wyrównanie zalet i wad. Jesteś świetnym szachistą? Poświęciłeś na to dziesięć lat i jestem pewien, że było warto. Ale jesteś niski. I brzydki. Masz rewelacyjną figurę? O, to wspaniale, gratuluję. Ale i ciebie opatrzność obciążyła: boisz się wystąpień publicznych i masz rzadkie włosy. Masz talent do sportów? Uau, fantastycznie. Też bym tak chciał. Ja wszystkiego muszę się długo uczyć. Ale i tobie życie spłatało figiel – masz matkę wzbudzającą poczucie winy. Zaszczepiła w tobie kompleksy i niewiarę w swoje możliwości.

W taki właśnie sposób życie samo reguluje swoistą dziejową sprawiedliwość.

Zatem mam dwie prośby:

  1. Do kłamczuszków: przestańcie stosować ego-leki. Wam dają krótkotrwałą satysfakcję, a innym przynoszą szkody.
  2. Do zaniepokojonych ego-lekami: nie wierzcie w cuda i patrzcie na życie chwalipięt szerzej niż wam pokazują.
VN:R_U [1.9.1_1087]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)